Zimowy powrót wędrowców...


Powrót wędrowców

- Jaka jestem dziwna! Cieszę się na ten powrót, ale jednocześnie im bliżej jesteśmy domu, tym bardziej boję się wracać…- szepnęła Hanna przytulając się do miękkiego rękawa jego flauszowej kapoty.

   Szli przez żółto-rude przestrzenie liściastych lasów. Oddalali się od pory bezkresnych wędrówek oraz szalonych przygód. Przybliżali do czasu trwania i źródła tęsknoty. Wiedzieli, że kiedyś wrócą w te strony. Ich serca stukotały im przecież o tym co dnia. I obce drzewa za oknem szumiały przypominając, że gdzieś tam daleko czeka znana, swojska kraina. Tak mocno zrośnięta z ich sercami, że bez niej czują się jakby kawałek ich wydarto i na płocie niczym dziurawy garnek zostawiono. A jednak wędrowanie miało w sobie ten rodzaj magii, nieskrępowanej niczym wolności, że trudno było się z nią pożegnać. A osiadłszy na swoim na pewno, nie raz jeszcze za tym nieskrępowaniem i szaleństwem zatęsknią. A zatęskniwszy tak boleśnie, iż już niczym się tego bólu zagłuszyć nie da – wyruszą znowu…Tak myśleli, w ten sposób szeptali opuszczając dalekie strony, gdzie ludzie żyli i czuli tak podobnie, ale każdy z nich miał swoją historię. Pełni tych historii Hanna i Wędrowiec obiecywali sobie, że opowiedzą je przyjaciołom, jeśli ci zechcą ich słuchać…

   Zdmuchnął z jej kasztanowych włosów maleńki, złoty listek brzozy. A ten ledwo się uniósł zaraz znowu opadł ozdabiając jej niebieską czapeczkę i udając prawdziwą broszkę. 
- A tam tęskniłaś przecież, Hanuś…- odrzekł przekornie i musnął ustami opadający jej na czoło miedziany kosmyk. Potem delikatnie poprawił niesione przez siebie nosidełko, bo zdało mu się, że dziecku zrobiło się niewygodnie. Oboje zajrzeli z czułością we wnętrze gniazdka uwitego z puszystego, rudego kocyka. Widać tam było czubek odzianej w zieloną czapeczkę główki i taki sam, jak u matki ciemnozłoty loczek, drgający w podmuchach jesiennego wiatru.
- Naszej małej wędrowniczce należy się przecież odrobina spokoju – szepnęła, przypominając sobie ostatnie wydarzenia i całując maleńką rączkę kilkumiesięcznej Zosieńki schowała ją troskliwie w fałdach kocyka.
- Ale skoro urodziła się w drodze, wiec pewnie wędrowanie będzie miała we krwi! – zaśmiał się mężczyzna a oczy zalśniły mu wzruszeniem…Hanna wcisnęła dłoń do jego przepastnej kieszeni i jeszcze mocniej wtuliła się w ramię ukochanego. Znowu owładnęły nimi wspomnienia…

…Płynęli ku wyspie, o której słyszeli tyle fantastycznych opowieści, że nie sposób było ominąć jej w podróży. Mimo pogodnego, nieomal bezchmurnego nieba stary, rybacki kuter kołysał się coraz silniej. Hannie od tego kołysania robiło się niedobrze. Czuła się prawie tak jak w początkach ciąży, gdy pojawiające się znikąd nudności utrudniały jej życie. Wówczas pomagało ssanie plasterków cytryny i długie spacery. Tu mogła tylko przełykać ślinę i głęboko oddychać. Według jej wyliczeń do rozwiązania brakowało jeszcze około miesiąca. Czuła się znakomicie. Dlatego nie zawahała się nawet, gdy Wędrowiec zaproponował jej żeglugę ku tajemniczej wyspie. Zresztą, niedługa to miała być żegluga – ot, zaledwie dwugodzinna. Kuter mimo widocznego nadszarpnięcia zębem czasu prezentował się solidnie a jego kapitan, rudowłosy, krzywonosy mężczyzna z nieodłączną fajką w zębach także budził zaufanie. Dla umilenia podróży deklamował im co chwilę swoje wiersze i podśpiewywał pełne humoru szanty. Zwierzał się w swych pieśniach z licznych zawodów miłosnych i niegasnącej nadziei, że gdzieś jednak czeka kobieta przeznaczona właśnie dla niego...Śmiali się trochę z romantycznego szypra, bo głos miał piskliwy i nie bardzo do śpiewu zdatny, ale jednocześnie zachwycali pełnymi humoru tekstami jego autorstwa.

   Zmierzali ku wyspie zamieszkałej przez znaną na całą okolicę wiedźmę. Mieszkała samotnie za towarzystwo jeno mając małpy i rajskie ptaki a poza czarami oraz wróżbiarstwem parała się również pleceniem nosidełek z rosnących tylko tutaj, niezwykle wytrzymałych a jednocześnie miękkich traw. Widzieli niedawno jedno takie u tubylców i zapragnęli dla ich mającej wkrótce przyjść na świat dzieciny… Chcieli także ujrzeć samą wyspę, słynącą ze zmiany kształtów i kolorów w zależności od pory roku. Właśnie teraz, wiosną rosły tam podobno nie występujące nigdzie indziej błękitne, olbrzymie anemony. I bujne wodorosty wokół wyspy mieniły się tysiącem barw. Widoczne były już tutaj spoza przeczystego turkusu oceanu. Jednak w tym miejscu fale wybrzuszały się zbyt mocno by ujrzeć je w całej krasie. Musieli dopłynąć do płycizny i przejść na drugą stronę wyspy, gdzie podobno tworzyły fantastyczny kobierzec. Przede wszystkim jednak pragnęli spotkać samą wiedźmę, władczynię tego miejsca i zasięgnąć u niej rady, co do dalszych swych losów. Od jakiegoś bowiem czasu wahali się i zastanawiali, czy kontynuować dłużej swą wędrówkę, czy może wrócić do miasteczka i osiąść na dobre w mieszkanku usytuowanym na tyłach „Gospody pod złotym liściem”.

   Niestety, mniej więcej w połowie drogi Hanną owładnęły silne boleści. Aż zgięło ją wpół.

- To przecież za wcześnie! To pewnie tylko jakiś nerwoból albo niestrawność! - pomyślała przerażona i przylgnęła mocno do ramienia Wędrowca. Skrzywioną cierpieniem twarz ukryła w pole jego szarej kapoty. Nie chciała go niepokoić. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że to może już… Ale on natychmiast wyczuł jej napięcie i odgarnąwszy włosy z jej spoconego, mimo owiewającego ich chłodnego wiatru, czoła zmartwiał widząc przepojone cierpieniem, zielone oczy swej ukochanej.

- Musimy wracać! – prawie krzyknął do szypra, który zajęty wymyślaniem kolejnej pieśni patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie a po jego ustach błądził natchniony uśmieszek.
- Nie da rady! -  odparł tamten beztrosko nie odwracając się nawet.
- Fale są teraz zbyt silne. Pchają nas wręcz w stronę wyspy. Musimy płynąć na południe. To pewnie sprawka tej starej czarownicy! – zachichotał kapitan i podparłszy się pod boki zaśpiewał:

Moce wiedźmy zna ocean
Z nią marynarz szansy nie ma
Jeśli zechce to zatopi, jeśli zechce wyratuje
Bo wie wszystko, wszystko czuje
Pewnie śmieje się gdzieś z nas
W ten sztormowy, groźny czas
Hej ho! Hej ho! Chwyćmy szybko w dłonie szkło!
Hej ha! Hej ha! Śpiewa wkoło mgła…

I rzeczywiście w tym samym momencie podróżnicy dostrzegli z przerażeniem, że otacza ich mleczna, opalizująca błękitem mgła. A ocean nie daje za wygraną i huśta nimi coraz mocniej!

- Jeśli to sprawka tej wiedźmy, to najwidoczniej bawi się nami. Zamiast nam pomóc szkodzi! A niech ją licho! – krzyknął Wędrowiec a Hanna jęknęła głucho i patrząc z natężeniem w jego oczy wstrzymała oddech, chcąc zapanować nad kolejnym paroksyzmem przeszywającego cierpienia.

- Zaraz się zacznie…- wyszeptała, gdy tylko mogła wydusić z siebie głos. 
- Będziesz musiał sam… - przymknęła oczy, chcąc ukryć przed nim iskrę panicznego lęku i zwierzęcego wręcz bólu. Pomyślała, że oto nadszedł nieodwołalny koniec jej podróży ziemskiej. Widocznie los tak chce… Nie to było jednak dla niej w tej chwili ważne, ale on, jej ukochany, jej odnalezione cudem szczęście. Jakże on uniesie kolejne, tak tragiczne rozstanie? Jaki znajdzie jeszcze dla siebie sens? Resztką sił przekręciła się na bok i wychrypiała błagalnie:

- Wiedźmo, dobra wiedźmo z tajemniczej wyspy! I wy wszystkie ukryte w mgle duchy oceanu! I Ty, kochana wróżko Konstancjo, jeśli zdołasz usłyszeć mnie z tak daleka… Niech ktokolwiek z was pomoże, bo przecież on nie może znowu zostać sam… 

- Kapitanie! Płyńże pan co sił! Teraz nie czas na śpiewy i żarty!  – Wędrowiec wrzasnął, ile sił w płucach a szyper w jednej chwili ogarnąwszy powagę sytuacji próbował zapanować nad wzdętymi żaglami, dodać mocy charczącemu silnikowi i pomóc w ten sposób walczącemu ze sztormem kutrowi.

   Hanna zacisnęła mocno dłonie na nadgarstkach Wędrowca. Poczerwieniała. Pisnęła cicho jak myszka i jej ciało zlała fala zimnych potów. On całując jej dłonie drżał niczym w ataku febry. Chciał być silny dla siebie i dla niej, starał się jak mógł, ale opanowywały go w tej chwili mroczne przeczucia i straszne wspomnienia z czasów, gdy odeszła na zawsze jego Janeczka i maleńki synek… Zacisnął zęby, chcąc opanować ich dygot. Cały był teraz błaganiem. Wołaniem o nadzieję. Trwało to nieskończenie długo a przynajmniej tym dwojgu tak się zdawało...

   Aż raptem w jednej chwili wszystko się uspokoiło. Nawet silnik kutra umilkł. Ich mały stateczek znów kołysał się delikatnie a mgła wokół nich jeszcze bardziej zgęstniała. I wówczas spłynęła na nieszczęsnych podróżników fala dobrotliwego, czarodziejskiego snu… Wędrowiec natychmiast odpłynął w cichą krainę śnienia tuląc do siebie śpiącą równie głęboko ukochaną. Szyper porzucił stery i skulony w pozie embrionalnej przy burcie zachrapał donośnie…

- Nie bójcie się. Już wszystko będzie dobrze… - szepnęła do nich na przebudzenie siedząca tuż przy nich zasuszona, ciemnoskóra starowinka z twarzą małej dziewczynki oraz z dwoma zawadiackimi warkoczykami sterczącymi jej na boki niczym baranie rogi. Tuliła do piersi maleńkie zawiniątko zrobione z puszystego, rudego kocyka. Z głębi owego zawiniątka dobiegało ciche kwilenie…

- Oto wasza córeczka! Silna z niej istotka. I duża jak na ośmiomiesięczne niemowlę! Zobaczcie zresztą sami! – zaśmiała się kładąc delikatnie na brzuch Hanny ciepły tłumoczek a odgarniając troskliwie warstwy kocyka ukazała oszołomionym rodzicom niebieskookie, rumiane maleństwo z rudym loczkiem na czubku słodkiej łepetynki…

   Od tamtej pory minęło pół roku i oto teraz Wędrowiec z Hanną oraz Zosieńką przemierzali bukowo-brzozowe wzgórza zbliżając się do wytęsknionego domu, do widocznej już spoza drzew gospody. Zdało im się, iż dostrzegają nawet delikatnie pełgające światełko w jednym z frontowych okienek. Czy to wyczekująca ich powrotu Katarzyna Szydełko zapaliła świece na powitanie? A może to jesienne słońce bawiło się w trzpiotne zajączki a tak naprawdę nikt nie czekał…?
    Zachód barwił rzeczywistość odcieniem starego złota. Smugi granatu, błękitu i indygo tańczyły na pełnym wielkich okrętów niebie. Powietrze pachniało ledwie wyczuwalnym zapachem jaśminu i mięty, ale także zapowiedzią rychłej zimy. A oni szli trzymając się za ręce, spoglądając przy tym z mieszaniną lęku oraz nadziei w przyszłość…

I nic nie jest takie samo...


Doszli do domu tuż przed zmrokiem. Dokładnie wytarli ubłocone buty o słomianą wycieraczkę a potem zastukali pełni wiary, iż ktoś na nich czeka… Wszak tydzień temu Hanna wysłała depesze z ostatniego portu, że wracają i na miejscu będą na pewno pod koniec listopada czy też na początku grudnia. Wprawdzie dawno już nie miała wieści z miasteczka, ale przecież, kiedy tylko mogła pisywała listy do przyjaciół: do panny Szydełko i do pani Teresy a także do mamy Joasi, Barbary. Korespondencję od nich przyjmowała w skrzynkach na post restante. Zawsze z biciem serca otwierała pachnące różami albo jaśminem koperty. Choć cieszyła się wędrówką, to przecież bardzo tęskniła za ich twarzami, ciepłem, śmiechem, bliskością. Za rodzinnym miasteczkiem, w którym znała i kochała każdy kąt. Przyjaciółki pisały o wszystkim, co działo się w ich życiu, o swych radościach, nadziejach i obawach. Czekały na nią niecierpliwie a jednocześnie pragnęły, aby ta podróż była jak najdłuższa i jak najpiękniejsza. Należało się jej to przecież za całe samotne, przesiedziane w gospodzie życie. Należało, jako przedłużona podróż poślubna, będąca uwieńczeniem i baśniowym dopełnieniem historii Wędrowca i Hanny…
   Z zachwytem i wzruszeniem przyjmowały jej zdjęcia z ceremonii zaślubin, mającej miejsce na dalekiej plaży (na to wspomnienie Hanna znowu rozmarzyła się i spojrzała z tkliwym uśmiechem na szepczącego teraz coś cicho do Zosieńki męża…).Tak bardzo cieszyły się jej szczęściem i rozkwitającą coraz bardziej miłością. Życzyły Hannie jak najlepiej. Wiedziała o tym. Przecież tak samo było z nią. Wszystkie te kobiety mieszkały w jej sercu – bliskie i niezastąpione, jak siostry. Chciała je uściskać. Obdarować prezentami. Przygotować dla nich przyjęcie pełne zamorskich smakołyków. A co najważniejsze - pokazać córeczkę, która tak rozumnie patrzyła już na świat i taka była do taty podobna… O tym wszystkim myślała przedłużając ponad miarę to wycieranie butów i coraz głośniej stukając. Niestety, odpowiadało im tylko głuche echo. A gdzieś z tyłu gospody uniósł się w powietrze jakiś głośny trzepot i dało się słyszeć ponure krakanie… Obojgu im przeleciał wtedy po plecach zimny dreszcz klującej się obawy, ale czym prędzej ją w sobie zagłuszyli.

   Wreszcie nie doczekawszy się otwarcia Gospodyni chrząknęła zmieszana, wyciągnęła z przepastnej kieszeni kurtki stary, mosiężny klucz i z biciem serca przekręciła go w zamku. Pokrywając uśmiechem budzące się w jej sercu dziwne przeczucie popatrzyła na męża i córeczkę a potem otwarła drzwi na oścież i gestem zapraszając ich do środka pierwsza weszła. Z trudem namacała na ścianie kontakt i wcisnęła go z lekkim oporem. Gdzieś tam podskórnie oczekiwała, że pragnąc zrobić  im miłą niespodziankę przyjaciele wyskoczą nagle z kątów na powitanie. Że będą śmiechy-chichy, a może nawet baloniki i szampan… Tymczasem powitała ich kompletna ciemność i cisza.

   Wędrowiec czym prędzej wyciągnął z kieszeni zapałki i szybko zapalił jedną. Gospoda wyglądała tak samo, jak przed ich podróżą. Przez ten krótki, rozjaśniony płomykiem zapałki czas nie dostrzegli wokół nic podejrzanego. Jednak mimo wszystko odczuwali  swymi wrażliwymi zmysłami, iż w tym drogim sercu domu panowała nieokreślona martwota a żadne z nich nie pamiętało by kiedykolwiek z tego miejsca ziała tak dotkliwa pustka… Hanna nie chcąc się nad tym dłużej zastanawiać złapała stojącą na kontuarze lampę naftową i po chwili znajoma przestrzeń nabrała ciepłych odcieni…

- Widocznie przyjaciele nie doczekali się nas dzisiaj i poszli do swoich domów. Dni teraz takie krótkie… Nie martwmy się zatem, kochana!  - zawołał dziarskim głosem jej mąż.
- Jutro na pewno zobaczymy się ze wszystkimi a dzisiaj trzeba rozpalić w piecu, bo zimnica tutaj okropna! – dodał i dostrzegając z uśmiechem ulgi, stojącą pod oknem dębową kołyskę ułożył w niej córeczkę, z powodu dotkliwego chłodu okrywając ją dodatkowo własną kapotą.
- Widzisz, zgodnie z tym, co pisała Katarzyna Szydełko Bartłomiej zrobił wspaniałą kołyskę dla naszego dziecka. To prawdziwe cacko! Spójrz, jaka solidna a jednocześnie misterna. Widzisz, tu po bokach są nawet piękne płaskorzeźby. Widzę tu fontannę, studnię i dzikie róże! A tam chyba dostrzegam kapelusz wróżki Konstancji. A może mi się wydaje…? – Wędrowiec pochylił się i z podziwem pogładził delikatną fakturę kołyski.

- A widziałeś, jaką pościel dla naszej dzieciny uszyła Barbara? Cała w delikatne różyczki, zakładki i falbanki! To prawdziwe dzieło sztuki!
- A Katarzyna wydziergała prześliczne firaneczki, także z motywem róż! Zosieńka ma łoże niczym mała królewna – zaśmiała się uszczęśliwiona cudownymi niespodziankami Hanna i jakoś lżej zrobiło się jej na sercu.

- Niczym są przeczucia, lęki
  Wszystko dobrze jest i będzie
  Znów mam nuty do piosenki
  Dobre czary żyją wszędzie… - zanuciła tak, jak zazwyczaj, gdy wraz z Wędrowcem, radosną improwizacją i wspólnym śpiewaniem skracali sobie nieraz monotonną drogę.

-  Ach, jak dobrze być u siebie!
   Dom oddycha znów spokojem
   A ma miła pewnie ni wie
   Że jest całym szczęściem mojem! – odpowiedział na to śpiewnie zmierzający w stronę kominka Wędrowiec i podkręcając sumiastego wąsa spoglądał z zadowoleniem na roześmianą zonę.
  

- Tylko ty nic nie rób, moja złota ptaszynko! Ja szybciutko rozpalę a ty odpocznij. Mamy dzisiaj w nogach ponad dwadzieścia kilometrów. Domyślam się, że jesteś strasznie zmęczona…-  sapnął widząc, że jego żona zaczęła zakasywać rękawy i rozglądać się za jakowąś robotą.

- Właściwie to masz rację, Jaśku… Wstawię tylko wodę na herbatę a potem usiądę sobie na chwilę przy Zosieńce i nakarmię ją jak tylko otworzy oczka. Odetchnę troszkę a potem zrobię nam jakąś kolację – westchnęła skwapliwie i umieściwszy imbryk na piecu, usiadła na starym, bujanym fotelu i podwinąwszy pod siebie stopy zapatrzyła się w gęstniejący coraz bardziej za oknem mrok. Już nie wydawał się on jej ponury ani zwiastujący czegoś niedobrego. Uśmiechnęła się w myślach do wszystkich znajomych i przyjaciół zgromadzonych teraz zapewne w swoich domach wokół piecyków, kaloryferów i kominków a przy tym popijających gorącą herbatę, którą przegryzali najlepszymi na świecie czekoladowymi ciastkami od Joasi i pana Pierniczka…
   Błogie te wizje zniknęły dopiero wtedy, gdy w kilka minut potem obudziła się Zosieńka i rozejrzawszy wokół ciekawie, stęknąwszy, poczerwieniawszy i natężywszy się ze wszystkich sił spróbowała podnieść się i chwyciwszy boku kołyski samodzielnie usiąść. Hanna obserwując wysiłki swej pociechy wstrzymała oddech z przejęcia a potem syczącym z emocji szeptem szybko przywołała umorusanego sadzami męża. Rzucił wszystko i przybiegł chcąc być przy swoich ukochanych istotach w tak przełomowym momencie. Ich dzieciątko miało dopiero trzydzieści trzy tygodnie. Było to więc o wiele za wcześnie na takie dorosłe „umiejętności”. Rodzice patrzyli w skupieniu i zachwycie, bo oto ich maleńka już, już miała usiąść. I już jej tułów przybrał omalże pionową postawę, gdy wtem dało się słyszeć gwałtowne łomotanie w drzwi. Na ten dźwięk dziecko opadło z powrotem na poduszkę a jego twarzyczkę wykrzywił grymas płaczu. Matka czym prędzej porwała córeczkę na ręce i utuliwszy pełna złych przeczuć zerknęła struchlała na Wędrowca. Ten także zbladł nieco, zawahał się przez chwilę, ale potem otrząsnął z przykrego wrażenia i wziąwszy lampę naftową poszedł w kierunku drzwi…

- Kochani, po coście wracali?! Wysłaliśmy wam depeszę, ale widocznie nie dotarła. Tymczasem tutaj nic już nie jest tak samo. Jest bardzo źle! Trzeba uciekać! Ratować się! Coś bardzo złego dzieje się z naszym miasteczkiem! – wydyszał stojący na progu Bartłomiej. W świetle lampy widać było jego zbielałą ze zgrozy twarz. Lodowaty, silny wiatr bezceremonialnie wepchnął drwala do wnętrza gospody. Natomiast na czarnym, grudniowym niebie rozbłysła nagle wielka, jaskrawa błyskawica i lunął rzęsisty deszcz…

- Ach, wchodź, wchodź szybko przyjacielu, bo przemokniesz do suchej nitki! – zawołał zwany zazwyczaj Wędrowcem Jan i usadziwszy drżącego z zimna drwala na fotelu stojącym przy kominku dorzucił więcej drew do ognia. Następnie przysunął w jego pobliże dębową ławę, okrył baranim futrem i usadowiwszy na nim żonę, otulił ją dodatkowo ciepłym pledem, bo także dygotała teraz niczym w gorączce. Wróciły wszystkie złe przeczucia. Miała tylko słabą nadzieję, że to jakiś koszmarny sen. Zaraz się przecież obudzi w kajucie statku płynącego przez ocean a potem wyruszą z Janem w drogę powrotną do domu, do zanurzonego jak zawsze w mgle bezpiecznej nieprzemijalności i spokoju miasteczka…
   Jednak mimo tego, iż ukradkiem szczypała się w dłoń zły sen nie mijał. Nadal tkwiła w swojej dziwnie ponurej gospodzie i miała przed sobą krańcowo przerażonego człowieka. Nigdy jeszcze nie widziała Bartłomieja w tak okropnym stanie. Przecież był to zawsze potężny, mocarny wręcz mężczyzna dający innym oparcie i siłę. Tymczasem teraz zamiast chłopa na schwał siedział z nimi roztrzęsiony starzec. Hanna chciała zapytać, co z Katarzyną Szydełko, narzeczoną drwala, ale jakoś nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Najzwyczajniej w świecie bała się odpowiedzi… Natomiast mała Zosia uspokoiła się, łezki na jej policzkach szybko wyschły i spoglądała na drwala z pełnym ufności uśmiechem na swej rumianej, bezzębnej jeszcze buzi. Ufnie wyciągała w jego stronę rączki chcąc koniecznie dotknąć rosochatej, siwej brody…

- Słodka dziecina…- szepnął Bartłomiej, uśmiechając się do Zosieńki i na moment zapominając o strasznej nowinie, którą miał przekazać jej rodzicom.

- Chrońcie ją! Chrońcie ponad wszystko! – załkał raptem – Jakaś straszna pustka zagarnia nasz ukochany zakątek! Miasteczko zdaje się kurczyć w sobie i zanikać. Wyschła studnia przy rynku. Z zaczarowanej fontanny też nic nie kapie. Kilkoro mieszkańców przepadło bez wieści. A co gorsza zniknęła też wróżka Konstancja! I kto nam teraz pomoże?!Kto wie, co jeszcze może się zdarzyć?!

   Wędrowiec nie mógł uwierzyć własnym uszom.  - Jak to? Trzy filary, na których opierało się bezpieczeństwo miasteczka przepadły?  Fontanna w rynku miasteczka mająca moc budzenia marzeń i snów, potrafiąca także przywracać porządek poplątanym myślom. Spełniająca życzenia studnia! I ukochana przez wszystkich stara wróżka Konstancja, sprawiedliwa i mądra, trzymająca nad wszystkim pieczę i pomagająca w przełomowych chwilach mieszkańcom… Czymże będzie miasteczko bez tych opok? Jaka zła siła wtargnęła w tutejsze tak zawsze serdeczne, baśniowe życie i zrujnowała spokój…? Gdzie to wszystko zniknęło…? – mężczyzna zastanawiając się nad tym podkręcał nerwowo wąsa i spoglądał w niedowierzaniu na rozdygotanego drwala.  

– A może Bartłomiej zwariował? Może się upił i bredzi? Ach, pewnie wystarczy dać mu gorącej, ziołowej herbaty z imbirem i jakoś wróci do normy! – Jan wstał i w wielkim, fajansowym kubku umieścił garść dziurawca a potem drżącymi dłońmi z ledwością nalał do pełna wrzątku. Trochę wody rozlało się i pociekło po kontuarze, skapnęło na modrzewiową podłogę i płynęło w stronę Hanny, niczym niepowstrzymany strumień łez…

   Wówczas obezwładniająca słabość ogarnęła Hannę, albowiem słuchając wieści drwala i śledząc biegnący w jej kierunku strumyk ni stąd ni zowąd zerknęła na ścianę poza kontuarem i w nadzwyczaj wyrazistym nagle płomyku naftowej lampy ujrzała, że wszystkie ramki starych fotografii wiszących z tyłu są kompletnie puste! Gdzieś przepadli uwiecznieni na nich, ustawieni w swobodnych czy też eleganckich pozach dawni mieszkańcy miasteczka. I nie wyzierała spoza nich jak zwykle łobuzerska twarz maleńkiej wróżki, ubranej w wesoły, słomkowy kapelusz i szeroką, falbaniastą spódnicę. Brudnoszare tła wszystkich obrazków wyglądały teraz jak gdyby jakiś pejzażysta zmieszał wszystkie farby i w ataku ciężkiej depresji kilkoma maźnięciami zamalował burą nicością całą kolorową do niedawna rzeczywistość miasteczka odnalezionych myśli…

Baśń niczym drzewo, czyli dwie wersje dalszego ciągu

Dziecko, największy dar – autor Basia Wójcik




Hanna stała nieruchomo przed zamazaną fotografią. Wydawało się jej, że stare ramki wykrzywiły się w bolesnym grymasie. Próbowała sobie przypomnieć, co przedstawiała niegdyś ta fotografia.
- Już wiem! - wykrzyknęła.
   Na tym zdjęciu rozpromienioną szczęściem Kasię, obejmował jej narzeczony. Stała urzeczona tym obrazem. I wówczas ciszę przerwał cichy płacz Zosieńki, która nie mogła się już doczekać karmienia. Ów płacz zwiastował coś innego. Hanna oderwała głowę od fotografii, a gdy na powrót zerknęła w jej stronę, widok szczęśliwej pary zniknął, a pozostał tylko bolesny grymas ramki.
- Jak ja mogłam nie domyślić się, że w miasteczku stało się coś strasznego, co musiało dotknąć tę szczęśliwą parę!


Odkąd w życiu Hanny pojawiła się Zosia, matka czuła, że to dziecko ma w sobie wyjątkową moc. Szybko otuliła Dziecię, sama zarzuciła okrycie, pogłaskała drzemiącego przy ogniu Jaśka i pobiegła w stronę lasu.

Las mruczał jakąś ponurą kołysankę, a każde drzewo boleśnie rozkładało ramiona. Hanna znała tam wyjątkowe miejsce. Była nim polanka otoczona krzakami dzikiej róży i głogu, pośród których królował stary dąb.
- Stary, wierny dębie, ty znasz wszystkie tajemnice tego świata, błagam, opowiedz, co stało się w miasteczku?

Dąb zaszumiał, ale nie dał głosu.
- Błagam cię dębie, przez wzgląd na tę Dziecinę, powiedz!


Cóż bardziej wzruszającego nad widok maleńkiej Dzieciny smaganej zimnym wiatrem? Wzruszył się, zatem stary dąb i rozpoczął swą opowieść.


- Całe miasteczko znało historię miłości Katarzyny i Drwala, wydawać by się mogło, że żaden wicher, żadna zawierucha nie są w stanie zniszczyć tej nieśmiertelnej miłości. A jednak...W miasteczku pojawił się pewien piękny nieznajomy. Krążył, wypytywał, podpatrywał. Był to zły czarodziej, który mieszkał w odległych, skalistych Górach Życiowych Rozczarowań i od dawna ścierpieć tego nie mógł, iż jego władza ni sięga w głąb tętniącego dobrem i spokojem miasteczka. Przyglądał się z daleka, zastanawiał, knuł...Aż wreszcie wpadł na szatański pomysł. Oto przybrał postać przystojnego, uwodzicielskiego poety i przywędrował na rynek przystrojonego w jesienne barwy miasteczka. Upatrzył tam sobie Katarzynę. Wiedział, iż to istota pełna kompleksów i ukrytych pragnień, że łatwo mu będzie ją otumanić, zawładnąć jej sercem.

    Dziewczyna nie chciała z nim rozmawiać, ale on nie dawał za wygraną, pisał sonety, śpiewał pieśni o wschodzie słońca, snuł się przed jej domem, gdy słońce barwiło niebo na zachodzie. W końcu Katarzyna zaczęła zwracać ku niemu swoje myśli. Powoli, powoli, jej serce oddalało się od Drwala a lgnęło ku nieznajomemu.

   Aż w końcu przyszedł ten sądny dzień, gdy spakowała kilka rzeczy w tobołek i nie oglądając się za siebie, podążyła śladami swojej nowej miłości.
   Gdy Drwal powrócił z lasu, zastał otwarte drzwi, a u rygla przywiązany na kawału sznurka zaręczynowy pierścionek. Zasmucił się bardzo, zapłakał, a jego serce powoli zamierało, aż przestało bić dla świata. I w tym momencie wyschło źródełko, zamilkła fontanna, a Konstancja zamieniła się w sarenkę, która pobiegła swe łzy wypłakać pod dębem- królem lasu.

 Hanna oniemiała. Cóż ona biedna może zaradzić na takie nieszczęście?
- Powiedz, królu puszczy, czy da się uratować to wszystko, co straciliśmy przez niewierną miłość?
   Dąb długo milczał, a gdy Zosieńka zakwiliła, spojrzał na nią i odrzekł, że tylko dzieci mają moc uzdrawiania świata i zamilkł.

Hanna wróciła do domu i opowiedziała całą historię Wędrowcowi. Ten się zasmucił, zabrał siekierę i poszedł rąbać drwa by dać upust swojemu wzburzeniu. 
   Ułożona obok córeczki Hanna nie mogła długo zasnąć. Gdy umęczona w końcu bólem, co rozsadzał jej serce, popadła w płytki sen, czy to we śnie czy na jawie zobaczyła wędrującą wśród pobliskiej głuszy Katarzynę, która nie wyglądała na szczęśliwą kochankę.
Miała potargane włosy, liche ubranie ledwie okrywało wychudzoną postać, a błędny wzrok nie wróżył nic dobrego.
   Hanna wylękniona zerwała się prędko i przytuliwszy Dziecię do siebie, pognała do lasu. Zosia spała spokojnie jakby łomot serca matki dodawał jej tylko smaku błogiego snu.
Kobieta przedzierała się przez gęste knieje dotąd, aż zrozumiała, że zgubiła się w gąszczu.
- Cóż ja teraz pocznę?- zapłakała gorzko, bo przecież nie zdążyła wyjawić Wędrowcowi swego snu i swych zamiarów.
   Zbudzona ze snu Zosieńka wyciągnęła rączkę w kierunku matczynej twarzy i bezwiednie otarła łzę, a wtedy zza drzew wyłoniła się sylwetka sarenki jaśniejącej księżycową poświatą. Hanna powoli podeszła do niej, a kiedy Dzieciątko wyciągnęło rączkę mokrą od matczynych łez i dotknęło zwierzęcego pyszczka, stał się cud. Las zamigotał srebrem, a ponad drzewami zawisła tęcza. Zrobiło się tak jasno, że matka i córka zamknęły z przerażenia oczy. Gdy je otwarły, las stał nieruchomo, świecił zwyczajny księżyc, a w miejscu sarenki stała wróżka Konstancja.
- Konstancjo- krzyknęła Hanna - jak dobrze, że jesteś, bo tylko ty możesz nam pomóc uratować miasteczko.
-Daj Dziecię w moje ręce- rzekła wróżka -  Bo tylko czyste serduszko dziecka zdoła mi przywrócić moc i wiarę w drugiego człowieka. 
   Wzruszona matka wtuliła Zosię w dobrotliwe objęcia wróżki i tak ruszyły przed siebie. Po kilku godzinach wędrówki, w oddali zamajaczyła sylwetka przypominająca człowieka. Podeszły bliżej. Spod leżącej na ziemi twarzy przysypanej liśćmi wypływał życiodajny strumień. Hanna delikatnym ruchem ręki obmyła leżącą postać i wówczas kobiety rozpoznały w niej...Katarzynę! 
- Kasiu! -  szepnęła Konstancja - Wstań i chodź z nami.

   Wylękniona dziewczyna błagalnym wzrokiem prosiła by ją zostawić pośród liści i zimnej ziemi zawodząc gorzko o krzywdzie jaka za jej przyczyną stała się udziałem całego miasteczka. I na nic się zdały prośby i zapewnienia o przebaczeniu. Katarzyna nie chciała już żyć.


   I wtedy stał się kolejny cud. Zosieńka wyciągnąwszy swoje maleńkie różowe rączęta otarła kolejne łzy z oczu kolejnej kobiety. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dziewczyna wstała i odmieniona poszła przodem, a przed nią sączył się strumyk, który zawiódł kobiety do miasta.
   Świtało już, właśnie pękało niebo, by wylać z siebie bezmiar różanego błogosławieństwa.

Na to piękno przebiegające po nieboskłonie obudziło się źródełko i ożyła fontanna, a ludzie, ci sami, co dawniej wychodzili nie wiadomo skąd rozpromienieni i szczęśliwi.
   Kasia upadła na kolana w oczekiwaniu na słowa potępienia. Teraz była skłonna przyjąć wszystkie razy, by tylko w miasteczku zapanował spokój.

Ale, o dziwo, nikt nie krzyknął, nikt nie potępił, a cały orszak ludzi przytulał dziewczynę do serca.
Nagle ktoś krzyknął - Popatrzcie na niebo!
   Czy to obłoki, czy gra kolorów, do dziś nie pamiętam, utworzyły na niebie sylwetkę Drwala, który wyciągnął w miłosnym geście ręce i uniósł wpatrzoną w niego Katarzynę wprost do nieba.

Nikt ze stojących nie śmiał powiedzieć ni słowa, ciszę przerwał jedynie radosny śmiech Zosieńki, który przetoczył się nad głowami, a odbity echem od starych drzew, którym przewodził dostojny dąb, zabrzmiał:

-" Prawdziwa miłość nigdy się nie kończy, wiara może zdziałać cuda, a wy wszyscy, którzy staliście się jako dzieci, poruszyliście wszystkie moce niebieskie. Bo największym darem jest Dziecko i nie ma większej bieli nad biel jego serca."

Minęło wiele chwil zanim donośny głos Wędrowca oznajmił:
- Wracajmy bracia do domów, wszak słońce wysoko na niebie i tyle przed nami pracy. Niech nikt nie będzie samotny, a gdyby był, nasza chata ma zawsze otwarte drzwi, a w niej Zosieńka uśmiecha się promiennie do każdego skołatanego serca...
   A co stało sie ze złym czarodziejem? Obserwując to wszystko zmalał, zszarzał, zgarbił się i jak niepyszny, niezauważony przez nikogo odszedł w swoje strony. Tam wlazł w najgłębszą z jaskiń i zasnął  w nadziei, że jeszcze kiedyś uda mu się zniszczyć miasteczko a przynajmniej skutecznie coś w nim zepsuć...

 Kozie dziecko - autor Andzia P.



- Wróciła,  wróciła! - Bartłomiej biegł przez miasteczko głosząc radosną wieść. Mieszkańcy wychylali się z okien a inni dołączali i biegli dalej razem z drwalem. W końcu zebrała się cała gromada i tak wszyscy dobiegli do gospody Pod złotym liściem. Hanna i Wędrowiec wybiegli przestraszeni hałasem - Cóż się stało , skąd ta wrzawa ?
- Wróżka Konstancja wróciła. Zaraz tu będzie - krzyczał uradowany tłum mieszkańców.
   Wszyscy czekali z niecierpliwością na Wróżkę. Co też ma do opowiedzenia, gdzie była, skąd wraca ???

   Tyle pytań cisnęło się na usta i wszyscy chcieli zapytać o to samo.

Kiedy wreszcie Wróżka przybyła wszyscy umilkli wystraszeni jej zmienionym wyglądem. Widać było, że przeszła długą drogę a i twarz i cała postać skurczyła się jakby i wyblakła. 
- Mów, mów wreszcie co się stało, gdzie byłaś, dlaczego zniknęłaś ???
Konstancja usiadła, napiła się wody i wreszcie przemówiła.

- Nie mam dobrych wieści - zaczęła z wysiłkiem.

 -Ale zacznę od początku. Pewnego dnia, gdy jak zwykle siadłam przy naszej cudownej fontannie, nagle krople wody zaczęły ciemnieć, aż nabrały czarnego koloru. Krople zaczęły się układać w linie a linie w litery. Gdy ujrzałam słowa zamarłam:

Przeczytałam, przeraziłam się ...
- Co, co przeczytałaś?! - zakrzyknęli wszyscy przerażeni opowieścią Wróżki.
- Powiem wam. Krople ułożyły się w napis:

„Świat już niedługo pogrąży się w mroku. I wy mieszkańcy tego miasteczka razem z nim. Uratować świat może tylko kozie dziecko , które zagra melodię na instrumencie z drzewa wyrosłego na szczycie najwyższej skały za sprawą czarnego ptaka. Szukajcie...a nie znajdziecie...”

I rozległ się złowieszczy chichot, a czarne krople opadły na bruk i zniknęły. Fontanna wyschła.

Wszyscy zamarli, a w końcu ktoś zapytał:
 - Dlaczego nie powiedziałaś nam o tym wcześniej ?
Wróżka podparła głowę i zapłakała. A potem powiedziała: 
- Kiedy tylko zobaczyłam ten złowieszczy napis natychmiast wyruszyłam w drogę. Wydawało mi się, że gdy przejdę cały świat, zapukam do wszystkich drzwi to znajdę kozie dziecko i drzewo i czarnego ptaka.

- Ale na nic moja wędrówka. Nie udało się. Małe kózki przecież nie umieją grać. Drzewa nie rosną na wysokiej skale, a czarny ptak? Nie  wiem jak mógłby sprawić, aby tak wysoko rosło drzewo.

W gospodzie zapadła cisza.

Wszyscy milczeli. W końcu Wędrowiec powiedział:
- Przecież musi być jakiś sposób. Gdzieś na pewno znajdziemy kozie dziecko.

- Czarny ptak zaprowadzi nas do drzewa na skale. Musimy uratować nasze miasteczko.

 - Ale jak to zrobić ?
- Podzielmy się na grupy, wtedy łatwiej będzie wędrować. Kiedy po określonym czasie zgromadzimy się tutaj powiemy co znaleźliśmy i razem wymyślimy rozwiązanie! -  I tak zrobili.



   Wyruszyli w drogę i zaraz okazało się, że w grupie poszukującej koziego dziecka jest pewien starzec, który słyszał o samotnej kobiecie mieszkającej w lesie, która podobno miała kozę. Wróżka wędrując ominęła to miejsce zaszyte daleko od wszelkich dróg.

Ruszyli więc na poszukiwania.

   I znaleźli przycupniętą za rozległymi bagnami, schowaną w głębokich śniegach maleńką, rozwalającą się chatkę , w której mieszkała matka z synkiem oraz koza z koźlęciem. Chłopiec bawił się z koźlęciem a wszyscy ze zdziwieniem ujrzeli że pije mleko z koziego wymienia. Ach, to jest kozie dziecko !
   Wówczas z chatki wyłoniła się kobieta - matka chłopczyka i opowiedziała im jak to, gdy syn był mały zachorowała i nie mogła się ruszać. Wtedy ostatkiem sił pokazała dziecku, że może pić razem z koźlątkiem. Potem na długie godziny zaniemogła, a gdy się ocknęła okazało się, że synek jest zdrowy i najedzony. I tak to sama nazywała czasem swego synka " kozim dzieckiem"

I dalej pozwalała mu pić z koziego wymienia.

- Ach! Więc mamy kozie dziecko! -   uradowali się mieszkańcy miasteczka.

- Chodźcie z nami! Bez was nie uratujemy miasteczka!
I wyruszyli razem w drogę: Kobieta, Kozie dziecko, koza i koźlątko.

   W tym samym czasie druga grupa namyślała się jak odnaleźć drzewo i czarnego ptaka. Gdy tak głowili się nad tą zagadką jeden z mieszkańców przypomniał sobie opowieść o krukach, które niosąc przez góry orzecha czasem upuszczały je w locie. To pewnie z orzecha wyrosło drzewo. I takie drzewo trzeba odnaleźć.

Ruszyli śladami kruka, który zaprowadził ich w niedostępne góry. Znalazł się jeden śmiałek, który odnalazł drzewo - orzech rosnący na niedostępnej skale.

I tak oto grupa odnalazła drzewo rosnące na skale za sprawą czarnego ptaka.

Jakiś śmiały młodzieniec poprosił drzewo o ratunek. Orzech upuścił jedną gałąź, która upadając roztrzaskała się na dwa kawałki. A jeden z nich aż prosił się o to, aby wystrugać z niego fujarkę.

Uradowani wrócili do gospody, gdzie już czekała reszta mieszkańców.

   Wędrowiec czym prędzej wziął dłutko i drżącymi z przejęcia dłońmi wyrzeźbił maleńki instrument. Wszysy zgromadzeni wstrzymali oddech w napięciu. Syn Kobiety z bagien popatrzył na mieszkańców miasteczka, na swoją przejętą tym wszystkim matkę a wreszcie na kozy, swych zwierzęcych przyjaciół. One spogladając mu wiernie w oczy zameczały, jak gdyby chciałby dodać chłopcu wiary i sił. 

   Widząc to Kozie dziecko usmiechnęło sie promiennie a potem zagrało najpiękniejszą melodię na zaczarowanej fujarce...
Wtedy powiał tajemniczy, radosny wiatr. Przez otwarte okno gospody wpadły do wewnątrz kolorowe, wesołe liscie.Zakręciły młynka u powały a potem szeleszcząc i świszcząc niczym klucz wielobarwnych ptaków wyfrunęły na zewnątrz.  Zdało się, iż zapraszają wszystkich by pobiegły za nimi. Kto żyw wybiegł więc z gospody. Wróżka Konstancja uniosła się w powietrze i łopocząc długą spódnicą poleciała na rynek miasteczka. Dotarła tam pierwsza. I płacząc ze wzruszenia ujrzała, że z fontanny znowu tryskają kaskady magicznej wody a w studni perlą się kropelki dobrych życzeń. Wokół fontanny trzymając sie za ręce tańczyli zaginieni do niedawna mieszkańcy. A na to wszystko z nieba spływały ogromne gwiazdeczki śniegu...

Pewnego grudniowego wieczoru

 
   Po tych wszystkich dziwnych, oszałamiających swą intensywnością baśniowych wydarzeniach, jakie ostatnio miały miejsce w miasteczku odnalezionych myśli przez jakiś czas jego mieszkańcy żyli w stanie niedowierzania i ekscytacji. Co i rusz ktoś biegł na rynek by sprawdzić, czy naprawdę fontanna znowu tryska radośnie i czy w zaczarowanej studni lśni srebrzyście lustro wody. Wszystko było jak gdyby nigdy nic. Jakby się te cuda z czarodziejską fujarką i z przełamaniem przez dziecko Hanny i Wędrowca złej klątwy tylko ludziom przyśniły.
   Któregoś wczesnego wieczora Gospodyni siedziała w gospodzie przy kołysce i delikatnie nią poruszając, zerkała na uśpioną głęboko Zosieńkę.  Przypatrywała się też wesołym ognikom tańczącym w kominku. W izbie było ciepło i przytulnie, chociaż za oknem śnieg coraz grubszą pierzynką otulał ziemię a mróz wraz z wiatrem wywijał już swe swawolne tańce.Właśnie kończył się spektakl różowo - złotego zachodu słońca. Cały świat udawał się na zasłużony odpoczynek...
   Jednak z przydomowej drewutni raz po raz dobiegał do niej dźwięk łupania drewna. To jej ukochany Jasiek szykował opał na zimę. Wprawdzie mieli trochę zapasów sprzed dwóch lat, ale mogły do wiosny nie wystarczyć. Wczoraj Jan cały dzień spędził w lesie. Ciął i rąbał pracowicie a pod wieczór przywiózł wielką furę grubych kloców. Hanna przygotowywała dzisiaj na jego powrót gorący żurek z kiełbasą i prawdziwkami.  Intensywny zapach jego ulubionej zupy na pewno już wkrótce przywoła Wędrowca – drwala do domu…
     Kobieta uśmiechnęła się na myśl o swym rumianym niczym święty Mikołaj mężu a potem z westchnieniem przeniosła wzrok na wiszące na ścianach obrazki. Ze starych fotografii i z portretów tak, jak niegdyś spoglądali na nią serdecznie przyjaciele, dalecy i bliscy członkowie rodziny, dawni mieszkańcy miasteczka. Na zawsze młoda mama i tata… To zdjęcie zrobił im miejscowy fotograf w kilka dni przed ich wypadkiem samochodowym. A tam widać babunię Adelajdę. Taką samą, jak wówczas, gdy opowiadała małej Hanusi jej ulubione baśnie i śpiewała wymyślone przez siebie kołysanki. Wróżki Konstancji znów nie było widać wśród postaci na fotografiach.  

- Znowu ją gdzieś poniosło. Najprawdopodobniej od kilku już godzin siedziała w cukierni pana Pierniczka i tam oddawała się swej ulubionej grze w szachy. Jej przyjaciółka, babka Eulalia doczekać się przecież nie mogła tych ich wieczornych seansów. Ostatnio wciąż tylko przesyłała wróżce liście brzozy z wezwaniami do stawienia się w cukierni. Zatem kiedy tylko wróżka odpoczęła po ostatnich przeżyciach natychmiast wróciła do swych ulubionych zajęć. Jak gdyby nigdy nic… - szepnęła do siebie Gospodyni i podniosła z modrzewiowej podłogi jeden z takich złotych listków. Potem znowu zapatrzyła się na przyozdobione fotografiami ściany gospody. Chwilę szukała wzrokiem a wreszcie zobaczyła to, co chciała. Aż zakłuło ją w sercu.

   Było tam bowiem zdjęcie, które nabrało teraz dla Hanny nowego znaczenia. Przedstawiało ono roześmianego od ucha do ucha drwala Bartłomieja tańczącego walca z wpatrzoną w jego oczy, odzianą w fioletową, balową suknię Katarzyną. Ta fotografia stała się teraz jedynym dowodem i drogą sercu pamiątką, że kiedyś tych dwoje było tu i cieszyło się obietnicami wspólnej przyszłości…

- Każdy ma swoje sprawy, swoje życie, albo „nieżycie”, gdzieś tam w krainie wiecznej mgły… Ja także jestem już inna. Coś się we mnie skończyło, coś zaczęło. Poszłam swoją drogą. Mam nareszcie rodzinę…  - pomyślała gładząc z czułością brzoskwiniowy policzek córeczki. Chwilę potem jednak ciężko westchnęła. Pomimo szczęścia rodzinnego, pomimo odzyskanego w miasteczku spokoju i stabilizacji napadały ją fale nie gojącego się żalu, że nigdy więcej panna Szydełko nie zasiądzie w kącie gospody i nie będzie dziergać tam w skupieniu swych ślicznych, szydełkowych robótek. Nie zwierzą się sobie, jako najlepsze przyjaciółki, nie zaczytają w wierszach wędrownych poetów.  I nigdy już drwal Bartłomiej nie przysiądzie się do Katarzyny Szydełko i nie będzie wpatrywał z uwielbieniem w jej dłonie i twarz. Nie będzie przynosił jej w prezencie kolejnych figurek drewnianych zwierząt, które z takim zapałem dla niej z lipowego drewna wydłubywał. To wszystko już było historią…
   I chociaż w miasteczku odnalezionych myśli wszystko było jak przedtem, to jednak wiele się zmieniło. Matka „koziego dziecka” – Anastazja zamieszkała wraz z synkiem Adasiem w domku po drwalu. W przyległej doń obórce znalazło się miejsce dla kóz. Oboje z Wędrowcem namówili Anastazję do tych przenosin. Nie chcieli by dom przyjaciela zmarniał stojąc pusty. A wiedzieli, że Anastazja i Adaś nie przetrwaliby zimy w swojej lichej chatynce na bagnach. Tutaj, blisko ludzi, zawsze mogli liczyć na jakąś pomoc. Chłopczyk od kilku dni chodził do przedszkola a jego mama wzięła się za szycie. Sprzedawała też kozie mleko, robiła sery i dzięki temu skrzętnie gospodarząc zapewniała im skromny byt. A zamówień na usługi krawieckie było teraz sporo, ponieważ krawcowa Barbara, mama Joasi wyjechała do sanatorium i zamierzała spędzić tam jeszcze parę miesięcy z uwagi na problemy z płucami.
   Pani Teresa, mieszkanka domu z czerwonymi dachówkami mocno się postarzała i prawie wcale nie opuszczała swego zacisznego gniazdka. Już nie chciało jej się śpiewać ani występować na lokalnych imprezach. Jesienną i zimową porą, otulona w ciepłą kołdrę, z wiernym kotem na kolanach całymi dniami czytała wiersze swego zmarłego męża, słuchała muzyki ze starego patefonu i coraz bardziej tęskniła za ukochanym Aleksandrem...

   Tak, Hanna nie zastała tu takiego świata, za jakim tęskniła.

 - Czas nie stoi w miejscu i dla każdego coś zmienia, chociaż my chcielibyśmy by wszystko zastygło tak jak niegdyś, by nam było jak najlepiej, jak najwygodniej, bezpiecznie i swojsko...


   Wtem smętne rozważania Hanny przerwało stukanie do drzwi. Najpierw drgnęła gwałtownie, przestraszywszy się kolejnych, złych nowin. Wszak od czasu ostatniej wizyty drwala Bartłomieja kobiecie takie nagłe wizyty nie kojarzyły się najlepiej. Potem jednak szybko uspokoiła strwożone serce i popatrzywszy na śpiącą nadal córeczkę wstała i poszła by otworzyć.
   W progu stały dwie opatulone w grube chusty, nieznane jej kobiety. Na plecach niosły pokaźne, pokryte śniegiem tobołki. Widać było, iż biedaczki straszliwie są zziębnięte. Z czubków ich poczerwieniałych nosów wisiały małe sopelki. I nawet rzęsy miały oszronione.

 - Wchodźcie, proszę! Wchodźcie szybko, bo zimno mi do izby wieje a tam małe dziecko śpi! – zawołała na ich widok Gospodyni a zamknąwszy szczelnie drzwi pomogła kobietom rozwinąć się z ich chust i wyplątać z grubych przyodziewków.
   Niewiasty były tak przemarznięte, że nie umiały nawet jednego słowa wyartykułować swymi skostniałymi szczękami. Spoglądały tylko z wdzięcznością na Hannę i uśmiechały się nieśmiało. Gospodyni z życzliwą ciekawością spojrzała w ich zarumienione twarze. Starsza z kobiet, czarnowłosa i drobna miała piwne, głęboko osadzone, pogodne oczy.  Ubrana w ciepły, czerwony kubraczek wyglądała niczym pani Mikołajowa. Młodsza, jasnowłosa odziana w błękitny, ciepły sweter i zieloną spódnicę spoglądała w oczy Hanny szmaragdowym, ufnym, anielskim nieledwie spojrzeniem. Obu im dobrze z oczu patrzyło a więc Gospodyni odetchnęła głęboko i zakręciwszy się na pięcie zawołała:

- Zaraz mi kochane opowiecie, skąd przychodzicie i kim jesteście, ale najpierw odpocznijcie sobie, rozgrzejcie się przy ogniu. A ja Wam szybciutko coś gorącego do przekąszenia przyniosę! – mówiąc to usadowiła swych gości na ławie w pobliżu kominka a potem pobiegła do kuchni by doprawić ostatecznie żurek i poczęstować nim zziębnięte wędrowniczki.

   W tym czasie kobiety rozglądały się ciekawie po wnętrzu gospody. Cieszył je starodawny, pełen ciepłych barw wystrój pomieszczenia. Podziwiały rzeźbione misternie detale na ławach, stołach i półeczkach, gliniane, malowane w kwiatki  wazony, pełne pachnących, suszonych ziół, kolorowe makatki i szydełkowe serwetki ozdabiające ściany, małe rzeźby zwierząt wykonane z taką precyzją i miłością, że zdało im się, iż zaraz ożyją. Zafascynowane przypatrywały się zawieszonym na ścianach pastelowym rysunkom przedstawiającym dziką prerię, czerwonoskórych ludzi, mustangi i kojoty. Przyglądały się też starym fotografiom w sepii. Zauważyły wśród nich zupełnie nowe, kolorowe zdjęcie, przedstawiające roześmianą, roztańczoną parę. Była tam przepiękna dziewczyna w sukni w kolorze dojrzałej śliwki oraz wysoki, barczysty mężczyzna ze srebrną brodą i ciemnymi jak węgiel, błyszczącymi oczami… Zapatrzyły się z zachwytem. Tyle było miłości i żaru w spojrzeniach tych dwojga… 
Następnie pogładziwszy z nabożeństwem haftowany w maleńkie różyczki lniany obrusik, którym nakryty był stół przed nimi skubnęły trochę prażonych orzeszków laskowych z drewnianej miseczki stojącej nieopodal.   Wstydliwym chichotem zagłuszały donośne burczenie w brzuchach, które rozlegało się w odpowiedzi na upojną woń żurku dobiegającą cały czas z kuchni…

   Wtem dostrzegły otuloną w prześliczne firanki, stojącą przy starym, bujanym fotelu rozhuśtaną delikatnie dębową kołyskę. Kobiety aż westchnęły z zachwytu. I choć bardzo były drogą zmęczone to, aby nie budzić dzieciątka podeszły cichutko, na palcach i zajrzały do wnętrza kołyski.  Widząc rudowłose, niewinne maleństwo, popatrzyły na siebie wzruszone a w ich oczach zalśniły łzy… Zosieńka właśnie się obudziła i spoglądając z ciekawością na wędrowniczki zagruchała serdecznie a potem wyswobodziwszy się z kocyka wyciągnęła w ich stronę ufne ramionka, prosząc by ją wzięły na ręce. Wówczas do izby wraz z wazą parującej strawy weszła uśmiechnięta optymistycznie Gospodyni. Oto doprawiając przed momentem zupę cieszyła się, że do jej gospody znowu zaczynają docierać wędrowcy. Poczuła, że to miejsce żyje i będzie żyć wbrew wszelkim zewnętrznym przemianom. Będzie istnieć póki komuś jest potrzebne, póki ona może przygotować dla kogoś ciepły posiłek i póki ktoś zechce opowiedzieć jej swoją historię…
   Jednak na widok stojących tuż przy kołysce obcych kobiet Gospodyni od razu zrzedła mina a nawet obleciał ją nagły strach, bo przecież nie znała ich zamiarów. Nie wiedziała, kim są i czego tu właściwie szukają w ten zimowy, mroźny wieczór. A różne straszne historie się przecież w świecie słyszało. Hanna szybko postawiła na stole wazę, która odpowiedziała jej oburzonym, mocnym chlupotem a odrobina zupy rozlała się na obrusie w różyczki. Matka, nie zwracając na to najmniejszej uwagi, w ataku niepowstrzymanej paniki, czym prędzej podbiegła do swej bezbronnej córeczki.

- Proszę się nie bać! Nie mamy żadnych złych zamiarów! – widząc jej wzburzoną twarz pośpieszyła z uspokojeniem starsza z kobiet. 
- Niech pani wybaczy, że tak bez pozwolenia się tej słodkiej dziecinie przypatrujemy! Ale dawno już żaden widok tak nie poruszył naszych serc. Po świecie wędrujemy, różnych ludzi spotykamy a coraz mniej w nich prawdy, coraz mniej serca dostrzegamy. Dopiero tu, w tej gospodzie zdało się nam, żeśmy do jakiejś zagubionej krainy dzieciństwa trafiły. Nie myślałyśmy, że są jeszcze takie miejsca…
- Poczułyśmy się tu jak w dawno utraconym domu. A to dziecko, to śliczne dziecko niezmiernie nas rozczuliło. Jakaś taka niezwykła słodycz płynie od pani dzieciny! I tyle dobrych rzeczy się na jej widok przypomina – dodała ta młodsza i znowu kilka łez spłynęło po jej policzkach.

- No dobrze, dobrze! Już rozumiem! Przepraszam za mój niepokój, ale tyle dziwnych rzeczy się ostatnio w miasteczku zdarzyło, że mogę się teraz wszystkiego spodziewać! – westchnęła Gospodyni i przytuliwszy do siebie córeczkę z powrotem podążyła w stronę kuchni. 
- Będę musiała obsłużyć gości jedną ręką. Zosieńka rozbudziła się na dobre i na pewno nie będzie chciała wrócić do kołyski – myślała, opierając sobie gaworzące maleństwo na ramieniu a przy tym wyjmując z szafki talerze oraz gmerając w szufladzie w poszukiwaniu sztućców.

- Ależ droga pani! Proszę się nie kłopotać!  My pomożemy! Proszę tylko powiedzieć, co gdzie jest. Nakryjemy do stołu i same się obsłużymy! – odezwała się spoza jej pleców ta młodsza, podobna do anielicy kobieta i wziąwszy od Hanny wszystko, co trzeba podążyła z powrotem do izby, gdzie nad parującą wazą z zupą stała jej starsza towarzyszka i nie mogąc się już doczekać właśnie zamierzała upić trochę gęstego, gorącego płynu wprost z chochli.

Na ten widok Hanna nie mogła opanować chichotu:
- Proszę, proszę się częstować i jeść do woli! Bez krępacji!  Zupy jest dużo. Nagotowałam jej jak za starych, dobrych czasów. Nawkładałam do środka białej kiełbasy, boczku i grzybów. Dodałam chrzanu. I jest do tego chrupiący chleb razowy. I świeże masło. I biały ser. Tylko trzeba ze spiżarki to wszystko przynieść. Czy mogę panią o to prosić? – zwróciła się do tej młodszej, która rozkładała teraz na stole talerze i łyżki.
- Ależ oczywiście! Proszę tylko by mówiła mi pani po imieniu! Nazywam się Anna Pe, ale wszyscy zawsze wołali na mnie Andzia. A to jest moja przyjaciółka Basia Wu. Będziemy wdzięczne, jeśli tak będzie się do nas pani zwracać! – odparła z uśmiechem jasnowłosa kobieta i nie czekając nawet na odpowiedź pobiegła z powrotem w stronę kuchni.
- Miło mi poznać!  - zawołała za nią zaskoczona nieco jej szybkością miedzianowłosa Gospodyni.
- A ja jestem Hanna!
- Cieszymy się bardzo Haniu, że dane nam było trafić w tak przyjazne miejsce. Od dawna już wędrujemy. Nocowałyśmy dotąd w jakichś obskurnych hotelikach, gdzie z menu do wyboru miałyśmy śmierdzące hamburgery i ociekające starym olejem frytki. Chętnie opowiemy Ci potem o naszych dziejach – rzekła czarnowłosa kobieta w czerwonym kubraczku i uśmiechnąwszy się radośnie sapnęła:
 -  Och! Jakaż to ulga trafić w tak wspaniałe, jak to miejsce! – a następnie, nie zastanawiając się wiele uściskała serdecznie Gospodynię. Musnęła też ustami czoło małej Zosieńki a potem znowu zachichotała, bo z jej trzewi rozniosło się tak potężne burczenie, iż niedźwiedzia by pewnie ze snu zimowego obudziło!
- Już proszę siadać i zajadać! Póki gorące! – zachęciła rozpromieniona Hanna.
- Och, słyszę, że wraca mój mąż!  To i my z paniami zjemy! – dodała po chwili i podbiegła do rumianego od mrozu Wędrowca, który pojawiwszy się w progu izby, otrzepał śnieg z kapoty, dał żonie gorącego całusa a na widok gości roześmiał się wesoło i zawołał:
- Głodny jestem jak wilk! Co tu tak bosko pachnie? Czy i dla mnie tej pychoty starczy?
 
Dwie opowieści 


Wszyscy spożywali pyszny żurek z takim apetytem, że aż im się uszy trzęsły. Andzia Pe aż dwa razy musiała do kuchni biegać i opróżnioną przez czworo żarłoków wazę napełniać! Jedząc spoglądali na siebie wszyscy z uśmiechem i ogromnym zadowoleniem, bo nie ma nic przyjemniejszego niż zajadać razem w miłym towarzystwie, siedząc w ciepłej izbie przy pięknie nakrytym stole, podczas gdy za oknem szaleje śnieżyca z siostrą wichrzycą…

   Malutka Zosia posadzona została przez ojca na wielkiej, baraniej skórze rozłożonej obok stóp matki. Tam bawiła się drewnianymi figurkami autorstwa drwala Bartłomieja.  Konikowi na biegunach oraz słoniowi z wesoło uniesioną trąbą swym dziecięcym językiem opowiadała serdeczne bajanki, które zrozumieć mogły tylko zabawki. Wszak dorośli dawno już zapomnieli znaczenia tych pierwszych, niewinnych słów. Wraz z dorosłością brama tego rozumienia została  zamknięta na zawsze. Jednak patrząc teraz na pochłoniętą tajemniczymi opowieściami dziewczyneczkę zgromadzeni wokół stołu dorośli zatęsknili mocno za wielobarwnym ogrodem mieszczącym się za ową bramą. Tam wszystko było jasne i proste. Nic nie bolało. Nie istniał wstyd, smutek, żal i lęk. Żadne przykre wspomnienie duszy nie dręczyło. A świat jawił się jako pełen obietnic, radości i piękna… Kilka głębokich westchnień popłynęło zatem ku Zosieńce a w oczach wędrowniczek znowu zalśniły łzy…

- Pięknie za królewski posiłek i gościnę wspaniałą dziękujemy! – przerwawszy wreszcie zbyt długo przeciągającą się ciszę rzekła ochrypłym ze wzruszenia głosem Basia Wu.
- Cudem chyba żeśmy do państwa gospody trafiły a może jakie dobre czary nas tu doprowadziły? Lepszego miejsca na odpoczynek nie znalazłybyśmy na pewno!
- I dlatego prośbę gorącą do gospodarzy mamy! Czy dałoby się wynająć u Was jakąś małą izdebkę? Zostałybyśmy tutaj do końca grudnia a potem znowu powędrowałybyśmy dalej, gdzie nas nogi i oczy poniosą – zapytała czarnowłosa niewiasta i zawstydziwszy się nieco swej śmiałości zaczerwieniła się i popatrzyła wyczekująco na swą milczącą dotąd towarzyszkę.
- I ja przyłączam się do podziękowań oraz do gorącej prośby mej przyjaciółki. Zmęczone już wielce jesteśmy długą wędrówką. A zostawszy tutaj nabrałybyśmy sił by iść dalej i szukać swego miejsca… - głos Andzi załamał się raptem i nie mogąc wydusić już z siebie ani słowa wyciągnęła zza pazuchy wielką kraciastą chustkę i głośno wysiąkała w nią nos.

   Wędrowiec i Gospodyni popatrzyli na siebie ze zdumieniem i konsternacją. Mogli się spodziewać ze strony wędrowniczek takiej prośby. Dziwiła ich jednak żałość w ich spojrzeniach. Zastanawiał nieznany cel ich podróży. I choć nie znali tych kobiet, ale przecież dobrze czuli się w ich towarzystwie i za nic by ich przecież w tę grudniową, mroźną noc z domu nie wygonili. Widząc w oczach męża podobne do swoich odczucia Gospodyni uśmiechnęła się serdecznie i zawołała:

- Mamy na górze kilka pokoi gościnnych. Od dawna nikt tam nie mieszkał. Tak się bowiem złożyło, iż nasza gospoda ponad dwa lata stała pusta. Myśmy też wędrowali z mężem po świecie. Jednak wreszcie zatęskniwszy za domem wróciliśmy tutaj. Bo gdzież by nam było lepiej niż w naszym ciepłym gniazdku! – Hanna przerwała na chwilę swą przemowę zmieszana, że może niechcący jakąś przykrość sprawiła wędrowniczkom o własnym domu opowiadając. Wszak te dwie biedaczki na bezdomne wyglądały. I nie wiadomo było, jaki zły los kazał im po świecie się błąkać i nie wiadomo czego szukać.

- Dlatego chętnie wynajmiemy paniom którąś z naszych skromnych izdebek na piętrze. Tylko zaraz tam polecę i w kominku zapalę, bo tam nie grzane było i lodownia istna panuje – włączył się do rozmowy Wędrowiec i już chciał wstawać by pokój dla gości szykować, gdy wtem starsza z kobiet przytrzymała jego rękaw i spoglądając nań pełnym wdzięczności i ulgi wzrokiem poprosiła:

- Myślę, iż powinnyśmy jednak opowiedzieć co nieco o sobie zanim państwo podejmą ostateczną decyzję o naszym pobycie w państwa domu. Powinniście poznać naszą historię. A właściwie nasze historie, bowiem są to dwie różne opowieści…

- Bardzo chętnie posłuchamy pań, ale cokolwiek byście nie opowiedziały i tak zapraszamy serdecznie w gościnę u nas. Wszak to gospoda – przyjazne, otwarte dla wszystkich miejsce, w którym wielu obcych ludzi już nocowało. Nigdy jednak żadna z mieszkających tu osób nie sprawiła nam żadnego kłopotu ani przykrości. Wręcz przeciwnie. Dzięki nim gospoda tętniła życiem i ciepłem. I napełniała się kolejnymi opowieściami z wielkiego świata. A opowieści te zostały tutaj zaklęte w tych starych fotografiach i w obrazkach, w księdze gości od ponad stu lat w tym samym miejscu na kontuarze rozłożonej, we wspomnieniach moich rodziców i babci Adelajdy – odrzekła Hanna i jak zwykle westchnęła znów obudziwszy w sercu tęsknotę za swymi bliskimi.

- Ale zanim zaczniecie panie swą opowieść pozwólcie, że grzańca dobrego uszykuję. Mamy tu robiony na słońcu amarantowy sok malinowy. I ciemne, mocne piwo korzenne przez moją ukochaną dawno temu uwarzone. Przygotuję nam taki napój, jakiego jeszcze nigdy żeście nie próbowały! I zrobi się nam wszystkim miło i wesoło! Nie masz to jak rozgrzać zimową porą tęskne serce i zmarznięte ciało magicznym, słodkim napitkiem! – roześmiał się Jan i podszedł do kontuaru, z którego wziął kilka omszałych gąsiorków oraz żeliwny kociołek i zmieszawszy ze sobą parę trunków oraz tajemniczych, wonnych ingrediencji zawiesił ów kociołek nad paleniskiem kominka. Już po chwili do nozdrzy zgromadzonych w izbie kobiet zaczął dochodzić upojny aromat owocowo – kwiatowo - korzenny. 
   Gospodyni widząc jak wielki zachwyt i ogromną błogość ów zapach w wędrowniczkach wywołuje uśmiechnęła się radośnie i niczym mała, psotna dziewczynka zachichotała a podskakując na jednej nodze zbliżyła się do dębowego kredensu. Z jego czeluści wydobyła wielką puszkę, z której wsypała do malowanej w niebieskie kwiatki glinianej patery mnóstwo korzennych, lukrowanych pierniczków upieczonych przez najlepszego w miasteczku cukiernika – sędziwego pana Pierniczka.

- Czym chata bogata, tym rada! – wołał roześmiany od ucha do ucha Jan na drewnianej tacy niosąc do stołu dzbanek z grzańcem i wielkimi, fajansowymi kubkami.
- Pijmy na zdrowie i częstujmy się słodkościami! Niech ten wieczór będzie dobrze przez nas wszystkich zapamiętany, jako serdeczny, magiczny czas! A więc za zdrowie naszych miłych gości! – Wędrowiec wznosząc toast podniósł wysoko swój kubek a potem stuknąwszy nim serdecznie o kubki żony i wędrowniczek z głośnym siorbaniem popił gorącego napoju i oblizał z zadowoleniem wąsy. Kobiety poszły za jego przykładem i takoż upiły tęgiego łyka. Tylko Hanna spojrzała z lekkim żalem na stojący przed nią słodki napitek. Wszak nadal karmiła Zosieńkę. Nie mogła więc na razie raczyć się alkoholowymi trunkami.

- Hanuś! Nie martw się! Dla Ciebie przyrządziłem tylko sok malinowy z cynamonem i goździkami. Smakuje prawie tak samo jak grzaniec. Pamiętam przecież, że nie wolno Ci teraz takich dorosłych mieszanek kosztować… - pośpieszył z wyjaśnieniem Wędrowiec dostrzegłszy konsternację Gospodyni.

- Kochany bardzo jesteś! O wszystkim zawsze pamiętasz! – pełna wdzięczności Hanna serdecznie cmoknęła swego Jaśka w policzek a potem już bez żadnych obaw napiła się gorącego soku z przyprawami. Następnie wzięła w ramiona córeczkę, która najwidoczniej zrobiwszy się śpiąca zaczęła już marudzić a utuliwszy maleństwo spojrzała wyczekująco w rumiane twarze siedzących przed nią kobiet. Tak, teraz właśnie był najlepszy czas na ich historie.

…Wszystko zaczęło się pięć lat temu – zaczęła swą opowieść starsza z kobiet, czarnowłosa Basia – Mieszkaliśmy z mężem i córką w dwupiętrowym domu w jednej z bogatych wsi. Niczego nam do szczęścia nie brakowało. Gospodarstwo przynosiło coraz większe zyski. Rasowe krowy dawały wspaniałe mleko, na które był duży zbyt. Świnie tuczyliśmy na ekologicznej paszy i poprzez zaprzyjaźnionych pośredników sprzedawaliśmy do najlepszych sklepów. Dobrze się nam działo. W zgodzie, zdrowiu i w poszanowaniu tradycji żyliśmy. I myśleliśmy, że nigdy się to nie zmieni a każdy rok będzie coraz lepszy. Nagle jednak…- i tu na moment kobieta umilkła a jej wzrok dziwnie stwardniał – Nagle okazało się, iż nasza córka spodziewa się dziecka. Kto miał być jego ojcem? O tym ani słowem pisnąć nie chciała. Mój mąż słysząc to wściekł się. Jakiż to wstyd przed całą wioską będzie? Jaki dyshonor i pośmiewisko! Takich rzeczy nigdy w naszej rodzinie nie bywało. 

- Nie bywało i nie będzie! – krzyczał. 

    Nie namyślając się długo dał córce sakiewkę pełną złotych monet i kazał coś z tym problemem jak najszybciej zrobić. Bo jak nie, to ma się w domu nie pokazywać. Ja byłam zawsze we wszystkim mężowi posłuszna i chociaż serce mnie bolało ani słowa sprzeciwu z siebie nie wydusiłam tylko umówiłam córeczce wizytę u najsławniejszej na całą okolicę doświadczonej znachorki. A córcia popatrzyła nam głęboko w oczy, parę rzeczy do plecaka spakowała i nic nie mówiąc wyszła.  Myśleliśmy naiwnie, że do owej staruchy poszła. Ale gdzież tam! Zniknęła. Przepadła jak kamień w wodę. Po kilku dniach czekania zaczęliśmy się naprawdę o nią bać. Zreflektowaliśmy się, żeśmy źle uczynili z domu biedaczkę odsyłając. Mąż konie zaprzągł i jeździł od wioski do wioski wszędzie naszej dziewczynki szukając. Nie znalazł. Nikt niczego nie wiedział, o niczym nie słyszał. Czas mijał. W domu naszym tak dotąd spokojnym i szczęśliwym smutek się zalągł, gorycz i dotkliwe wyrzuty sumienia. Mąż w kilka tygodni po owym zdarzeniu na serce poważnie się rozchorował i rychło zmarł. Ja sama zostawszy nijak ogarnąć gospodarstwa nie umiałam. Co mogłam więc sprzedawałam albo wydzierżawiłam i w świat wyruszyłam, córuni mojej szukając. 

   Tak już cztery lata wędruję. Każdego o nią wypytując, błądząc od wsi do wsi, w twarze młodych kobiet zaglądając. Ta oto Andzia Pe bardzo do mojego dziecka jest podobna. Spojrzenie ma tak samo dobre i ufne a los też ją ciężko doświadczył. Zaraz Wam pewnie wszystko sama opowie. Ja tylko dodam jeszcze od siebie, że w drodze wielu się zajęć imałam, mnóstwa pożytecznych rzeczy nauczyłam, na swoje utrzymanie uczciwie zarabiałam.  Ciasta i torty umiem wspaniałe piec.  Wełnę owczą prząść i z niej cieplutkie swetry robić. Koszyki wyplatać. Wieńce i bukiety na każdą okazję układać. Dzieci małe bawić. Ubranka im szyć. A z pieniędzy, co je po sprzedaży gospodarstwa odłożyłam ani grosza ni uszczknęłam. Wszystko to trzymam dla mojej córki zaginionej i jej dziecka. Bo nadal wierzę, że ich odnajdę, że dam im to wszystko, co mam, że mi przebaczą…

   Kobieta skończywszy swe niełatwe zwierzenie popatrzyła z rozpaczą na śpiącą słodko na kolanach matki Zosieńkę a potem ukryła twarz w dłoniach i gorzko zaszlochała. Jej towarzyszka natychmiast ją do siebie przytuliła i zaszeptała coś tkliwie do ucha, co słysząc tamta szybko otarła łzy i smętnie zwiesiwszy głowę popatrzyła w zmieszaniu na Gospodarzy. Ci sami nie wiedzieli, co mają na to wszystko rzec. Też radzi by biedaczkę pocieszyć jakoś i wesprzeć, ale nic im teraz do głowy nie przychodziło poza dolaniem jej kolejnej porcji grzańca. Widok tych dwóch, tak bliskich sobie kobiet skojarzył się im z widzianymi niedawno w pobliskim lesie dwoma niezwykłymi drzewami. Brzoza i osika rosły tuż przy sobie i splatały się czule ramionami, odpierając dzielnie podmuchy potężnego wiatru i dodając sobie wzajem sił...

- Teraz moja kolej! – westchnęła młodsza z kobiet. Odchrząknęła i nabrała tak  potężnego haustu powietrza jakby zaraz zanurzyć się miała w toń głęboką i mroczną.

...Wybaczcie, ale moja opowieść też, niestety, nie będzie wesoła. Ja żyłam sobie beztrosko w wielkim mieście. Byłam specjalistką od organizowania wielkich imprez kulturalnych. Dzięki temu znałam najbardziej poważane osobistości. Obracałam się w gronie pięknych, sławnych i bogatych. I mój mąż także był jednym z nich. Zawsze wszystko mu się w życiu udawało i wszystko miał na wyciągnięcie ręki. Zapragnął mnie i miał. Kochałam go bez pamięci a on – tak mi się zdawało – równie mocno kochał mnie. Uwielbialiśmy się bawić. Chodziliśmy na wspaniałe przyjęcia. Ubieraliśmy się u najlepszych projektantów mody. Jeździliśmy na zagraniczne wczasy. Zawsze razem. Zawsze w dobrych humorach. Niczym książęta z bajki. Ale kiedy po dwóch latach naszego wspaniałego małżeństwa nadal nie mogliśmy doczekać się potomka coś zaczęło się miedzy nami psuć. Leczyłam się, ale to nic nie pomagało. Mąż zaczął coraz częściej wyjeżdżać i coraz później wracać. I zdarzało mu się nawet czasem tracić do mnie cierpliwość.  Bo raptem taka się zrobiłam rozmemłana, szara, nieatrakcyjna. Wcale się mu więc nie dziwię, że czasami… - tu dziewczyna umilkła, jakby coś ostrego utknęło jej w gardle i kuląc się w sobie wyglądała teraz niczym zbity pies.

- Aż wreszcie odszedł zupełnie. Jakież to banalne! Znalazł lepszą, ładniejszą, weselszą a co ważniejsze, zdolną urodzić mu dziecko. Rozwiedliśmy się za porozumieniem stron. Nie chciałam mu niczego utrudniać. Czułam się przecież winna, że to wszystko przeze mnie. Dopiero spotkana rok temu Basia wytłumaczyła mi wszystko i uświadomiła, jak podle ze mną postąpił… 

- I co było ze mną dalej? Och, nie chciałam zostać dłużej w tamtym mieście. Czułam się upokorzona i zdawało mi się, iż każdy jest po jego stronie. Zatem rzuciłam moją wspaniałą posadę i ruszyłam w świat szukać swego miejsca na ziemi. Byłam w tak wielu miastach i wsiach, że większości ich nazw nie pamiętam. Poznałam mnóstwo dobrych, ale tak samo dużo niezbyt dobrych ludzi. Przemierzyłam góry, lasy, doliny i rzeki. Po drodze, tak jak Basia pracowałam w różnych miejscach i nauczyłam się paru nowych rzeczy. Jak na przykład grania na ukulele! Noszę zresztą ten instrument ze sobą i zdarza mi się występować na wiejskich potańcówkach i weselach. Nawet nieźle tam płacą... – dziwnie zawstydzona Andzia uśmiechnęła się, kończąc swą opowieść a potem wstała by wydobyć ze swego plecaka wspomniany instrument i zaprezentować go zebranym.

   I znowu Hanna i Jan nie wiedzieli, co powiedzieć. Przykro im było, że tyle nieszczęść się na świecie zdarza. Tyle okropnych niesprawiedliwości.  Ale jednocześnie cieszyli się, iż te dwie nieszczęsne kobiety trafiły do ich miasteczka. Oboje czuli jakimś szóstym zmysłem, że nie trafiły tu bez powodu. I pewnie wkrótce okaże się, w jakim celu los do ich gospody obie wędrowniczki sprowadził.

   Nie wiedzieli tylko, że to wszystko okaże się tak szybko! Bo już w kilka minut potem, gdy Andzia siedząc przy kominku stroiła swoje ukulele w kominie coś dziwnie zaszumiało i zadźwięczało, w oknie zamigotało, na dachu zatupało a okienko w rogu izby gwałtownie otworzyło się i oto do wnętrza gospody z szeleszczącym poszumem spódnic wleciały dwie zwariowane, uśmiechnięte tajemniczo staruszki. Oto wróżka Konstancja i jej przyjaciółka Eulalia uznały wreszcie za stosowne by wkroczyć w tę opowieść i popchnąć ją na właściwe tory…

Nowa magia

 - Nuże, Gospodarzu! Nalej i nam grzańca bośmy na kość przemarzły! – zarządziła natychmiast Eulalia ze śniegu się otrzepawszy i na ławie przy kominku skwapliwie zasiadłszy. A tam zaraz pomarszczone dłonie ku ogniu wyciągnąwszy intensywnie rozcierać je poczęła.

   Tymczasem Konstancja, której widocznie żadne chłody nie były straszne (wszak legendy głosiły, że i na biegun potrafi dolecieć a potem wrócić w try miga żadnego uszczerbku na zdrowiu nie ponosząc) nie tracąc wigoru podeszła do Hanny i Jana, uścisnęła ich serdecznie a potem coś im na ucho szepnęła. Ci lekko zdumieni tym, co od niej usłyszeli zaraz potem po schodach na pięterko zaczęli się wspinać spoglądając na siebie przy tym z mieszaniną rozbawienia i zmieszania. A wróżka nie tracąc czasu przysiadła się do Basi Wu i skinęła dłonią na Andzię Pe, by i ta usiadła blisko.

- Dobrze, że jesteście! Liczyłam, że docierając wcześniej, zdążycie na początek zimy, ale nic to! Co się odwlecze, to nie uciecze! – zawołała śmiejąc się i upinając srebrzyste kosmyki, które podczas szalonego lotu wymknęły się spod kapelusika i teraz tańczyły na jej skroniach niczym maleńkie komety. W oczach starej kobiety lśniły filuterne, fiołkowe iskierki a z pąsowego szala wróżki roznosił się zapach dzikiej mięty i jaśminu. Od tej niezwykłej woni obu wędrowniczkom aż zakręciło się w głowach. Andzia odłożywszy na bok ukulele podeszła ku dziwacznej staruszce siedzącej przy kominku i nalawszy kufelek grzańca podała go jej nieśmiało. Potem zbliżyła się do Konstancji i także podała jej kubek z gorącym napojem a następnie dygając przed nią niczym mała dziewczynka zapytała cichutko:

- A czy my się znamy? Pani wybaczy, ale jakoś nie pamiętam byśmy się kiedyś spotkały!

- Nie opowiadaj dziecko! Że też w twoim wieku już dopada człowieka skleroza, to się wprost w głowie nie mieści! – żachnęła się Konstancja i upiwszy spory łyk grzanego piwa wpatrzyła się intensywnie w oczy Andzi. Następnie przeniosła wzrok na twarz Basi. A obie kobiety od tego dziwnego patrzenia aż dreszcz przeszedł.

- Moja przyjaciółka dołożyła wszelkich starań byście w końcu dotarły do naszej ulubionej gospody. Pojawiała się wam w każdym śnie, kierunek właściwy podpowiadając. A i ja, nie chwaląc się, odwiedziłam was w onym obskurnym hoteliku, gdzieście poprzedniej nocy oka nie umiały zmrużyć, bo was stada pluskiew napadały – rzekła opuszczając swą ławę przy kominku Eulalia i zachichotawszy dodała :
- Wyznam wam jednak, iż dopiero uczę się trudnej sztuki przenikania w ludzkie sny i mogło się zdarzyć, że bardziej do ćmy czy cienia jestem w takich razach podobna, niż do siebie samej. Konstancja to moja niedościgniona mistrzyni! – zawołała cmokając raptem przyjaciółkę w rumiany policzek. Zadowolona z komplementu wróżka oddała pocałunek a potem uśmiechając się od ucha do ucha pociągnęła kolejnego łyka aromatycznego napitku.

- Panie wybaczą, ale ja nadal nic z tego nie rozumiem! – zdenerwowała się Andzia i zerknęła na Basię chcąc znaleźć w niej sprzymierzeńca. Wówczas jednak ze zdumieniem odkryła, iż twarz czarnowłosej kobiety jest zmieniona. Basia nie zwracając na przyjaciółkę uwagi, zapatrzona w jakiś niewidoczny dla innych punkt uśmiechała się i szeptała:

- Pamiętam! Śniło mi się, że siedzę na dachu a obok mnie jest jakaś malutka kobieta w kapelusiku i wskazuje mi w oddali pewien punkt. Promienie księżyca biegną w jego stronę a po jednym z tych promieni przechadza się piękny, czarny kot z wyprężonym do góry ogonem…

- Uff! Bardzo się cieszę, że co nieco jednak pamiętasz. To był mój kot Kalasanty. Zawsze zabieram go ze sobą w sny. On pasjami lubi spacerować po ścieżkach przeznaczenia! – roześmiała się Konstancja i poklepała familiarnie dłoń Basi.

- Mnie też się coś przypomniało! – pisnęła przejęta spływającą na nią nie wiadomo skąd wizją Andzia – To było coś takiego, że kiedyś obudziłam się w środku nocy i coś kazało mi wyjrzeć przez okno. I ujrzałam małego chłopczyka, który wędrując po oświetlonej pełnią księżyca, osnieżonej drodze grał na dziwnej fujarce. A kiedy dostrzegł w okienku moją twarz zrobił rączką taki gest, jakby mnie wołał, jakby za sobą przyzywał…
- I sama już nie wiem, czy to jawa była czy sen? – dokończyła zwierzenie młoda kobieta i popatrzyła z mieszaniną lęku i nadziei na wróżkę.

- Ależ moja droga! Czy to jest jakaś zasadnicza różnica? Wszak żyjemy i stale poszukujemy swego przeznaczenia w krainie dziania i w świecie śnienia. Wszystko to się przenika i dopowiada. A księga losu prędzej czy później otwiera się na właściwych stronach. Czasem tylko trzeba poprosić wiatr by przewrócił kilka kartek naraz… - wyszeptała Konstancja gładząc w zamyśleniu płowy warkocz Andzi.

- Ach! Kiedyś sobie jeszcze o tym wszystkim porozmawiamy i swoje ciekawe sny poprzypominamy, ale teraz kochane najwyższa pora by wytłumaczyć wam, dlaczego dobre wiatry skierowały was (rzecz jasna, z naszą drobną pomocą) akurat w te strony. Wszak Hanna z Janem nie mogą całego wieczoru na facjatce spędzić! – rzekła lekko niedorzecznie, zdaniem Andzi i Basi wróżka a Eulalia okręciła się na pięcie i powiewając falbaniastymi spódnicami zanuciła:

   Tak, już czas! Nadeszła wreszcie pora.
   By się miasteczko radowało
   Od rana do wieczora
   Żeby znaleźli się zgubieni a smutki by przepadły
   Niech nam się bajka ślicznie plecie
   A zima niechaj tańczy!

- Tak! Rację ma moja droga Eulalia! Przybyłyście tutaj, aby mógł się dopełnić wasz los a także po to żeby gospoda znowu wypełniła się radosnymi ludźmi, tak jak niegdyś to bywało! – rzekła uroczystym głosem Konstancja i zerknęła na wiszącą tuż za jej plecami starą fotografię przedstawiającą rodziców Hanny oraz jej babcię Adelajdę. Cała trójka uśmiechała się do wróżki i omal nie wyskakiwała z ramek doczekać się nie mogąc by nareszcie usłyszeć, jakąż to niespodziankę ma Konstancja w zanadrzu.

- Ty Andziu, jako specjalistka w tej dziedzinie zorganizujesz w gospodzie najbardziej huczne wesele, jakie kiedykolwiek miało miejsce w naszym miasteczku! Załatwisz najlepszych muzykantów. Zaprosisz gości.  Zajmiesz się dekoracjami. I tak dalej, i tak dalej! Wiem, że jesteś bardzo zdolną osobą i dasz z siebie wszystko, by młoda para oraz goście byli zadowoleni! – powiedziała Konstancja patrząc z ufnością w pełne zaskoczenia oczy Andzi. Młodej kobiecie aż dech zaparło z wrażenia. Skąd ta nieznajoma staruszka tyle o niej wiedziała?

- A Ty droga Basiu przygotujesz nam wszystko od strony kulinarnej. Wiemy, że masz spore osiągnięcia w tej dziedzinie. Nikt nie upiekłby takiego tortu weselnego, jak Ty. Może jeszcze i mój wnuk czegoś nowego się od ciebie nauczy? – wtrąciła się Eulalia i zachichotała przypominając sobie swego wnuka, wielce sędziwego Bazylego Pierniczka, którego umiejętności cukiernicze dawno już utknęły w martwym punkcie i gdyby nie jego mała przyjaciółka Joasia, całkiem by pieczenie ciast zarzucił i tylko książki po całych dniach czytał.

- Tak, dobrze mówi Eulalia! Uważam, iż także bukiet dla panny młodej powinien być dziełem twoich rąk, Basiu. No a poza tym zajmiesz się czasem małą Zosieńką, by jej rodzice mieli czas na przygotowania! – dokończyła Konstancja i mrugnęła porozumiewawczo do swej przyjaciółki, Eulalii.

- Nie wiem, co powiedzieć… Mam wrażenie, że mi się to wszystko śni! Uszczypnij mnie Basieńko, proszę! A może ja jestem po prostu pijana? – westchnęła Andzia i wysączywszy ostatni łyk ze swego kubka popatrzyła z nadzieją na swą towarzyszkę. Tamta jednak uśmiechnęła się pogodnie i w jakimś natchnieniu szepnęła:

- A nawet, jeśli to tylko się nam śni, to przecież niezwykle piękny sen! Śnijmy zatem dalej o tej gospodzie, o jej przemiłych gospodarzach i szalonych czarownicach, które wciągają nas w swoje dziwaczne plany.

- Otóż to! Sen nie sen! Najważniejsze, że wszyscy będą zadowoleni! – sapnęła Konstancja.
- W tworzeniu listy gości dopomożemy, oczywiście. Udzielimy wam także wszystkich niezbędnych informacji o miasteczku, przyjaciołach naszych gospodarzy i o ich marzeniach. Wiem, że sobie poradzicie! – zapewniła wróżka.

- Ale Basiu, Andziu! Chciałabym o jeszcze jedno was poprosić! – Konstancja zamilkła na moment a potem wyszeptała:
- Otóż proszę was byście wiadomość o weselu trzymały przed Hanną i Janem w tajemnicy. To ma być dla nich niespodzianka, bo to właśnie oni są tą młodą parą, dla której zorganizujemy to wszystko. Ślub wzięli jakiś czas temu daleko stąd na egzotycznej plaży, z dala od przyjaciół. I chociaż było to dla nich wielce romantyczne wydarzenie, to przecież wiem, że w gruncie rzeczy byli tam samotni a Hanna zawsze marzyła o prawdziwym weselu w gronie rodziny i bliskich. Także i Jan lubi się bawić w dobrym towarzystwie. Niezły z niego wodzirej – zaśmiała się wróżka i puściła oko do swej rozchichotanej przyjaciółki Eulalii.

- Ale pamiętajcie, moje kochane, że oficjalnie będziemy przygotowywać nie wesele a bal na powitanie zimy. To nikogo nie zdziwi, bowiem dwa lata temu mieliśmy w gospodzie wielce udany bal na powitanie jesieni. Do tej pory mieszkańcy miasteczka wspominają go z nostalgią…

- No właśnie! Ależ się wtedy wytańczyłam za wszystkie czasy! I smakołyków objadłam! I pośpiewałam aż do zdarcia gardła! – pogrążyła się w wesołych wspomnieniach Eulalia. Jej odziane w grube trzewiki stopy zastukały po modrzewiowej podłodze gospody i widać było, iż zażywna staruszka już teraz chętnie puściłaby się w zwariowane tany.

- Tak, moja miła Eulalio! Potrzeba nam trochę zabawy i oddechu po ostatnich wydarzeniach. Potrzebujemy pięknego balu, na którym wszyscy poczują się znowu młodzi, pełni sił i szczęścia. Bo wyznam wam, że i ja bawiłam się na owej jesiennej imprezie doskonale. Wędrowiec potrafi świetnie prowadzić w walcu! – westchnęła Konstancja a na jej policzkach wykwitł delikatny rumieniec.
- I jeszcze jedno, moje drogie!  - dodała po chwili - Na przygotowania nie macie wiele czasu. Chciałabym by wesele naszych przyjaciół odbyło się jeszcze przed Nowym Rokiem. Potem mnie oraz Eulalię czeka wspaniała wyprawa do krainy naszej młodości. Sploty czasu i pierścienie losu ułożą się wówczas w najlepszym dla nas położeniu. Planujemy tę przygodę od dawna. I nasze przyjaciółki z wielką niecierpliwością czekają… - szepnęła wróżka i roześmiawszy się potrząsnęła głową a wówczas burza srebrzystych loczków otoczyła jej drobną twarzyczkę a kilka wesołych piegów zatańczyło na policzkach staruszki. I prawdę mówiąc  wcale w tej chwili już na staruszkę nie wyglądała, ale raczej na młodą dziewczynę za starą kobietę dla niepoznaki tylko przebraną.

   Tymczasem śpiąca dotąd smacznie w kołysce Zosieńka zaczęła się wiercić, kręcić a wreszcie i stękać. Wiadome stało się dla wszystkich zgromadzonych, że dziewczynka pilnie potrzebuje przewinięcia. A i jej matka jakimś szóstym zmysłem chyba to wyczuła, gdyż w tej chwili właśnie pojawiła się na progu izby i podążając w kierunku córeczki zawiadamiała, iż wszystko już na górze przygotowane a Gospodarz tak mocno rozpalił tam w kominku, że za chwilę z krótkim rękawkiem będzie można tam siedzieć.

- To wspaniale! – zawołała Konstancja podnosząc się z ławy.
- Wasi goście są bardzo zmęczeni. Głęboki, długi sen dobrze im zrobi, bo od jutra czeka na nich sporo roboty! Ja też muszę sobie porządnie przed tym wszystkim odpocząć -  oznajmiła i zakasawszy szerokie spódnice lekko jak piórko wskoczyła na swoją ulubioną ostatnio fotografię przedstawiającą pełną dmuchawców łąkę i śpiące nad strumykiem dzieci. Tam ułożyła się wygodnie i wyszeptawszy zgromadzonym w gospodzie osobom cichutkie dobranoc zachrapała donośnie. Eulalia widząc to natychmiast ziewnęła szeroko a potem żegnając się ze wszystkimi otworzyła drzwi i wyszła z gospody pogrążając się w skrzącym milionami śnieżnych diamentów zmroku.

   Basię Wu i Andzię Pe przestało już dziwić cokolwiek. Chyba zaczynały przywykać do tego, iż ich życie wskoczyło nagle w nowe, nieprzewidywalne tory i odtąd toczyć się  będzie według zupełnie innych prawideł oraz zasad. Baśń ogarniała ich swoją czułą magią i spokojem a ciepły wieczór zapraszał  do porzucenia wszystkich wątpliwości i do poddania się jego czarowi. A ponieważ obie kobiety też poczuły się bardzo senne, zatem podziękowawszy za wszystko i uścisnąwszy serdecznie gospodarzy ziewając niczym smoki udały się na spoczynek do swej przytulnej izdebki na piętrze.

  W izbie na dole została Hanna, która przewinąwszy córeczkę usiadła w bujanym fotelu i karmiąc maleństwo spoglądała wyczekująco na męża, chcąc usłyszeć, co też on sądzi o tym bardzo dziwnym wieczorze i o wiszącej w powietrzu tajemnicy.
On też wyczuwał, że ich gospodę zaczyna przenikać jakaś nowa, serdeczna magia, ale ponieważ lubił ten nastrój radosnego oczekiwania, tej migotliwej, dziecięcej wiary w cuda nie chciał psuć jej żadnymi domysłami.

- Wszystko się prędzej czy później okaże, Hanusiu moja kochana! Najważniejsze, że jesteśmy razem a nad miasteczkiem, tak jak zawsze, czuwa nasza droga wróżka Konstancja  – mówiąc to uśmiechnął się pogodnie do zamyślonej żony a potem otoczywszy ją ramieniem pochylił się nad Zosieńką i przymykając oczy wwąchał z lubością w najcudowniejszy na świecie zapach główki niemowlęcia…

Poranne zdarzenia

Następnego ranka Hanna schodząc po schodach z dzieckiem na rękach zastała taką oto scenę w głównej izbie gospody:
   Niemożliwie umorusana sadzami Basia usiłowała rozpalić w kominku. Kominek jednak odmawiał współpracy z uwagi na zapchany komin, którego Jan wciąż nie miał czasu porządnie wyczyścić. Biedna Basia dmuchała, grzebała pogrzebaczem i dokładała nowych gazet a Andzia otwierała na przestrzał drzwi i okna, by jakoś wywietrzyć zadymione pomieszczenie. Dzięki temu mroźny wiatr swobodnie szalał wewnątrz nawiewając śnieg i ostatnie, dębowe liście. Dostrzegając Gospodynię kobiety zawstydziły się i zaczęły wołać jedna przez drugą:

- Hanusiu! Chciałyśmy pomóc, rozgrzać izbę zanim wstaniecie a tylko narobiłyśmy bałaganu. Schowaj się na razie z dzieckiem, bo się jeszcze przeziębi. My tu postaramy się wszystko szybko ogarnąć i wtedy was zawołamy!

- Ależ zostawcie to, proszę! Zaraz przyjdzie tutaj mój mąż i rozpali! Nie kłopoczcie się tym, kochane! Chodźcie ze mną na górę, bo tu zamarzniecie na kość! I proszę, bez żadnych sprzeciwów!– odrzekła zdecydowanym głosem Gospodyni, lecz w jej oczach tańczyły iskierki rozbawienia a na ustach błąkał się z trudem powstrzymywany uśmieszek. Zakłopotane wędrowniczki porzuciły z ulgą swe jałowe zajęcia i posłusznie poszły za Hanną. Na schodach minął je biegnący z rozwianym włosem Jan, któremu wstyd się zrobiło, że zaspał i naraził gości na problemy.

- Witajcie Andziu i Basiu! Czuję, że miałyście już do czynienia z naszym domowym potworem – kominkiem. Ileż ja się z nim już namęczyłem! Zawsze wszystko chcę zrobić sam, ale jak widać nie bardzo mi to wychodzi. Najlepiej wobec tego będzie, jeśli od razu polecę po kominiarza. Bo bez specjalnej, kominiarskiej szczotki wiele tutaj nie poradzę! – zawołał w przelocie i ubrawszy ciepłą kapotę oraz grube walonki wybiegł z gospody wydeptując w świeżym, nocnym śniegu głęboki ślad.

- I oto zostałyśmy w kobiecym towarzystwie! Janowi cała operacja zabierze pewnie parę godzin – odezwała się nagle wróżka Konstancja, która ocierając zaspane oczęta zeskoczyła ze swej fotografii i bezszelestnie dołączyła do reszty pań.
- Może to i dobrze, bo będziemy mogły sobie trochę poplotkować i parę ważnych rzeczy omówić! – zachichotała, puszczając oko do Andzi i Basi a następnie budząc w nich lekkie zdumienie niczym bańka mydlana uniosła się w powietrze i pierwsza weszła, czy raczej wpłynęła do saloniku na pięterku, ku któremu wiodła ich Hanna.

- Zaraz przyjdziemy do was, tylko najpierw musimy wstąpić do łazienki! Obie wyglądamy okropnie – zaśmiała się Andzia, dostrzegając po drodze swe umorusane odbicie w wiszącym w przedpokoju starym zwierciadle.

   Salonik! ( och, to stanowczo zbyt duże słowo na określenie tej małej, lecz przytulnej izdebki ) powitał ich przyjemnym ciepłem oraz zapachem sosny, z której wykonane były wszystkie stojące tam mebelki.  Zasłonki w różyczki upięte drewnianymi klamrami w kształcie liści ozdabiały oszronione okienka. Pod oknem stała komoda obok kredens a naprzeciw wygodna, wyściełana baranią skórą sofa, dwa zgrabne foteliki oraz przykryty kremowym obrusikiem stolik. Na ten widok Konstancja klasnęła w dłonie a wówczas kredens otworzył się i wyskoczyła z niego taca z samowarem babci Adelajdy oraz z jej ulubionymi filiżankami. Zaraz potem z szuflady wyfrunęły łyżeczki i puszka z pachnącymi anyżowo kruchymi ciasteczkami . Dołączyła do nich także salaterka pełna wiśniowych konfitur. Przez chwilę trwał ponad sofą i fotelami majestatyczny walc wszystkich naczyń i sztućców. A wreszcie na znak wróżki filiżanki niby kolorowe gołębie usiadły sobie na stoliczku i tam grzecznie znieruchomiały. Tylko łyżeczki wciąż cichutko podzwaniały jakąś starą melodyjkę a z samowara wydobywały się wonne, taneczne obłoczki pary.

- Wróżko, dziękuję Ci! Pomyślałaś o wszystkim! Przecież ja właśnie martwiłam się, czymże mam tu przyjąć gości! – wyszeptała Hanna na widok tych wszystkich cudów.

- Ty w ogóle lubisz, złociutka moja zamartwiać się i za mocno wszystko przeżywać, komplikować, rozpamiętywać. Niepotrzebnie! Przecież życie może być jasne i piękne, o ile popatrzy się na rzeczy prosto i ma się przy sobie dobrego anioła albo jak w Twoim przypadku - wróżkę!  - uśmiechnęła się Konstancja i ucałowawszy serdecznie Gospodynię wzięła od niej Zosieńkę, która bardzo chciała dotknąć srebrzystych loczków staruszki i od dłuższej już chwili mocno wyciągała w jej stronę rączki.

- Nalej nam wszystkim herbatki, bo mamy z Tobą do pogadania! – sapnęła, gdy tylko Basia i Andzia umyte i odświeżone wróciły z łazienki.

- No właśnie! Już wczoraj miałam zapytać, co to za dziwne sekrety, ale tak szybko pouciekałyście do spania, że nie zdążyłam! – Hanna podała swym gościom filiżanki z gorącym, bursztynowym płynem a potem podwijając pod siebie stopy usiadła wygodnie na sofie i spojrzała wyczekująco na tajemniczo uśmiechnięte kobiety.

- Otóż jakiś czas temu postanowiłyśmy z Eulalią tchnąć trochę nowej radości w miasteczko i sprawić by wszyscy przyjaciele oraz dobrzy znajomi mogli się spotkać w miłej atmosferze i pobawić w twojej gospodzie  – wyjaśniła uroczystym tonem wróżka, kiedy tylko zabawiająca się jej włosami Zosieńka skupiła się na srebrnych guzikach w kształcie gwiazdek, którymi przyozdobione były mankiety eleganckiej bluzki staruszki.

- Wymyśliłyśmy, że zorganizujemy wspaniały bal na powitanie zimy! A te oto uzdolnione wędrowniczki wyraziły gotowość pomocy w tym chwalebnym zamiarze! – dokończyła szybko Konstancja i lekko się stropiła, bowiem po usłyszeniu powyższej, jakże pogodnej wszakże nowiny mina Hanny była mocno nieodgadniona.

- Bal? – zmarszczyła brwi Hanna – Jakże to bal?! Przecież nie zdążyłam nawet do końca opłakać odejścia drwala Bartłomieja i mojej najlepszej przyjaciółki Katarzyny Szydełko, a tu mam się jak gdyby nigdy nic bawić? A przecież oni właśnie na naszym jesiennym balu się poznali i pokochali a teraz, teraz ich nie ma… –  w oczach Gospodyni zalśniły łzy, głos się załamał a nie znające tej miłosnej historii Andzia i Basia spojrzały na siebie zakłopotane i nie wiedziały, co mają ze sobą w tej sytuacji począć.

- No właśnie! To cała Ty, Hanusiu! Już pora przeboleć pewne sprawy. Stało się i nie odstanie. Życie toczy się dalej. A w ogóle to nie rozumiem, dlaczego ty po nich płaczesz, skoro tym dwojgu jest teraz tak dobrze, jak nigdy nie było! – odrzekła urażona nieco Konstancja i zamachała nerwowo stopą odzianą w trzewik z długim czubkiem.

- Andziu! Tyś z nas wszystkich najmłodsza i najsprawniejsza a ja, gdy się irytuję wyraźniej niż zazwyczaj czuję swój reumatyzm. Czy byłabyś taka uprzejma i pobiegła na dół, aby zdjąć ze ściany tę kolorową fotografię, na której widać urodziwą tancerkę z brodatym tancerzem? Przynieś nam ją tutaj, kochanieńka!  - poprosiła wróżka.
- Ta uparta jak osioł Hanka zmusza mnie do czegoś, czego wcale nie planowałam zrobić! – dodała, wzruszając ramionami i ciężko wzdychając.

Andzia o nic nie pytając pobiegła szybko niczym strzała i już po chwili lekko dysząc stanęła na progu saloniku dzierżąc przed sobą oprawioną w lipową ramkę wiadomą fotografię.

- Haniu! Proszę, weź tę fotografię i popatrz na nią uważnie. Nic nie mów, tylko patrz. Twoje serce odczyta w niej to, co jest ci do uspokojenia potrzebne! – nakazała staruszka a Gospodyni położyła sobie na kolanach obrazek przedstawiający roztańczonych Katarzynę i Bartłomieja i wpatrzyła się weń tak intensywnie, jak tylko potrafiła. 
 - Tyle razy już na nich patrzyłam przecież. Cóż takiego miałoby się teraz stać? – rozmyślała a wówczas łza żalu i tęsknoty potoczyła się po jej policzku a potem spadła na złączone na zdjęciu dłonie drwala i Kasi. I wówczas stało się coś dziwnego. Te dłonie wyciągnęły się ku niej, chwyciły ją za ręce i po chwili Hanna niczym listek na wodzie płynęła przez wiry kolorowych splotów bezczasu, mocno ciągnięta przez swych ukochanych przyjaciół. Zakręciło jej się od tego w głowie. Poczuła się jak na dziecięcej karuzeli. Prądy wspaniałych, nieznanych barw i ciepłych strumieni uczuć otaczały ją i kołysały niczym na wzburzonym oceanie. Zalękniona musiała czym prędzej wstrzymać oddech i przymknąć oczy.
   Jednak te dziwne, niepokojące stany trwały tylko przez chwilę. Kiedy rozejrzała się wokół zobaczyła letni, czerwcowy pejzaż ubranych w jaskrawozielone sukienki lasów bukowych. Na skraju brzozowego zagajnika stał znajomy,(choć wyglądający na nowszy niż był obecnie) drewniany domek drwala. Z komina unosił się dym.  Na progu chatki Hanna ujrzała nieżyjącego od dwóch lat psa drwala -  Rudego, który żył teraz i machał radośnie ogonem oraz jego pana, który patrząc z czułością na swego starego przyjaciela, siedząc na zydelku rzeźbił figurkę jakiegoś zwierzęcia. Z wnętrza chatki słychać było radosny, znajomy śpiew. I już po chwili wybiegła stamtąd zarumieniona Katarzyna, odziana w twarzowy, wydziergany na szydełku fartuszek i nucąc sobie wesoło zawołała wszystkich do środka na obiad.
- Chodź, Haniu! Zjesz z nami swoje ulubione pierogi z serem. Sprawdź, czy już gotowe, bo wiesz, że ja zawsze przegapiam najwłaściwszy moment, gdy trzeba odcedzić – poprosiła jak gdyby nigdy nic i cmoknęła serdecznie przyjaciółkę w policzek.
- A skwareczki są? – upomniał się Bartłomiej, wstając i przeciągając się z rozkoszą.
- Pewno, że są, mój Ty łakomczuchu!- roześmiała się dziewczyna. Cała góra skwarków. I kwaśne mleko też!
- Rudy, dla ciebie też pani przygotowała pierożki, ale musisz poczekać, bo gorące! – szepnęła pieszczotliwie do psiaka i czule wytarmosiła jego uszy.
- Ach, zobacz Bartusiu! Popatrz, Hanusiu! Mamy dziś na obiedzie dodatkowych gości. Spójrzcie, któż to zbliża się od gospody? Przywitajcie się i wchodźcie do izby a ja dodatkowe nakrycia tymczasem położę! – zawołała uradowana Katarzyna i niczym strzała zniknęła we wnętrzu chatki.
Hanna odwróciła się i przysłoniła oczy dłonią, bo zachodzące słońce oślepiało ją tak mocno, że zdołała dostrzec tylko jakieś migotliwe cienie zdążające w jej kierunku.
- Haneczko, córeczko kochana moja! – zawołała jej mama tuląc do ciepłych piersi oniemiałą ze wzruszenia miedzianowłosą kobietę.
- To cudownie, że tu jesteś. Pięknie wyglądasz dziecinko! Musisz wiedzieć, że bardzo cieszymy się Twoim szczęściem! – dodał tata i objął czułymi ramionami matkę i córkę.
- Nareszcie się doczekałaś, Hanusiu! Masz rodzinę. Masz przed sobą dobre, piękne życie – wyszeptała babunia Adelajda, która pojawiwszy się nie wiadomo skąd patrząc z miłością na Hannę ofiarowywała jej bukiet ulubionych kaczeńców i niezapominajek.

   Kobieta wtuliła weń twarz. Kwiaty pachniały tak mocno, że znowu zakręciło jej się w głowie. Kilka łez szczęścia stoczyło się po jej policzkach. Przymknęła oczy a wtedy znowu otoczyła ją kolorowa mgła i sploty bezczasu. Coś zaszumiało. Coś zanuciło. Coś zalśniło z oddali. A potem zrobiło się cicho i szaro. I tylko łąkowe kwiaty pachniały tak samo mocno….

- Popatrzcie jak mocno dzisiaj słonko świeci. A mróz tęgi trzyma! – usłyszała głos wróżki i Gospodyni ze zdumieniem spostrzegła, że znowu jest w swoim saloniku na piętrze. Naprzeciwko niej siedzi w fotelu Konstancja i tuli malutką Zosieńkę. Obok widać Andzię i Basię, które jak gdyby nigdy nic chrupią ze smakiem ciasteczka i spoglądają przez okno popijając gorącą herbatkę.

- Piękny dzień będzie! – westchnęła Basia a w jej czarnych włosach wesoły promień zalśnił niczym brylant.
- Tam pod lasem widzę jakąś śliczną chatkę. Chętnie bym poznała jej mieszkańców! – zawołała i zdziwiła się, bo z głębi jej serca zagrała jakaś przyzywająca ją ku owej chatce melodia.

- Tak! Trzeba będzie koniecznie pójść na spacer. Gospoda leży w urokliwym miejscu. Wokół pełno lasów, wzgórz i dolin. A i do miasteczka przecież niedaleko! Podobno przy rynku jest zaczarowana, spełniająca życzenia studnia. I cudowna fontanna - rozmarzyła się Andzia.

- Ale najpierw, drogie moje musimy zdecydować, co z balem! – rzekła stanowczo wróżka i zerknęła z nadzieją w zielone oczy Gospodyni!

- Tak! Będzie bal! Będzie piękny bal na powitanie zimy! Strasznie się na niego cieszę! – zawołała Hanna i odłożywszy na stolik fotografię, śmiejąc się przez łzy uścisnęła serdecznie wróżkę. Tamta pociągnąwszy kilkukrotnie nosem, odchrząknęła i zawołała gromko:
- No to bierzemy się do pracy, dziewczyny! Bo my tu gadu, gadu, a czas leci i jak widzę Jan z kominiarzem zdążył już do gospody dojść.

 - Ach, coś mi do głowy przyszło! Jeszcze nie wiecie, że nasz kominiarz to wspaniały pieśniarz! Może by go zatrudnić na balu? – poddała pomysł wróżka a wszystkie zgromadzone w izbie kobiety stłoczyły się przy oknie żeby przyjrzeć się lepiej interesującemu kominiarzowi. On chyba czując, że na niego patrzą spojrzał do góry i uśmiechnął się napotykając wzrok prześlicznej, płowowłosej dziewczyny. Andzia zarumieniła się jak pensjonarka i czym prędzej ukryła twarz za zasłonką. Kominiarskie serce zabiło mocno i młodzieniec od razu zapytał o tę nieznaną piękność Wędrowca. Wędrowiec zamachał dłonią do przylepionych do szyby twarzy spoglądających stamtąd ciekawskich kobiet a potem podkręcił wąsa i zaśmiał się wesoło tłumacząc coś kominiarzowi.

   Za oknem późnogrudniowe słońce wychyliło się z ogarniającej lasy mgły, uśmiechnęło się pogodnie, a potem zaśpiewało promienną pieśń na cześć nieśmiało spacerującej po sadzie Pani Zimy. Zima w odpowiedzi zatańczyła dookoła jabłoni, zakręciła się wokół wiśni a potem z całych sił dmuchnęła mrozem na nagie gałązki czereśni. Wówczas pokryły się one skrzącą, białą pierzynką szadzi. A rozsypane na dywanie w saloniku niezapominajki i kaczeńce nadal pachniały oszałamiająco tak jakby wiecznie trwało lato….

Czas na bal

Gospoda powiększona magicznie przez wróżkę Konstancję, przyozdobiona zimowymi dekoracjami, pachnąca piernikami, pieczonymi pierogami z grzybami i chrupiącymi ziemniaczkami z ziołowym pieprzem gotowa była na przyjęcie wielu gości. Przygotowania do balu zajęły raptem parę dni i ze wszystkim zdążono na czas a stało się tak dzięki czarom obu wróżek oraz dobrym ludziom zaangażowanym w organizację zabawy. Andzia zdołała zaprosić najlepszą kapelę góralską i teraz w oczekiwaniu na przybycie gości z głównej izby gospody dobiegały dziarskie, wygrywane na skrzypkach, wprost zapraszające do tańca melodie.

   W związku z koniecznością uszycia stroju dla Pani Zimy, czyli mającej wystąpić w tej roli Hanny nawet jej przyjaciółka Barbara postanowiła wrócić wcześniej z sanatorium. Przecież nikt tak jak ona nie znał się w miasteczku na szyciu, nikt nie umiałby zrealizować najśmielszych wizji i marzeń o balowej kreacji. A gdy Hanna dzisiejszego wieczora stojąc przed lustrem w swej sypialni ubrała na siebie tę cudowną suknię wszystkie zgromadzone wokół niej kobiety aż jęknęły z zachwytu. Oto stała przed nimi prawdziwa królewna z zimowej baśni. Powiewne tiule mieszały się z atłasowymi wstawkami, z cekinowymi gwiazdeczkami oraz z diamentowymi łezkami. Szerokie rękawy wyglądały niczym motyle skrzydła a skrząca śnieżynkami siateczka i diadem na głowie Hanny dopełniały wspaniałej całości.

- Jak cię Jan zobaczy, to chyba padnie z zachwytu! Nigdy jeszcze nie byłaś taka piękna! – zawołała Eulalia i aż zacmokała z podziwu.

- Ty Eulalio też wyglądasz bardzo szykownie! – zaśmiała się uszczęśliwiona Gospodyni i ucałowała pachnące anyżowo policzki starej kobiety odzianej w falbaniastą, granatową jak nocne niebo suknię.

- A ja zachwycam się naszą Andzią! Spójrzcie tylko same! – szepnęła Basia i wypchnęła stojącą skromnie z tyłu jasnowłosą krasawicę ubraną w błękitną, prostą, lecz niezwykle podkreślającą jej harmonijne kształty sukienkę.

   Tamta zarumieniona i zawstydzona spuściła oczy by przyjaciółki nie dostrzegły w nich pewnego niezwykłego błysku, który od kilku dni oświetlał ją od wewnątrz ilekroć pomyślała o przystojnym kominiarzu Sewerynie. Wczorajszego wieczoru podczas ostatniej próby ich wspólnego występu mężczyzna spoglądał na nią z takim uwielbieniem, że raz po raz myliła się i za nic nie umiała wygrać na swym ukulele prostej melodii, skomponowanej przez niego piosenki. Ale on niczego nie zauważał. W olśnieniu i zapamiętaniu śpiewał o miłości, która jest największym darem i najwspanialszym czarem…

   Także i Basia Wu wyglądała dzisiaj niezwykle pięknie. Miała na sobie czerwoną, elegancką kreację a czarne włosy przy pomocy szpilek i pąsowych spinek w kształcie różyczek upięła w twarzowy, japoński kok. Była z siebie bardzo dumna, albowiem udało jej się upiec wielki jak koło młyńskie tort bezowy z migdałami i kokosem, przyozdobić gospodę wplecionymi między gałązki świerku najpiękniejszymi białymi storczykami i fiołkami oraz, co najważniejsze, przekonać do przyjścia na bal przyjaciółkę Hanny – panią Teresę. Na ten jeden, niezwykły wieczór mieszkanka domu z czerwonymi dachówkami z wycofanej, niechętnej wszelkim hucznym imprezom staruszki przedzierzgnęła się znów w ciekawą życia, dojrzałą kobietę. Stała teraz wśród nich, ubrana w nową, bordową garsonkę i pełna wzruszenia spoglądała na córkę swej dawnej przyjaciółki Hannę. Przyszła tu właśnie dla niej. Jakże mogłoby jej nie być w dniu wesela?
 - Jeszcze przecież zdążę nacieszyć się swą domową ciszą, niezmiennością i spokojem. Dobrze jest czasem pobyć między ludźmi nawet, gdy nie ma wśród nich najmilszej sercu osoby, zmarłego wiele lat temu mego męża Aleksandra. Gdyby tu był cieszyłby się szczęściem naszej Hanusi, cieszyłby się radością miasteczka! - rozmyślała pani Teresa i uśmiechając się do Gospodyni ukradkiem ocierała łzy.

   Basia Wu spoglądała na Teresę w dziwnym poczuciu wspólnoty i sympatii. Ona też nie mogła być teraz z tymi, za którymi tęskniło jej serce. Nie traciła jednak wiary, iż dzień odnalezienia córki i wnuka jest bliski. I znowu jej wzrok nie wiadomo, czemu pobiegł w stronę chatki drwala przycupniętej na skraju lasu, wyjątkowo dobrze oświetlonej teraz przez promienie zachodzącego słońca. Nie zdążyła wybrać się tam przed balem a czuła, bardzo wyraźnie czuła, iż tam może czekać na nią jakaś wskazówka. Trudno! Wybierze się doń jutro. Pozna jej mieszkańców. Wypyta o wszystko, co jej serce będzie podpowiadać.
  
- Drogie damy! Czas schodzić na dół! Sanie zajechały. Gości trzeba powitać! – oznajmiła podekscytowana wróżka ujrzawszy przez okno, że sznur sań i saneczek, dzwoniąc dzwoneczkami zatrzymał się właśnie przed drzwiami gospody. Konstancja popłynęła na dół pierwsza, unosząc się swoim zwyczajem jak bańka mydlana ponad ich głowami. Ona jedna pozostała przy swym zwykłym stroju – szerokich spódnicach i bluzce z wąskimi mankietami oraz bordowym szalem. Jedyną ekstrawagancją w jej wyglądzie były rozpuszczone, srebrzyste włosy, które otaczały twarzyczkę mglistą, wibrującą aureolą. Jak zawsze emanowała z wróżki świetlista siła oraz mocny zapach dzikiej mięty i jaśminu…

   U podnóży schodów stał Wędrowiec, który także postanowił się dzisiaj przebrać nieco baśniowo. Miał na sobie srebrzystą koszulę z szerokimi rękawami, niebieską czapkę z wielkim, białym pomponem oraz lśniące szarawary wpuszczone w świeżo wypastowane czarne oficerki. Na widok przystrojonych pięknie dam podkręcił wesoło wąsa i zaśmiał się wyobrażając już sobie jak wywija z nimi kolejne mazurki i oberki. Chwilę potem jednak śmiech zamarł mu na ustach i zastygł niczym słup soli. Oto ujrzał swoją żonę zstępującą majestatycznie ze schodów i wyglądającą jak najprawdziwsza Królowa Śniegu!

- I co tak się rozdziawiasz, Jaśku!? Uściskaj swoją ukochaną, bo wielki z ciebie szczęściarz, że taka piękna i dobra kobieta ci się trafiła! – zarządziła Eulalia a Jan ocknąwszy się z chwilowej niemocy upadł na kolana przed damą swego serca i jedyne, do czego był teraz zdolny, to złożenie pełnych uwielbienia pocałunków na jej dłoniach.

   Ona spłoniona i szczęśliwa popatrzyła z ogromną miłością w jego oczy. Potem przyciągnęła męża ku sobie i wtuliła głowę w jego ciepłe ramiona. Cały świat przestał teraz dla niej istnieć. Był tylko on i ona. I ich miłość, która nigdy się nie skończy. I ich dzieciątko, które zostawszy na razie w sypialni pod opieką Joasi smacznie sobie spało za nic mając wszelkie bale i gości. Kilka miesięcy temu na plaży, gdzie brali ślub Hanna czuła się podobnie. Ich świadkami byli wówczas niedawno poznani, egzotyczni bardzo ludzie – rudowłosy kapitan kutra rybackiego oraz maleńka, czarnoskóra wiedźma oceanu. Hanna ślubowała Janowi a on jej. Ich proste ślubowanie przyjmował niezmierzony ocean oraz błękit nieba nad nimi. A najcudowniejszym dla nich prezentem w tamtej chwili był noworodek, którego tulili w ramionach…

   Ale oto w gospodzie przyszedł czas powitania przybyłych ze wszystkich stron świata gości. Wędrowiec podał Gospodyni dłoń i poszli otworzyć drzwi, na których progu ujrzeli ze zdumieniem zziębniętą nieco, ubraną w gruby kożuszek wiedźmę oceanu oraz przystrojonego w czapę świętego Mikołaja kapitana rybackiego kutra!

- Witajcie! Drodzy goście! – Konstancja z miejsca pośpieszyła ku przybyłym, albowiem oboje Gospodarze na ich widok stanęli osłupiali i nie bardzo wiedzieli co mają w tej chwili powiedzieć.

- Gdybyście wiedzieli, jak trudno było zorganizować tak błyskawiczne przybycie świadków waszego ślubu i jak bardzo są oni zmęczeni daleką podróżą, to nie wlepialibyście teraz w nich oczu, ale czym prędzej do ciepłej izby wołali i w wygodnych fotelach przy kominku kazali siadać. No popatrzcie tylko na tę zmarzniętą biedaczkę! Toż nos jej zaraz odpadnie! – marudziła wróżka a wiedźma oceanu słysząc to roześmiała się serdecznie i bez zbędnych ceregieli uściskała Wędrowca i Hannę. A ledwie weszła do środka zaraz zaczęła rozdawać prezenty, których niezmierzoną ilość miała po kieszeniach pochowaną. Były to wspaniałe muszle, rozgwiazdy, kamyki, bursztyny i wyrzucone przez ocean skarby.

- A wam, kochani z okazji waszego wesela przywiozłam w darze zaczarowaną kulę. Ilekroć będziecie chcieli na powrót przeżyć wasze najpiękniejsze przygody zerknijcie w nią a wówczas moce oceanu przeniosą was w odległe strony bez konieczności ruszania się z miejsca! – oznajmiła wiedźma wręczając gospodarzom niepozorną, szklaną kulę, która początkowo zmętniała już po chwili pokryła się kolorowymi wirami i blaskami.

- Wesela…? Naszego wesela? – wyjąkała zdumiona Hanna i zdezorientowana spojrzała na męża chcąc znaleźć w jego twarzy jakąś odpowiedź. Jednak on był równie zaskoczony. Ale szybko się z tego otrząsnął i już po chwili widząc pełne napięcia twarze przyjaciół roześmiał się i zawołał:
- A to ci niespodziankę nam zrobili! I jakże tu was wszystkich nie kochać? Mamy zatem bal na powitanie zimy połączony z weselem. Weselmy się zatem! I cieszmy się razem z wszystkimi, którzy zechcieli przybyć tego wieczora do gospody!

   Hanna płacząc ze szczęścia przytuliła się do wróżki Konstancji i całym sercem dziękowała jej za zorganizowanie tak cudownej niespodzianki.

   Ale oto już nowi goście przybywali do gospody. Byli tam mieszkańcy miasteczka a wśród nich sam burmistrz, dalej piekarz z piekarzową, Karol z Łucją a także przystojny, poszukujący wzrokiem Andzi Pe kominiarz Seweryn. Z sań wysiadł następnie w towarzystwie Wojtka uwielbiany przez wszystkich cukiernik, pan Pierniczek, za nimi szli liczni goście z krainy mgły i pożegnań. Na ich przedzie wędrowała Zosia Samosia, Amelia oraz Nola. A na końcu pojawili się idąc piechotą od strony lasu nowi mieszkańcy chatki po drwalu: Anastazja wraz z synkiem Adasiem.
   Jak wielkie było zdumienie zebranych, gdy na widok tej młodej kobiety Basia Wu jęknęła i dygocząc niby w wielkiej gorączce zaczęła powtarzać: To ty, to naprawdę Ty córeczko?
   Anastazja dostrzegłszy nie widzianą od kilku lat matkę, matkę, co do której żywiła głęboką urazę i przykrość w pierwszej chwili znieruchomiała i zbladła niczym ściana. Potem chciała odwrócić się i wyjść. Jednak widząc ogromne wzruszenie na twarzy Basi Wu poczuła, że i w jej sercu zaczynają pękać lody. Wziąwszy więc za rękę synka podeszła do rozdygotanej biedaczki szepcząc cichutko: Mamo, mamusiu, zobacz, to jest twój wnuczek – Adaś….

   Tymczasem góralska kapela zagrała ognistego oberka. Ogień w kominku zatańczył, zachichotał. Wiry czasu i bezczasu zaszumiały a wszystkie zaklęte na fotografiach postaci wyskoczyły z ramek i od razu poszły w tany.
- Już dość się wynudziłem, wisząc na ścianie! – wołał dawny burmistrz prosząc do tańca babcię Adelajdę, znaną niegdyś jako wspaniała tancerka .
- Dokoluśka! Dokoluśka! – wykrzykiwał drwal Bartłomiej unosząc do góry lekką jak piórko, ubraną w suknię koloru śliwkowego Katarzynę Szydełko i kręcąc z nią szalone młynki śmiał się od ucha do ucha.
- Andziu, czy uczynisz mi ten zaszczyt i dasz się zaprosić do tańca? – wyszeptał Seweryn, gdy udało mu się przecisnąć przez tłum patrzących i uścisnąć dłoń wybranki swego serca.
- Bardzo chętnie, tylko wolałabym raczej coś wolnego! – odrzekła zarumieniona wdzięcznie Andzia Pe a wówczas kominiarz podszedł do skrzypka i coś mu szepnął na ucho. Tamten uśmiechnął się, pokiwał głową a po chwili jego skrzypce zagrały rzewnego, starodawnego walczyka.

   Wszystkie pary znieruchomiały na moment a potem tancerze chwycili się za ręce i utworzyli krąg, do środka którego zaprosili Wędrowca i Hannę. Ci wyszli lekko onieśmieleni, ale westchnąwszy głęboko spojrzeli w swoje oczy i ruszyli do walca. Przez moment zgromadzeni patrzyli na nich pełni wzruszenia oraz zachwytu a potem słodka melodia także ich porwała do tańca. I wirowali tak, wirowali bez końca a ponad wszystkimi, niczym kolorowe bańki mydlane unosiły się Konstancja z Eulalią i nuciły w rozmarzeniu piosenkę, napisaną niegdyś do owego walczyka:

Kiedy pada śnieg dokoła
Wtedy magia ciebie woła
Więc się nie bój i w nią wejdź
Jeśli tylko czujesz chęć
Tańcz walczyka, tańcz walczyka
Niech cię radość znów przenika
Niech się szczęście w krąg rozpyla
W płatkach śniegu, w dobrych chwilach
A miasteczka słodki blask
Niech na zawsze świeci w nas…

   We wnętrzu gospody przez całą noc trwał w najlepsze zimowy bal. Weselili się dobrzy, pełni szczerych, przyjaznych uczuć ludzie. Ciepło im było razem i swobodnie. Ci, którzy się zmęczyli przysiadali przy kominku i popijając grzańca albo pojadając pierożki albo pierniczki patrzyli w kolorowy taniec ogni i iskierek… Jedni tańczyli, drudzy śpiewali, inni deklamowali wiersze. Byli i tacy, co chcieli posłuchać bajek babki Eulalii. Mała Zosieńka siedząc na kolanach rudowłosego szypra z fascynacją wsłuchiwała się w szumy dalekiego oceanu zaklęte w wielkiej, migocącej tęczowo muszli. Szyper zaś spoglądał w rozmarzeniu na bawiącą się w pobliżu Anastazję i raz po raz podkręcał rudego wąsa!

    Tymczasem za oknem Pani Zima wirując w płatkach śniegu przyozdabiała świat w miliony srebrzystych diamentów i lodowych sukienek. Uśmiechała się serdecznie do uczestników balu oraz do czarnego kota Kalasantego, który z uniesionym wysoko ogonem w poszukiwaniu nowych przygód wędrował właśnie po promieniu zimowego księżyca…

Koniec!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost