piątek, 28 grudnia 2012

Od Melbourne do Sydney i jeszcze dalej - czyli nasza podróż noworoczna z przełomu 2008 i 2009 roku.Cz1 - "Początek"

                                                  Mapa naszej podróży w obie strony


                                                              Centrum Melbourne



   Był wtorek, 30 grudnia 2008 roku. Czekała na nas wspaniała wyprawa do Sydney. Czekały nieznane barwy i widoki. Wielkie miasta i maleńkie miasteczka wschodniego wybrzeża Australii. Tajemnicze zakręty drogi, fascynujące, górskie przestrzenie. Nasza wielka, noworoczna przygoda!
Ja i Cezary wstaliśmy bardzo wcześnie, nieco zmaltretowani po zbyt krótkim, jak zwykle przed jakąkolwiek podróżą, śnie. Ożywczy zapach nocy i pojedyncze głosy ptasie zza okna mówiły nam, że zaraz zacznie świtać. Przemyliśmy zaspane oczy, ogarnęliśmy się jakoś, snując się początkowo po domu, jak jakieś Marki po piekle... Przed nami było całe to pakowanie mnóstwa maneli, które zawsze mogą się przydać. Ubrań i picia na czas jazdy samochodem, dużej lodówki podróżnej, przykryć, okryć na wszelkie warunki i pogodę, plecaków z aparatami fotograficznymi, z mapami, kosmetykami, sprejem na muchy i lekarstwami na każdą ewentualność...Uff! Zawsze dużo z tym roboty, ale we dwójkę uwinęliśmy się błyskawicznie.
Chyba doszliśmy już w tym wybieraniu się w podróż do jakiejś wprawy, bo chociaż na tak długo, jak teraz nie wyjeżdżaliśmy stąd jeszcze nigdy, ale jedno, dwu, lub trzydniowe wyjazdy były normą i naszym weekendowym zwyczajem.

A pamiętam, że kiedyś wcale nie było tak sprawnie i łatwo. Było tak zanim nie nastąpił między nami jakiś wyraźny podział obowiązków i spokojne, rzeczowe komunikowanie się na każdym etapie pakowania. Kiedyś bywało, że zapominaliśmy o tym lub tamtym. Na przykład wówczas, gdy wybierając się nad rzekę Murray River zapomniałam zabrać dla siebie majtek na zmianę( trudno raczej się obyć bez zmiany majtek przez kilka dni!) i jakiejkolwiek koszuli z długim rękawem dla Cezarego.  A w czasie tutejszych upałów nie da się jechać samochodem bez okrytych długim rękawem ramion i rąk. Słońce przypieka nas bezlitośnie poprzez okna auta i jeśli się przed nim należycie nie zabezpieczymy, to zawsze jesteśmy jednostronnie spieczeni na raka. Ja cierpię wówczas na niezbyt ozdobną czerwoność skóry po mojej lewej stronie, a Cezary  po prawej –wynika to z miejsc, w jakich siedzimy w samochodzie, w kraju o ruchu, jak wiadomo, lewostronnym... Co do zapomnianych majtek to w jednym z przydrożnych domów towarowych, gdzieś hen na trasie, zakupiliśmy spory ich zapas. Natomiast bez koszuli z długim rękawem Cezary  obywał się do końca tamtej wyprawy i dzielnie znosił bezustanne ataki promieni słonecznych. Cóż – koszule nie są tak tanie jak majtki, a na czymś trzeba oszczędzać, jak mawia mój kochany mąż...Dałabym mu swoją koszulę, ale czy zmieściłby w nią, chociaż jedno ramię? Bardzo wątpliwe...
A już wracając do teraźniejszości, to wydawało się, że wszelkie problemy i zaćmienia pamięci dzisiaj nie będą nas dotyczyć. Pobożne życzenia!


Zadowoleni z siebie pozanosiliśmy wszystko, co trzeba do samochodu i właściwie byliśmy już gotowi do wyruszenia w drogę. Mogliśmy sobie jeszcze teraz usiąść przy stole w dużym pokoju, by spokojnie, tradycyjnie wypić kawę, albo i dwie oraz zjeść małe, co nieco. Pootwieraliśmy jeszcze wszystkie okna żeby się porządnie wywietrzył ten nasz domek( poprzedniego dnia paskudnie przypalił się nam bigos, który przecież sam w sobie jest daniem nader wonnym, natomiast przypalony pachnie tak, że wprowadza w stan narkotyczny wszystkie okoliczne muchy, które ciągną oczywiście do tego nieznanego w Australii przysmaku niczym pszczoły do lepu).Przeciąg wydął jak żagle firanki w naszym living roomie. Zapachniało eukaliptusami i oceanem. Oby ten zapach nie został zduszony przez odór przypalenizny. Tak dobrze się zawsze wraca do wywietrzonego, pachnącego świeżością domu.
Na dworze tymczasem okazało się po świtaniu, że pogoda jest niezbyt zachęcająca do dalekich wyjazdów– było szaroburo, chłodno i deszczowo. Popatrzyłam, więc na ten zalany deszczem, australijski poranek bez entuzjazmu i spodziewanego podniecenia mającą nastąpić podróżą. 


A przy tym Cezary nie za dobrze się poczuł. Jakiś taki był słaby i jakby rozgorączkowany a w głowie mu się kręciło.
Czy zatem w ogóle pojedziemy? Czy nie należałoby odłożyć naszej podróży na potem? Ale przecież Nowy Rok na nas nie poczeka i jeśli chcemy go spędzić w Sydney – och, jakie śmiałe zamierzenia! – to powinniśmy wyruszać tak czy siak.  Zrobić, więc trzeba było wszystko, by się otrząsnąć ze złego samopoczucia, z niechęci do pochmurnej pogody, no i z prostego lęku przed tak daleką wyprawą (przecież zamierzaliśmy przemierzyć prawie trzy tysiące kilometrów!). Dla mnie tak daleka wyprawa to była zupełna nowość, ale dla Cezarego jak gdyby przypomnienie jego dawnych przygód. Bo mój miły już nie raz przemierzał tę trasę. I nie raz już szykował się do takiej podróży. Teraz jednak przed nami ta wielka, wspólna, wymarzona podróż.  Poprzez różne stany Australii, poprzez niezmierzone jej równiny, wyżyny, góry... Wyruszamy na nią młodzi duchem, odważni i mam nadzieję, rozważni...Zbierając przeróżne doświadczenia i przeżycia, ucząc się, jak to jest być ze sobą w nowych dla siebie okolicznościach i warunkach, dowiadując się o sobie samych, jacy jesteśmy w różnych, czasami ekstremalnych momentach i sytuacjach...
A wracając już do tego grudniowego poranka przed wyjazdem, to Cezary trochę sobie poleżał, odpoczął, tabletkę przeciwbólową łyknął i jakoś wreszcie doszedł do siebie. W tym czasie śmieciarze opróżnili nasze śmietniki (zawsze robią to we wtorek), a było to dla nas ważne, bo kosze na śmieci wystawia się na skraj ulicy, a opróżnione zabiera do przeznaczonego dla nich miejsca – przydomowego śmietnika. Nie zabranie koszy z ulicy oznaczać by mogło dla ewentualnego, bystrego złodzieja, że nie ma nas w domu.
A nie chcielibyśmy zastać po powrocie naszego domku ogołoconego ze wszystkiego, bo chociaż dużo nie mamy, to przecież tego, czy owego byłoby nam jednak żal... Tutaj, bowiem, w tym bajkowym kraju na końcu świata, też nagminnie zdarzają się bezczelne kradzieże, chociaż nikt z tego powodu nie zakłada krat w oknach, jak to jest w zwyczaju w Polsce. A do niedawna było tutaj zupełnie inaczej. Ludzie niegdyś w Australii beztrosko zostawiali mieszkania otwarte, jak i pozostawiali swoje samochody oraz rowery niezabezpieczone przy sklepach, na parkingach. Bo kradzieże były ongiś w tym kraju rzadkością. Bo wszyscy żyli sobie niczym w dużej, spokojnej wiosce...Dlaczego to się zmieniło? Pewnie główną przyczyną jest napływ wielu cudzoziemców z całego świata. Osób o podejrzanej przeszłości i nieznanej moralności. Teraz strach zostawić nawet na zewnątrz samochodu stalowego haka na rowery. Też skradną...
A co do naszych koszy na śmieci, to byłam też pewna, że chociaż zostawiamy je puste, to po naszym powrocie zastaniemy je załadowane przynajmniej w połowie jakimiś anonimowymi reklamówkami pełnymi śmieci. Któryś z naszych sąsiadów, będący zanadto leniwy i zanadto wygodny, by zapełniać i opróżniać własne kosze od dawna już wrzucał swoje brudy do naszych pojemników. A przecież nie założymy kłódek na kosze i nie będziemy czuwać od świtu do nocy, by zdybać złoczyńcę na gorącym uczynku. Rzecz to nie warta naszego starania i czasu, ale będąca kolejnym przyczynkiem do rozważań na temat znanej wszem i wobec praworządności Australijczyków. Na zewnątrz niby tacy prawi i uczciwi, tacy wpasowani zgodnie w tutejszą, ustaloną normami i przepisami na każdą okoliczność czy rzeczywistość. A w środku, tacy sami jak reszta ludzkości. A może tylko zepsuci przez tę resztę...Nie wiem. 

No i wreszcie decydujemy się zamknąć dom na cztery spusty i wsiąść odważnie do naszego wiernego, załadowanego po brzegi jeepa... Jest godzina, mniej więcej, dziewiąta rano. Korki uliczne, tworzące się wczesnymi rankami z aut Australijczyków, spieszących do pracy, były już chyba poza nami. Przed nami rozpościerała się szeroka, wygodna autostrada i nic tylko mknąć i mknąć...


Kilka dobrych kilometrów było już za nami i nagle naszło nas, oblewające zimnym potem przypomnienie – portfel ze wszystkimi pieniędzmi, kartami kredytowymi i prawem jazdy mojego męża został w domu...! A więc w tył zwrot. Oby to nie był zły omen – pomyślałam – niechże się nam wreszcie ta podróż zacznie bez przeszkód, bo jak tak będzie dalej, to wreszcie nigdzie nie dojedziemy. Ale nie potrzeba nam zwątpień i zabobonów. Do odważnych świat wszakże należy.

A więc cierpliwie i wytrwale wróciliśmy do naszego domku. Zabraliśmy stamtąd, co trzeba, posprawdzaliśmy raz jeszcze wszystkie palniki czy wyłączone a okna czy zamknięte i ruszyliśmy ponownie przed siebie. Nad nami rozpościerały się ogromne, szare chmury, przed nami widoczne były gdzieś daleko zamglone góry Dandenonskie, w kościach natomiast nareszcie zaczęło się nam rodzić pragnienie podróży w nieznane i nowej przygody.
Mknijmy, więc byle dalej i dalej. I miejcie nas w opiece wszystkie bogi aborygeńskie i każde inne. A wszelkie koty za płoty. Jedziemy!


No tak – ruszyliśmy w drogę, ale nie napisałam jeszcze ile kilometrów mieliśmy do przejechania i w jakim czasie, no i którędy w ogóle zamierzaliśmy jechać. Nasza trasa wiodła z Melbourne, poprzez Yarragon, Moe, Traralgon, Sale, Bairnsdale, Lake Entrance i ostatnią w stanie Victoria – Mallacootę, aż do Sydney, nie omijając oczywiście żadnych miasteczek i miast leżących po drodze. Plan imponujący, bo założyliśmy sobie, że przez dwa dni przejedziemy 1160 kilometrów, z jednym zaledwie noclegiem w tym czasie – właśnie w owej ładnie brzmiącej z nazwy Mallacoocie.


Gdyby nasza jazda przebiegała w Polsce trwałaby zapewne kilka dni i kosztowałaby nas o wiele więcej nerwów, zmęczenia a także i pieniędzy ( np. nieporównywalnie większą ilość benzyny musielibyśmy zużyć na nie najlepszych, polskich drogach, na wielogodzinnych przestojach w korkach i na kluczeniu w objazdach). Ale w Australii drogi na ogół są komfortowe, szerokie, nie zatłoczone, czyli po prostu dobre. Tak, więc pewnie z punktu widzenia typowego Australijczyka przejechanie takiej odległości w jeden dzień nie jest niczym nadzwyczajnym. Natomiast dla mnie było to nie lada wyczynem, bo oto przemierzyć mieliśmy dwa stany Australii i dotrzeć w tempie błyskawicznym do nieznanego mi, a budzącego ogromne zaciekawienie Sydney. Sydney – miasta ikony, miasta będącego na całym świecie wizytówką swojego kraju. Do Sydney najbardziej znanego poprzez swoją niezwykłych kształtów operę. Występującego w wielu widzianych przeze mnie filmach fabularnych jako główne miejsce akcji. Miasta nowoczesnych wieżowców, imponujących mostów i pięknych plaż. Tyle mniej więcej wiedziałam o nim mknąc jeepem razem z moim mężem w ten zachmurzony, wtorkowy poranek. Ale interesowało mnie oczywiście wszystko, co po drodze. Jednakże niemożliwością było przecież dokładne zobaczenie wszystkiego. W takim przypadku nasza podróż musiałaby trwać nie tydzień a co najmniej miesiąc. Tak, więc wiele miejsc oglądaliśmy tylko w przelocie, mając zaledwie czas na pstryknięcie paru zdjęć i na chwilowe rozprostowanie kości gdzieś na trasie. Dlatego też nie napiszę o każdym miasteczku, o każdym ciekawym miejscu, przez które przejechaliśmy a tylko o tych, które czymś szczególnym utrwaliły się w mojej pamięci, czymś szczególnym zachwyciły lub zadziwiły.

Lecz oto wciąż jeszcze był początek naszej jazdy. Chmury tworzyły nad naszymi głowami imponujące, ogromne baldachimy. Co i rusz wjeżdżaliśmy w strefy ulewnego deszczu, by po chwili jechać już zupełnie suchą drogą, od dawna już nie pamiętającą żadnych opadów atmosferycznych. Spoglądałam przez okna na ten nieco monotonny obraz płaskiej, pokrytej niską zabudową Australii i po raz kolejny dziwiłam się tym przestrzeniom, tym wszechobecnym, ogrodzonym zewsząd pastwiskom, polom i lasom. 


Irytujące dla nas już nie raz były te australijskie płoty i zasieki. Ileż to razy chcieliśmy z Cezarym dostać się bezskutecznie do jakiegoś pięknego miejsca? Do modrzewiowego, tak rzadkiego tutaj lasu, do orzeźwiającej w letni upał rzeki, do malowniczych wzgórz czy plaż. Odstraszały nas przed tym wszechobecne napisy w stylu: private property lub private road. A nie opłacało się nam za bardzo łamać tych zakazów, bo pewnie jakiś farmer rozsierdzony wtargnięciem na jego teren wyrzuciłby nas stamtąd natychmiast bez żadnego patyczkowania się, a jakby był wybitnym nerwusem mógłby nas nawet postraszyć swoją wiatrówką lub nasłać na nas policję.
Miałam nadzieję, że mimo wszelkich tych spodziewanych ograniczeń i obostrzeń uda się nam jednak zobaczyć dużo dzikich, nie zadeptanych jeszcze miejsc, no i że nie napotkamy tam tłumów wszechobecnych Azjatów.
Pamiętam, jak w zeszłym roku byłam przykro zaskoczona tłumami turystów w okolicach Twelve Apostols. Zwłaszcza dużo tam było właśnie Chińczyków, Japończyków oraz wszelkich innych skośnookich. Przywożeni i rozwożeni po atrakcyjnych turystycznie miejscach w tym kraju sprawiali wrażenie, że jest wszędzie ich o wiele więcej niż ludzi innych ras i nacji, albo że za ich przyczyną Australia już wkrótce stanie się drugimi Chinami.


Wówczas przy Twelve Apostols pierwszy też raz zaatakowały nas w ogromnych ilościach tutejsze napastliwe, uparte muchy. Muchy, które siadają na człowieku wszędzie i nie omieszkają wleźć mu nawet do nosa, ust i do oczu. A jaka na nie rada? Tylko te oblepiające całe ciało, odstraszające wszelkie owady spraye, albo też okrycie się od stóp do głów czymś, co by przed muszyskami owymi chroniło. W zeszłym roku nie mieliśmy niczego takiego, a więc nawet na zdjęciach zrobionych w tych malowniczych miejscach wyglądamy jak osoby chore na czarną ospę. Oblezieni, oblepieni przez hordy nieznośnych owadów...
Dlatego też tym razem zapobiegliwie wieźliśmy ze sobą odpowiednie preparaty oraz ubrania. I nie baliśmy się niczego poza tym, że coś nieprzewidzianego mogłoby sprawić byśmy na czas, czyli na Sylwestra nie dotarli do Sydney. Ale nic czegoś takiego, na szczęście, nie zapowiadało a my, dzielni wędrowcy, zbliżaliśmy się wytrwale do miejsca przeznaczenia. 

Monotonna i wyczerpująca jest taka wielokilometrowa jazda. Momentami oczy same się zamykają, co w moim przypadku, jako pasażerki nie było żadnym problemem, natomiast w przypadku Cezarego – kierowcy stawało się niebezpieczne. W rozproszeniu tej monotonii pomagało pożeranie kanapek i jabłek, które zabraliśmy z domu, nasze rozmowy, wspólne śpiewy i słuchanie ulubionej muzyki z kaset. Ostatnio na tapecie była wciąż Łucja Prus i jej piękne piosenki autorstwa Agnieszki Osieckiej. A więc odśpiewaliśmy po raz nie wiadomo już, który znane nam przeboje, napełniliśmy już żołądki domowymi smakołykami, opowiedzieliśmy sobie po raz kolejny najciekawsze momenty z całego życia a tymczasem deszcz wciąż monotonnie siąpił i siąpił, jeep szumiał po swojemu i szumiał i znowu zaczęła napływać znajoma senność i otępienie...Dlatego nawet krótkie zatrzymanie na siku albo na kawkę były dla nas miłym przerywnikiem i wytchnieniem.

A pierwszy taki postój zrobiliśmy dopiero w McDonaldsie gdzieś między Traralgon a Sale(ok. 200 km od Melbourne). W Mc Donaldsach dostać zawsze można zadziwiająco dobrą, mocną kawę oraz skorzystać z czysto utrzymanego przybytku odosobnienia. Zatem zrozumiałe jest, iż ta sieć restauracji, chociaż nie grzesząca zbyt wyszukanym jedzeniem czy wystrojem, była na naszej trasie dość częstym miejscem odwiedzin.
Zresztą z ubikacjami w Australii nie ma żadnego problemu, gdyż są dosłownie wszędzie: w najbardziej nawet zabitej głuszy, na szlakach, na szczytach gór, w miejscach gdzie diabeł mówi dobranoc. I są one zazwyczaj czyste, wysprzątane, bezwonne, zaopatrzone w bielutki papier toaletowy lub w jednorazowe chusteczki higieniczne. 

Po niezbyt długiej przerwie znowu wsiedliśmy do naszego jeepa i ruszyliśmy w drogę. Pierwszy, dłuższy postój zamierzaliśmy zrobić dopiero w Lake Entrance, wypoczynkowym miasteczku nadmorskim, ciekawie położonym na terenie południowo wschodniego wybrzeża Australii. Wybrzeża, wyżyny i pojezierza zarazem, gdyż ilość jezior, które upiększają tamtejszy krajobraz jest imponująca i kompletnie nie przystająca do wyobrażenia Australii jako krainy suchej, płaskiej i monotonnej. W Lake Entrance byliśmy już kilka miesięcy temu, ale mieliśmy wówczas pecha natrafić na pogodę chłodną i szaroburą. A tymczasem my, jako zapaleni fotografowie pragnęliśmy słonka, jaskrawych, wyrazistych kolorów i turkusowo błękitnych widoków tamtejszych jezior i zatok. Ogromny, wielotysięczny zbiór zdjęć, które do tej pory zrobiliśmy aż prosił się o kolorowe i po prostu ładne zdjęcia z tamtej okolicy. No tak, ale czy dzisiaj się nam to uda? Wszak pogoda jak na razie nie dawała większych nadziei na poprawę...Jednakże tak to już często w tym kraju bywa, że pochmurny poranek i południe wcale nie zapowiadają całego dnia w tym właśnie kolorycie. I oto na wiele już kilometrów przed Lake Entrance łaskawe niebo pojaśniało i na jego lazurze tkwiły już tylko gdzieniegdzie bardzo malownicze, pierzaste chmurki...


Zatrzymaliśmy się wreszcie tuż przy drodze, w bardzo wysoko położonym punkcie widokowym, skąd wspaniale widać było rozpościerające się w dole całe Lake Entrance.
Wraz z naszymi nieodłącznymi aparatami fotograficznymi wygramoliliśmy się z samochodu wprost w objęcia radośnie powiewającego tam wiatru. Przystanęliśmy tuż przed barierkami, odgradzającymi nas od przepaścistych i zapierających dech w piersiach widoków jezior, zatok, wielokolorowej, bogatej roślinności tutejszych drzew i krzewów. Karmiliśmy nasze oczy tymi turkusowo, zielono, niebieskimi, niekończącymi się połaciami wód. Tym bezkresem i sięgającym w niezmierzoność widnokręgiem. Napełnialiśmy płuca ożywczym, pachnącym powietrzem morskim, obecnym tu mimo bezpośredniej bliskości szosy szybkiego ruchu i tych setek aut, mijających nas z głośnym świstem. No i rzecz jasna cały czas fotografowaliśmy te cuda, robiąc ujęcia panoramiczne i szczegółowe. To jedno z tych miejsc, gdzie można by stać cały dzień, by podziwiać, by robić zdjęcia, by malować to wszystko.

 A stał tam właśnie w pobliżu pewien malarz, który najwyraźniej specjalizował się w oddawaniu na płótnie uroków tamtych okolic. Tuż przy drodze wystawił też na sprzedaż kilka swoich olejnych obrazów, moim zdaniem bardzo udatnie przedstawiających specyfikę tego australijskiego pojezierza. Wpatrzyłam się w jego dzieła i westchnęłam sobie w duchu, że gdzież mi tam do takiego poziomu malowania. Nawet delikatne, cieniutkie wierzchołki eukaliptusów wyglądały na jego malowidłach jak żywe, nie mówiąc już o srebrzystych rozbłyskach fal jezior i precyzyjnie oddanych kształtach łódek i stateczków, płynących sobie beztrosko tam, w dole...Ale, o dziwo, nikt od malarza żadnych płócien w tym czasie nie kupił, więc pewnie to jego malowanie, chociaż przynoszące mu tak wiele radości i doznań estetycznych, jest jednak ciężkim kawałkiem chleba w kraju, w którym ludziom niezbyt śpieszno do nabywania oryginalnych, współczesnych dzieł sztuki. Tu, tak jak przeważnie wszędzie na całym świecie, obywatele najpierw muszą myśleć o tym, czym napełnić własne żołądki, w jakie podstawowe sprzęty wyposażyć swoje mieszkania, a dopiero potem, ewentualnie mogą planować jakieś jego estetyczne przyozdobienie. A może ten malarz jest rencistą czy emerytem i tylko tak sobie dorabia, nie przejmując się zanadto brakiem zbytu? Dumałam postanawiając, że mimo, iż żadna ze mnie artystka, to jednak i ja nadal będę wytrwale fotografować i malować, bo po prostu robienie tego sprawia mi ogromną przyjemność. A pamięć ludzka jest zawodna i nie jest się w stanie zachować na kliszy wspomnień nawet jednej dziesiątej tego, co się w życiu widziało i przeżyło... 


Po mniej więcej półgodzinnym postoju ruszyć musieliśmy dalej, bo chociaż nader szybko udało nam się przemierzyć te 309 km, to przed nami było zaplanowane na ten dzień prawie drugie tyle.

Tuż za Lake Entrance zaczęliśmy wjeżdżać w teren typowo górski. Zaczęło się robić coraz cieplej i widać było, że chociaż w tych okolicach zupełnie niedawno padało, to by napoić spragnione wody rośliny, potrzeba by było znacznie więcej tych opadów.
Na szczęście piękne, asfaltowe drogi górskie niezależnie od wszelkich deszczy lub ich braku wiły się przed nami nieskazitelne i wygodne, opatrzone białą, przerywaną linią na środku oraz słupkami ze światełkami odblaskowymi po bokach, znacznie ułatwiającymi na przykład górskie podróże nocne. Zresztą, w takich podróżach nocnych zawsze najbardziej liczą się umiejętności i doświadczenie kierowcy i podczas tej obecnej naszej wyprawy będę miała nie raz jeszcze okazję, by przekonać się jak dobrym kierowcą jest mój mąż, także i nocą...Ale o tym potem.

Jedziemy tymi górami i jedziemy, a nasza szosa wciąż tak samo nudnie nieskazitelna, a po bokach wciąż busz eukaliptusów. Znowu opanowuje nas znajome zmęczenie i senność. Można wprawdzie umilać sobie drogę chwilowymi przyśpieszeniami na wirażach, można się trochę pościgać z równie zmęczonymi monotonią drogi innymi kierowcami, ale przecież wciąż istnieje świadomość, że za następnym zakrętem będzie czekał na nas wóz policyjny i wlepi nam taki mandat za przekroczenie szybkości, że aż miny nam zrzedną.
Z tutejszymi policjantami nie ma, co dyskutować i próbować ich przekonać do zmiany zdania. Oni wiedzą swoje i wypełniają swe obowiązki niczym sprawne, nie znoszące sprzeciwu cyborgi. Pojawiają się ni stąd ni zowąd w swych ozdobionych biało-granatową kratką samochodach albo w zupełnie niewinnie wyglądających prywatnych pojazdach i zatrzymują auta podróżnych pod byle pretekstem. A już nagminne jest, ze stoją sobie na poboczach, takie na oko zupełnie nieszkodliwe, przeciętnie wyglądające prywatne autka a tymczasem w środku są zakamuflowane radary do pomiaru prędkości jazdy. A potem do tego i owego, nieświadomego oczywiście niczego kierowcy, przychodzi do domu koperta z zawiadomieniem o zapłaceniu w określonym terminie sporego mandaciku. I tym oto sposobem budżet państwa australijskiego nie będzie cierpieć nigdy na brak świeżego napływu funduszy. Wszak tutejsze, wspaniałe drogi aż się proszą o rozwijanie większych szybkości, o szybsze przemierzanie tych ogromnych, pustych połaci...
Kilka miesięcy temu, właśnie w drodze powrotnej z Lake Entrance złapał nas nagle jeden taki niższej rangi oficer policji i pod pretekstem, że o kilkanaście kilometrów przekroczyliśmy dozwoloną tam szybkość wypisał mandat na niebagatelną sumę prawie trzystu dolarów. I zapłaciliśmy, cóż było począć, chociaż Cezaremu wydawało się wówczas, że jechał z dozwoloną tam prędkością 110 km/h. Hmm...A może to nasz licznik pomiaru szybkości się myli? Już kilka razy mieliśmy, co do niego takie podejrzenia.
Tymczasem dziesiątki kilometrów umykają wciąż spod kół naszego niezwyciężonego jeepa i jesteśmy coraz bliżej dzisiejszego celu podróży, czyli położonej na samiutkim skraju Wiktorii Mallacooty. 


Wjeżdżamy już na tereny oznaczone symbolami parków narodowych. A właśnie na terenie jednego z nich, zwanego Croajingolong National Park położona jest Mallacoota – podobno śliczna i zaciszna miejscowość nadmorska. Taka przynajmniej zapisała się w pamięci Cezarego od czasów, gdy nocował w niej kilkanaście lat temu. Ale już za kilkadziesiąt kilometrów mój mąż będzie mógł zrewidować swoje wspomnienia. Ja natomiast będę mogła zobaczyć na własne oczy miasteczko znane dotąd tylko z zapisu na mapie...A tyle się tej mapy nastudiowałam, tyle się napatrzyłam na te wszystkie tajemniczo brzmiące, aborygeńskie nazwy, że aż dziw mnie bierze, że oto nadszedł czas realnego ich zobaczenia i poznania.
Wcześniej jednak zajeżdżamy do maleńkiej osady zwanej Gipsy Point. Stąd już bardzo niedaleko do Mallacooty, a jeśli byłyby tu możliwe jakieś niedrogie noclegi, to moglibyśmy właśnie tutaj zostać do jutra.


   Cichutko i spokojnie w tym Gipsy Point. Duże stado kangurów pasie się beztrosko na terenie czyjegoś trawnika. I sporo tu pięknych, ze smakiem wybudowanych domów, otoczonych niezwykle kwiecistymi, zadziwiająco zielonymi ogrodami.  Ta żywa, nie zgaszona suszą zieleń jest w Gipsy Point możliwa ze względu na korzystne usytuowanie tego miejsca. Leży sobie ono w zacisznej dolince, z dala od wielkich aglomeracji miejskich, z dala od ciekawskich tłumów. Oblewają to miejsce wody przejrzystego jeziora, które zasilane jest wciąż dopływami świeżej wody rzecznej, no i blisko jest też do oceanu, a więc duża tu wilgotność terenu i roślinności. Widać to nawet w tak ciepły dzień, jakim był tamten grudniowy wtorek. 

Pospacerowaliśmy sobie z Cezarym brzegiem tego jeziora, z przyjemnością obserwując jego wody i napawając oczy otaczającą nas bujną, żywiczną, nietypową jak na letnią Australię zielenią. Obserwowaliśmy jak nieliczni wędkarze, kajakarze oraz inni wczasowicze nieśpiesznie i pogodnie wypływali właśnie na szerokie, spokojne wody jeziora. Słychać było z dala ich śmiechy i przekomarzania. Widać było jak wspaniale się tu czują. Jezioro lśniło łagodnie i zachęcająco. Bardzo przyjemny chłodek owiewał nasze zmęczone twarze i naprawdę nie mieliśmy nic przeciw temu, by właśnie w Gipsy Point zażyć dzisiaj zasłużonego odpoczynku i wzorem tu obecnych turystów skorzystać z dobrodziejstw jeziora. Można by chociaż zamoczyć nogi w jego chłodnych nurtach, posiedzieć sobie przy molo, albo i połowić jakieś ryby (Cezary zawsze woził ze sobą wędki – tak na wszelki wypadek).Jednakże w jedynym tutejszym, zresztą bardzo luksusowym, jak na nasze kieszenie motelu, nie było żadnych wolnych miejsc. Tak więc, westchnąwszy z żalem, że nie każde marzenie da się, niestety, ziścić musieliśmy znowu wpakować spocone ciała do jeepa i jechać dalej, tak jak uprzednio było zamierzone.


Ach, jakże rozbudowała się i rozrosła przez te lata Mallacoota -  rzekł na pół z żalem na pół z niedowierzaniem mój mąż, gdy już wreszcie wjeżdżaliśmy do tej maleńkiej i nieznanej niegdyś nikomu mieściny.  No tak – kiedyś była tu podobno tylko jedna niepozorna stacja benzynowa, prowadzona zresztą przez jakiegoś Polaka. Dzisiaj było tych stacji już kilka. Popyt, jak wiadomo rodzi podaż. A przecież turystyką Australia stoi, turystyką żyje. W centrum miasta zobaczyliśmy tłumy turystów. Także wszelkie Caravan Parki i pola namiotowe, nie mówiąc już o motelach były zajęte i zatłoczone. No tak – to przecież wyczekane, australijskie lato. Mnóstwo tubylców na ten czas właśnie zaplanowało sobie urlopy i pewnie na kilka miesięcy wcześniej zarezerwowali sobie noclegi. To tylko my z Cezarym, przyzwyczajeni do tego, że zawsze i wszędzie z łatwością znajdywaliśmy miejsca do spania i trochę tym, niestety, rozpuszczeni, i tym razem nie zadbaliśmy o żadną wcześniejszą rezerwację. A zresztą to przecież nie w naszym stylu. Jak przygoda, to przygoda. Jak niewiadoma, to nie wiadoma. My, wiecznie młodzi, zwariowani wagabundzi, nie zniewoleni żadnymi terminami czy umowami wierzymy w naszą dobrą gwiazdę i zwyczajne szczęście, a więc tak łatwo się nie poddamy.

Niezmordowani, więc i nie zniechęceni niczym dojechaliśmy w Mallacoocie do ogromnego pola namiotowego położonego tuż nad jeziorem, bezpośrednio zresztą, (co tutaj częste), łączącego się z oceanem. Niesamowity widok! Morze kolorowych namiocików i łódek tuż obok przepięknego, dzikim sitowiem obrośniętego jeziora, upstrzonego maleńkimi wysepkami i wystającymi gdzieniegdzie z jego toni powalonymi, suchymi drzewami. A wśród tej zieloności mrowie dzikiego ptactwa: pelikanów, mew, dzikich kaczek, czarnych łabędzi, perkozów i nieznanych mi z nazwy szpiczastodziobych, łażących po przybrzeżnym mule ptaków. Pięknie...Ale jakim cudem te ptaszyny wytrzymują towarzystwo tych nazbyt głośnych, wszędobylskich turystów, tych watah dzieciaków, które mknąc po plaży robią hałas nie gorszy niż pewnie panuje na przerwach w ich rodzimych szkołach...? Czy to, zatem miejsce sprosta naszym oczekiwaniom i tak niewyszukanym potrzebom, jak potrzeba ciszy i spokoju w nocy a przy tym maleńkiego, chociaż odosobnienia? Mieliśmy, co do tego duże wątpliwości i chociaż okazało się, że na owym polu namiotowym jest jeszcze, o dziwo, kilka miejsc wolnych na postawienie swojego namiotu (a na pierwszy rzut oka było tam tłoczno jak na wielkim bazarze), to zrezygnowaliśmy z idei rozbijania tam naszego namiotu i z niejakim żalem, bo mocno już czuliśmy zmęczenie w głowach i kościach, znowu ruszyliśmy dalej. 

A więc to nie Mallacoota pokaże nam dzisiaj swoje nocne, ukojone senną atmosferą, oblicze. Wielka niewiadoma znowu usiadła nam na karkach i swoim łaskotliwym skrzydłem dodawała siły do dalszych eksploracji wschodniego coraz bardziej już na północ wybiegającego wybrzeża Australii....















22 komentarze:

  1. Jak długo Olga mieszkaliście w Australii? Czy Wy tam się poznaliście,czy wyemigrowaliście razem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieszkaliśmy tam dość długo, by zjeździć i zwiedzić sporo jej cudownych miejsc i zakątków. A wyemigrowaliśmy, jak zresztą wynika z tekstu, osobno.
      Jeśli chcesz wiedzieć coś więcej na ten temat, to możemy porozmawiać za pomocą e-maila. Nie chcę się tu za bardzo na te tematy rozpisywać...
      Napisz lepiej czy nie umarłaś z nudów, czytajac tę opowieść i czy dasz radę przeczytać następną i następną (niestety, mam ich jeszcze kilka w zanadrzu - ha, ha!!!)
      Pozdrowienia serdeczne zasyłam!:-)

      Usuń
    2. Mnie Australią czy Nową Zelandią nie można zanudzić w żaden sposób...:)Ja w swoich planach i marzeniach przemierzłałam Australie samochodem, pociągiem , autobusem i na motorze..hehe....Caly czas planuje wyjazd tam na wakacje w ciągu następnych 20 lat..:) Więc każda wskazówka mile widziana. Mam tylko jedno zastrzeżenie - za mało zdjęć..:)

      Usuń
    3. W następnych częściach będzie coraz więcej zdjęć. Mamy ich w swoich zbiorach ponad 60 tysięcy z samej tylko Australii i jest tylko problem z wyborem, co publikować i kiedy. Tak samo dużo jest opowieści i wspomnień stamtąd. Wszystko w nas jeszcze takie żywe i świeże...

      Usuń
  2. Wciąż jestem głodna świata,
    więc z wielkim zainteresowaniem czytam
    Twoje wspomnienia.
    Zaczynają się jak rozdział dobrej
    książki przygodowej, na dodatek
    autentycznej i pięknie ilustrowanej.
    Już się cieszę na następne części.

    Połacie nieskończone w tej Australii!
    Kontynentalne!
    3 tysiące kilometrów to jest akurat
    odległość, którą przemierzam z Hiszpanii
    do Polski, pokonując po drodze terytorium
    trzech krajów, a tam wszystko w jednym!


    Fajnie będzie poznać Waszą noworoczną
    przygodę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana Mar!Cieszę się,iż masz ochotę poznać ciag dalszy tej opowieści. Napisałam ją kilka lat temu, na świeżo po właśnie zakończonej podróży i niedawno przeczytałam z przyjemnością przypominając sobie tamte odczucia i kolory. I stwierdzam, że dobrze jest coś pisać, nawet dla samych siebie, bo nasza pamięc jest zawodna a zdjęcia nie zawsze są w stanie oddać nasze przeszłe stany ducha i emocje. A to mi się wydaje najwazniejsze ze wszystkiego.

      Mam nadzieję, że ludzi nie zanudzi ani nie zniechęci długość tej historii.Zresztą, nawet gdyby niewielu to przeczytało,to trudno! Powiedziałam "A", to powiem i "Be", a potem poleci jeszcze parę liter alfabetu:-))
      A poza tym wszystkim Australia jest naprawdę pięknym i ciekawym krajem, więc dlaczegóż by się miała moja opowieść o niej marnowac w jakiejś zakurzonej szufladzie?
      Myślę, ze podobnie jest z Twoimi opowieściami o Hiszpanii i innych ciekawych krajach, w których byłaś. Jest parę ciekawych reminiscencji z podróży na Twoim blogu a domyslam sie, ze Twoja pamięć i szuflady skrywają ich o wiele, wiele więcej!!!

      Usuń
    2. O tak! W szufladach
      dzieje się niejedno...

      ;)


      Usuń
    3. Tajemnicze życie szuflad...Szuflandia - kraina cierpliwych marzeń:-))

      Usuń
  3. Olgo zaglądnęłam ale poczytam jutro , teraz lecę u Ciebie do wczoraj :)
    Dobrej nocki :) och Australia żebym ja tam mogła kiedyś nogę postawić :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Człowiek nigdy nie może na sto procent być pewnym tego, co czeka go za kolejnym zakrętem...I na każdego czeka gdzieś jego wymarzona kraina. Czasem wchodzimy do niej w snach i jest tak prawdziwie i pięknie, że żadna jawa tym cudom by nie dorównała!:-))

      Usuń
  4. Niesamowite! Dla mnie pelna egzotyka. Fascynujacy i niezwykly kontynent, znany mi jedynie z filmow i ksiazek. Z tym wiekszym zainteresowaniem pochlaniam Wasze z niego wspomnienia. Inny punkt widzenia, inne spojrzenie, osobiscie przezyta przygoda. Wszystko dalekie od prospektowych obrazkow.
    Jestem niezmiernie ciekawa dalszego ciagu, jak zreszta wszystkiego, co piszesz, Olenko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to wobec tego powoli zaczynam czuć ulgę, że znajdują się tacy jak Ty, którzy mają ochotę i cierpliwosć by czytać te moje kilometrowe opowieści. Dziękuję Panterko, że zawsze mogę w tej mierze liczyć na Ciebie!

      Wiesz, nie sądzę byśmy szybko tam znowu pojechali.A może nigdy już nie będzie nam to dane...? Dlatego dla mnie i dla Cezarego te spisane kiedyś tam opowieści są rodzajem bezcennego, utrwalonego w czasie, ciepłego wspomnienia...
      Pozdrawiam już porannie!:-)

      Usuń
    2. Spisywaliscie je tam, na biezaco, czy dopiero tutaj, na potrzeby bloga?
      Dwa dni temu obejrzalam zawalony oscarami film z Kidman i Jacksonem "Australia". Moglam napatrzec sie na piekna scenerie tego kraju. Wasze wspomnienia sa kontynuacja mozliwosci jego dalszego poznawania.
      Chcialabym choc raz moc zobaczyc Australie na wlasne oczy, zreszta nie tylko ja, jest tyle pieknych miejsc na swiecie...
      Jedna drobnostka: finanse.

      Usuń
    3. Większość relacji z podrózy spisywałam tam, na bieżąco jako takie reportaże tuż po fakcie. Część z nich jest zawarta w długaśnych e-mailach do rodziny. A część - te bardziej tematyczne czy podsumowujące opowieści o Australii napisałam niedawno, na potrzeby bloga.
      Wspomnień jest tyle, że możnaby napisać co najmniej dziesieć książek.

      Na filmie "Australia" bylismy w kinie w Australii. I bardzo się nam wówczas spodobał. A potem obejrzeliśmy go na DVD i w telewizji i nadal byliśmy pod wielkim jego urokiem.To naprawdę przepiękny, ogromny kraj, niepodobny do żadnego innego na ziemi...

      A czy jeszcze kiedyś zobaczymy Australię na własne oczy? Watpliwe, gdyż tak, jak i w Twoim przypadku jest jedna, decydująca o tym drobnostka - finanse...

      Usuń
  5. Olu, czytajac Twoja opowiesc odnosze wrazenie jakbym czytala o naszych wyprawach z ta roznica, ze ja opisuje nasze podroze po USA, a Ty pieknie odkrywasz przed nami Australie.
    Ahoj przygodo! Wsiadamy w samochod i jedziemy:)))
    Ot tak, spontanicznie. Wiadomo, ze jakies plany sa, ale jak zwykle w takiej podrozy moze wydarzyc sie tysiace nieprzewidzianych rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najfajniej jest własnie tak pojechać spontanicznie, prawie z biegu, niczego wczesniej szczegółowo nie planując i zdajac sie na łut szczęścia oraz własne zamiłowanie do przygody!

      Dzięki temu jest sie młodym, troche szalonym, radosnym i spełnionym.
      I ile się potem pamięta! Ile sie tych drobnych szczególików w głowie utrwala - to aż niesamowite!

      Nie do porównania jest przeczytanie o czymś i przezycie tego na własnej skórze, prawda?
      Podróze to jedne z najpiękniejszych rzeczy, jakie się w zyciu człowiekowi moga zdarzyć.

      A czasem wcale nie trzeba jechać daleko. Wystarczy piesza, albo rowerowa, wielokilometrowa wędrówka po własnych okolicach. To też moze dostarczyć mnóstwa ciekawych przezyć, spostrzeżeń, wspomnień.

      Bo świat cały jest piekny i wart zobaczenia. Nie tylko Australia i Ameryka - takze tu obok, za miedzą wciaz jest pełno tajemnic do odkrycia i zapomnianych scieżek do przejścia...

      Pozdrowienia serdeczne od wędrowców dla wędrowniczki!:-))

      Usuń
    2. Miedzy innymi dlatego wlasnie prowadze blog, aby utrwalic te chwile.
      Pamiec ludzka jest zawodna, a zawsze milo wrocic do wczesniejszych postow.
      Masz racje Olu, w Polsce jest wiele pieknych miejsc chociazby Wasze Pogorze o ktorym tak cieplo piszesz. Moze kiedys zawitam i zapukam do Waszych drzwi proszac o przewodnika:)
      Tyle jeszcze miejsc do zobaczenia, zycia nie starczy.
      Pozdrowienia sle zza wielkiej wody:)

      Usuń
    3. Och, Ataner! Gdybyś tu kiedyś osobiście zawędrowałą, to uściskaliyśmy Cię najpierw serdecznie, potem poczęstowali, czym chata bogata tym rada, potem dali chwilę spocząć, a wreszcie powędrowalibyśmy razem po tym górach i polach, pachnących czystym powietrzem i wspomnieniem dzieciństwa...
      Życie jest cudne, także przez to, że dane jest nam w nich spotkać ciekawych, dobrych, bliskich sercem ludzi - takich, jak Ty!:-)
      Trzymaj się kochana Ataner i pisz,jak najwięcej. Zatrzymuj tm pisaniem, tym blogowaniem chwile i uczucia. A kiedyś, gdy zapragniesz dotyku swojskości, przyjedź tu i powiedz po prostu - jestem!
      Ściskamy serdecznie!:-)

      Usuń
    4. Wpadne na 100%, na kromke chleba ze smalcem:)
      A gory i pola pachnace czystym powietrzem sa tym, co lubie najbardziej.
      Serdecznosci Wam sle w tym Nowym Roku:)

      Usuń
    5. A mam włąśnie w lodówce pyszny smalczyk...
      I Tobie sanmych dobrych rzeczy życzymy na ten Nowy Rok!:-))

      Usuń
  6. Witajcie,chłonę z Wami faunę i florę i wędruję razem z Wami po Australi i żałuję,że mnie tam nie było.

    OdpowiedzUsuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost