wtorek, 29 lipca 2014

Ostatnie dni lipca…





   Ponieważ w walce z chwastami na moim warzywniku poległam na całej linii chodzę tam już tylko po to by zrywać ogórki, pomidory, fasolkę, szczypiorek, cukinie i inne warzywa, którym jakoś totalne zachwaszczenie nie przeszkadza. Nie mam już siły w taki upał prażyć się na polu. Wszystko, co żyje przecież chowa się do cienia albo wody. Kury siedzą w wigwamie, lub pod wielkimi krzewami czarnego bzu. Zagrzebują się w piasku albo w popiele z ogniska, chłodząc w ten sposób brzuszki i pozbywając się przy okazji pasożytów. Kozy nosa nie chcą ze stajni wystawiać. Tam mają chłód i przewiew, jednak paskudne gzy nawet w drewutni je dopadają, wobec czego kozule zirytowane pobekują i podskakują nerwowo, chcąc odgonić bzyczących intruzów. Na pociechę przynoszę im więc świeżego siana, suchych bułek albo gałęzi do skubania a Cezary spryskuje je wyprodukowanym przez siebie ziołowym specyfikiem odstraszającym owady. Ale nadal meczą! Widać lubią!


   Takie gorące, jak ostatnio dni świetnie nadają się do zbierania ziół.  A ponieważ łąk wokół mnie dostatek wybieram się często na wędrówki po nich. I zawsze wypatrzę coś ciekawego. A to kwiatek, a to ziele, a to jakiegoś ładnego owada czy też inny widok godzien uwiecznienia aparatem fotograficznym. Przy drogach dojrzewają już krzewy kaliny. W ogrodzie natomiast pięknie kwitną teraz nasturcje, groszki pachnące i malwy. Wielka obfitość w tym roku skrzypu polnego, wrotyczu i dziurawca. Widać też na ugorach wonną, liliową macierzankę. Wszystkie zebrane zioła suszę potem na gorącym strychu a po mniej więcej trzech dniach chowam do papierowych torebek albo do małych powłoczek na poduszki.



    Zaczął się czas intensywnego przetwarzania warzyw i owoców. Robię kompoty, dżemy, przeciery i sosy. Kiszę cukinie w wielkich słojach. Maceruje się od kilku tygodni nalewka na kwiatach czarnego bzu.

   Jak się kisi cukinie? Tak samo jak ogórki! Czyli przegotowaną, osoloną i ostudzoną woda zalewa się pokrojoną w grube kawałki, nieobraną cukinię. Dodaje się sporo kopru, czosnku, kawałek razowego chleba i zostawia w spokoju na około trzy dni (przykrywa się słoje kawałkiem jakiejś tkaniny, szmatką czy serwetką żeby miały w czasie kiszenia dostęp powietrza). Większość tego dobra zjadamy na bieżąco a jak mamy nadwyżkę to pakuję ukiszoną cukinie wraz z zalewą w mniejsze słoiki i pasteryzuję kilkanaście minut w temperaturze. ok. 90 stopni. Dokładnie tak samo przyrządzam jesienią dynie. Można też to robić z kabaczkami i patisonami.


    Cezary też nie próżnuje. A to z kosiarką biega po ogrodzie, bo trawa przy tej wilgoci powietrza rośnie jak zwariowana. A to drzewa do palenia na zimę natnie. A to traktorek naprawi. A to nowy kawałek betonu przy budynku gospodarczym wyleje. Ostatnio, między jedną a drugą burzą wykonał piękny stół, jako komplet do ławy, kiedyś już na blogu pokazywanej. Widzę, iż stolarska robota sprawia mu mnóstwo przyjemności, choć w jej trakcie nieraz przeklnie szpetnie, gdy coś mu nie pasuje albo gdy się jakieś narzędzie gdzieś zagubi. Ale po wykonaniu dzieła dumny i zadowolony z siebie wciąż doprasza się o pochwały. Zachwycam się, ile tylko mogę a on uśmiecha się popalając papierosa i planuje już następne przedsięwzięcia. 



   A ponieważ siedzisk i stołów u nas teraz dostatek, to i miłych gości jest gdzie posadzić a korzystając z obfitości warzyw czymś dobrym poczęstować. W takie upały zresztą to nie jedzenie, ale picie jest najważniejsze. Gotuję więc nieomal codziennie wielki gar kompotu ze śliwek, porzeczek czy jabłek. Robię napary z mięty, lipy i rumianku. Rozcieńczam sok z czarnego bzu.  A jak już widać dno w dzbanie ze słodkim napojem zawsze jeszcze zostaje pyszna, zimna woda ze studni. Popijam ją zresztą od rana zamiast kawy czy herbaty. To mi dobrze robi na trawienie i chudnięcie przy okazji.

   No właśnie, co z moim chudnięciem? Powoli, ale od przodu! Jemy z mężem same zdrowe rzeczy. Własne warzywa i owoce to podstawa naszej diety. Na mięso nadal nie mam ochoty (bo Cezary czasem jednak się skusi na jakąś wędlinę). Ważę o osiem kilogramów mniej niż niecałe dwa miesiące temu. Czuję się bardzo dobrze. Nie mam wrażenia, iż się czegoś wyrzekam, bo nie chodzę głodna a jak mam ochotę na coś słodkiego, to po prostu chrupię jabłko czy parę śliwek. Kiedy znowu przekąsiłabym coś ostrego i wyrazistego przyrządzam cukiniowe leczo, duszę grzybki z cebulką, czy po prostu zjadam kawałek chleba razowego z pomidorem i czosnkiem. Miałam też parę razy smaka na loda lub jagodziankę, ale zjadłam te słodkości bez wyrzutów sumienia, bo przecież lato jest także i po to, by sobie takie drobne, niewinne przyjemności sprawiać. No a najbardziej mnie cieszy, iż znowu wchodzi na mnie mnóstwo ciuchów, które wciśnięte były dawno temu na samo dno szafy bez nadziei na ujrzenie światła dziennego. 

   Cezary powiada, że odmłodniałam i więcej mam w sobie energii oraz optymizmu. Słysząc takie pochwały z jego ust (a wcale nie tak skłonny do ich wypowiadania jest mój niedobry małżonek) czuję się jeszcze bardziej uskrzydlona i cały świat porwałabym w ramiona z radości. Zamiast tego jednak lecę kozom świeżych gałęzi do pobliskiego młodniaka naciąć albo do warzywniaka by pomidorów i cukinii na leczo przynieść. Innym razem znowu pędzę w lasy albo na łąki i pola, żeby znowu coś okiem aparatu fotograficznego upolować, światem pełnym kolorów oraz miodowo-kwietnych aromatów się zachwycić i zanucić tę cudną, nie odstępującą mnie od dłuższego już czasu piosenkę napisaną do muzyki z filmu „Noce i dnie”…


Nim las,
nim kłos,
nim noc dojrzeje,
ktoś wygra los,
ktoś porzuci nas.
Nasz dom,
nasz ląd zniknie gdzieś,
odpłynie w dal biała wieś,
będziemy snem, zorzą zórz, morskim dnem i gwiazdą.
Pokochaj mnie z całych sił,
pokochaj mnie na sto lat.
Pokochaj mnie, jakbyś był
tak młody, jak był dawniej świat.
Już zielenieje sad po burzy, nim roztopimy się w
podroży.
Ty kochaj mnie od nocy, do nocy, aż po noc.
Nim kłos,
nim las,
nim noc dojrzeje,
masz jeszcze czas,
by pokochać mnie.
Bo jak to jest,
jak to tak,
że więdnie bez, cichnie ptak,
zegary tak śpieszą się,
biegną dnie i noce.
Pokochaj mnie, lesie mój,
kochajcie mnie, ranne mgły,
darujcie mi biały strój,
tak mało już nocy i dni.
Znów zielenieje sad po burzy,
nim roztopimy się w podroży,
ty kochaj mnie od nocy, do nocy, aż po noc…”




piątek, 25 lipca 2014

Wysyp grzybów i sąsiadów, czyli długi, lipcowy czwartek...





   Pogoda była kiepska. Po kolejnej ulewie wciąż mżyło a nieprzyjemny chłód wciskał się przez wszystkie szpary do domu. Co tu robić w taki dzionek? Za kolejne remonty się brać, sprzątać, a może do łóżka wracać i pozwolić sobie na przyjemne a tak rzadkie, błogie lenistwo? Kury i kozy nakarmione. Zuzia śpi mocno jak niedźwiedź. Koty także. Człowiek patrzy na ten pogrążony w słodkiej drzemce zwierzyniec i zazdrości...

- Poszedłbym może na grzyby – odezwał się niepewnie Cezary, który ostatnio wciąż na grzyby chodzi a mamy ich już tak dużo, że nie nadążamy z suszeniem. Jednak on uwielbia ten niewinny rodzaj polowania i póki trwa sprzyjająca grzybobraniom pogoda zew poszukiwacza przyzywa mego męża nieustannie w knieje i dąbrowy. Ma jednak wobec mnie zawsze lekkie wyrzuty sumienia, że zostawia mnie tu samą na gospodarce a sam sobie beztrosko godzinami wędruje.

- Ech, ja też bym poszła, ale pewnie bardzo mokro w lesie i nieprzyjemnie – odrzekłam równie niezdecydowanie i przeciągnęłam się aż zatrzeszczało mi w kościach. Od kilku miesięcy ze względu na konieczność pilnowania biegających po ogrodzie kur rzadko wychodzimy razem na dłuższe spacery. Tak nas stresują wizyty jastrzębi na zmianę z lisami, że staliśmy się omalże niewolnikami własnego obejścia.
Ale tego dnia poczułam, że trzeba przerwać ten stan i zaryzykować. Czasem człowiek musi wypuścić się gdzieś na dłużej. Połazić swobodnie bez nerwowego spoglądania na zegarek i zmartwień drzemiących za pazuchą.

- Idę z Tobą! – zdecydowałam wreszcie, dopijając ostatniego łyka herbaty owocowej. - I kozy oczywiście zabieramy! Niech się wylatają, bo jakiegoś wścieku już dostają od tego nudnego siedzenia w stajni!

- Kurom na pewno nic się przez ten czas nie stanie. Zresztą, dawno już nie widziano w naszych okolicach lisiego bandyty – dodałam a Cezary szczęśliwy, że nareszcie chcę z nim iść, oraz iż podjęłam za nas dwoje odważną decyzję, dał mi siarczystego całusa. Bo wprawdzie lubi ten mój chłopiec łazić swobodnie godzinami po leśnych ostępach, ale przecież najmilej to robić w towarzystwie wybranki swego serca. Tak, jak w początkach naszego osiedlenia tutaj. Zagadać coś od czasu do czasu. Zaśpiewać. Z echem się pobawić. Pożartować. Mieć kibica i współtowarzysza w odnajdywaniu leśnych skarbów oraz przeżywaniu wspólnej ekscytacji na widok co większych borowików.

   I poszliśmy. Odziani jak zwykle w najgorsze, wytarte niemożliwie dresy, czapeczki z daszkiem i niezawodne gumiaki. W dłoniach dzierżyliśmy wiklinowe koszyki. W sercach radość ze wspólnej wyprawy. Kozy rozszalały się wprost ze szczęścia. Skakały jedna przez druga, biegały sprintem, bodły się stając na tylnych nogach i szczypały ze smakiem trawki, gałązki i korę sosen. Zuzia także wpadła w szampański humor. Uganiała się za kozami. Przynosiła nam patyki do zabawy. Kąpała się we wszystkich strumieniach i kałużach. Przychodziła do nas z roześmianym pyskiem, nadstawiając łab do głaskania.

   Grzybów było w bród. Oczom nie mogliśmy uwierzyć, natykając się na kępy dorodnych borowików, prawdziwków i kozaków. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy ich tyle w naszym lesie. A ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, to szliśmy dalej i dalej, przemierzając kolejne parowy, wspinając się na następne wzgórza, przeskakując potoki. Deszczyk siąpił sobie niewinnie i żadnej krzywdy nam nie robił a tylko sprawiał, że grzyby wprost wyrastały w oczach a my cieszyliśmy się jak dzieciaki, wydając kolejne, radosne okrzyki na widok wielgachnych, złocistobrązowych kapeluszy. Chcąc podzielić się swą radością z najbliższą sąsiadką Wandzią zadzwoniliśmy do niej, opowiadając o tym, gdzie chodzimy i jakie cuda po drodze znajdujemy. Zapytaliśmy ją przy okazji, czy nie krąży w naszych okolicach jakiś jastrząb albo lis i czy nasze kury nie wydzierają się panicznie, jak zwykle, gdy czegoś się boją. Ale nie. Było wszystko w porządku. Toteż zadowoleni podziękowaliśmy jej i powędrowaliśmy dalej.
   I byłoby tak miło, ale jak zawsze, gdy się człowiek za bardzo odpręży i poczuje tak po prostu szczęśliwy zdarza się coś, co zaburza mu z nagła ten stan. Chcąc przeskoczyć przez napełniony deszczówką rów poślizgnęłam się i upadłam wprost do gliniastej wody. Wszystkie grzyby z koszyka wysypały się wprost do bajora i pływały na jego powierzchni szybko namakając żółtą breją. Usiłowałam się jakoś wykaraskać, ale było tak ślisko, że nie dawałam rady. Cezary był kilka metrów ode mnie. Za kępą malin pochylał się właśnie nad jakimś prześlicznym borowikiem i nie widział całego zajścia. Świetnie natomiast widziały wszystko kozy. Zaraz przybiegły, by wyjadać grzyby i obgryzać moje włosy, których kitka wystawała spod czapki. Już kiedyś Łobuz Kurdybanek zjadł mi kilka kosmyków, gdy pochylałam się nad nim, chcąc odplątać jego nóżkę ze smyczy. Imię koziołka coraz lepiej, niestety, do niego pasowało. Niedawno zdarzyło mu się wydostać jakimś cudem z boksu w drewutni i urzędować w niej nocami, skacząc po wszystkim, zwalając narzędzia z półek, przewracając deski, rozbebeszając kostki siana i słomy a przy tym siejąc kozie bobki, gdzie popadnie. Parę razy zdołał mnie też pobóść, robiąc to w szale radosnej zabawy. Jednak moje posiniaczone uda nie bardzo były potem z tego zadowolone!
   Odganiając się od natrętnych kóz, klęcząc przy tym w gliniastej niecce, wreszcie uratowałam wszystkie moczące się w rowie grzyby a potem przy pomocy męża stanęłam na pewniejszym gruncie. Śmiał się ze mnie, bo wyglądałam jak nieboskie stworzenie. Mokra i upaprana. W przekrzywionej na bakier czapce. Z pochlapanymi błotem okularami. Też się śmiałam, bo przecież nic złego mi się nie stało a poza tym nawet lubię takie zwariowane, niewinne przygody.
   Niestety, po dziesięciu minutach dalszej wędrówki uświadomiłam sobie, iż ta przygoda nie skończyła się tak zupełnie pomyślnie. Usiłując namacać w kieszeni nasz telefon komórkowy nie znalazłam go! Natychmiast zrobiłam w tył zwrot a potem dygocząc ze zdenerwowania i biegnąc przed siebie, co sił w nogach tłumaczyłam idącemu z mną Cezaremu, co się stało. Podejrzewałam najgorsze! I moje podejrzenia sprawdziły się, niestety! Po kilkuminutowych poszukiwaniach i przesiewaniu kamieni, liści i traw zalegających dno bajora odnalazłam tam kompletnie namoknięty i oczywiście nieczynny aparat telefoniczny. Drżącą dłonią podałam go mężowi i zajęłam się odganianiem kóz, które chętnie by ów aparat na obiad pożarły. Czarek wycierał troskliwie komórkę, pocieszając mnie, że na pewno po wysuszeniu jej w domu będzie normalnie działać.

- Optymista z niego! – myślałam drepcząc potem obok męża i nie bardzo potrafiąc już się cieszyć z kolejnych, grzybowych znalezisk.

- A jeśli nie uda się aparatu reanimować?  Przecież wszystkie ważne numery telefonów mam zapisane tam i tylko tam. Kiedyś wprawdzie miałam wziąć się za spisanie w notesie tychże numerów, ale coś innego zajęło moją uwagę i odłożyłam to na potem. Potem, niestety, nigdy nie nastąpiło. Oj, taka gapa ze mnie! – marudziłam i jęczałam, czując jak bardzo bolą mnie teraz potłuczone po upadku kolana.

- Wiesz co, Czarek? W razie czego ogłosimy na blogu prośbę o nadesłanie nam na maila zaginionych numerów. Przecież duża część naszej rodziny, przyjaciół i znajomych czyta bloga. Niechże się on przyda w tej konkretnej, tak ważnej przecież sprawie. Co Ty na to? – pytałam, patrząc na spokojnego i nadal bardzo pogodnego męża.

- To dobry pomysł, ale nie martw się Oluś! Zobaczymy w domu co i jak a na razie patrz! Obok nogi masz cudnego prawdziweczka. Uważaj, bo go rozdepczesz! – odrzekł na to małżonek i nieco rozproszył swym beztroskim zachowaniem moje obawy. Mogliśmy nadal wędrować i cieszyć się grzybobraniem.

   Nie było nas wiele godzin. Kompletnie przemoczeni, ale zadowoleni z wyprawy wróciliśmy do domu późnym popołudniem. Kozy zmęczone i wybrykane bez szemrania powróciły do stajni. Kury jak gdyby nigdy nic łaziły po ogrodzie dopominając się na mój widok zwykłej o tym czasie, drugiej porcji jedzenia. Koty miaucząc ocierały się o moje nogi, prosząc o obiad. Zuzia nadstawiała grzbiet do wycierania. A Cezary poszedł do kuchni by zająć się obróbką kilkunastu kilogramów grzybów, które ledwo co donieśliśmy do naszego siedliska. Kartę SIM z mojego namokniętego aparatu telefonicznego przełożył do drugiej, z rzadka używanej komórki. I już za chwilę na jej wyświetlaczu zaczęły pojawiać się sms-y od zatroskanej o nas, zmartwionej naszą długą nieobecnością i ewentualnym zabłądzeniem w lesie Wandzi. Przyszła też wiadomość od Kuby i Ani, którzy tego wieczora zamierzali do nas wpaść.
   Tylko co zdążyłam nakarmić cały wygłodniały zwierzyniec i przygotować dla nas pyszne, cukiniowe leczo pojawiła się Wandzia we własnej osobie a zaraz potem nasi młodzi przyjaciele – Ania i Kuba. Do późnej nocy siedzieliśmy razem w kuchni jedząc leczo oraz duszone z cebulką grzybki i popijając herbatkę lipową. Opowiadaliśmy sobie o najnowszych wieściach, radościach i troskach. Planowaliśmy przyszłe, wspólne spotkania i cieszyliśmy się towarzystwem tych dobrych, bliskich nam ludzi, na których zainteresowanie i serdeczność w każdych okolicznościach można liczyć.
   Tymczasem aparat telefoniczny sechł sobie spokojnie na elektrycznej suszarce do grzybów a rano okazało się, że większość funkcji działa w nim bez zarzutu. Jeszcze trochę podeschnie i miejmy nadzieję, iż da się z niego normalnie dzwonić! A jak nie? Ech, coś się przecież zawsze wymyśli!:-))


niedziela, 20 lipca 2014

Lipcowe spotkania sąsiedzkie...






…A te placki z młodych ziemniaczków zjedliśmy wówczas w najmilszym, lecz zupełnie niespodziewanym towarzystwie. Otóż tego dnia po długim niewidzeniu zapowiedzieli się z sąsiedzką wizytą państwo Barłowscy wraz z synkiem Cyprianem. Bardzo ucieszyła nas ta wiadomość. Małgosia i Radek Barłowscy prowadzą od wielu lat znanego i cenionego bloga „Ogarze Pogórze”. Ostatnio przycichli nieco na blogowym forum, ale istnieją, działają, kwitną wręcz realizując swoje pasje i marzenia. A ponieważ są to osoby niezwykle ciepłe, wrażliwe, budzące ogromne zaufanie i chęć przebywania z nimi ile tylko się da, to posiedzieliśmy sobie razem w naszej kuchni do późnej nocy rozmawiając, zwierzając się sobie, żartując i śpiewając do utraty tchu. A potem postanowiliśmy wspólnie, iż tego lata na pewno będziemy spotykać się nie raz.
   I tak się stało. Tydzień potem późnym popołudniem mknęliśmy do nich z Cezarym naszym czarnym rumakiem, podziwiając przy okazji zachwycające nas nieustannie piękno pogórzańskich okolic. Dzień był słoneczny i gorący. Spodziewana burza przeszła gdzieś bokiem a więc zapowiadało się, iż będzie to cudowny, pogodny wieczór. Jakby stworzony na takie sąsiedzkie spotkanie. Gosia i Radek mają dom w tej samej co my wsi, ale ponieważ wioska jest rozległa i położona w terenie bardzo górzystym a najkrótsza droga do państwa Barłowskich wiodąca bardzo podmokła po ostatnich ulewach, to musieliśmy jechać do nich naokoło, przemierzając ponad dwadzieścia kilometrów. 



   Wreszcie dotarliśmy do ich urokliwego zakątka nazwanego kiedyś przez pomysłowych gospodarzy UchoDynią! Ich drewniana, wyposażona w wygodną, podłużną werandę chata otoczona jest z jednej strony ogrodem pełnym ziół i niezwykle wybujałych, kwitnących krzewów a z drugiej rozległymi polami, wzgórzami i lasami. To dom na razie letniskowy, w którym ich właściciele spędzają upragnione wakacje a potem na resztę roku muszą, niestety, wracać do swych codziennych obowiązków i zawirowań. Jednak wierzą mocno, że już wkrótce ich sprawy tak się poukładają, iż dane im będzie zamieszkać w ukochanej chacie na stałe i cieszyć się spokojnym życiem w tych prześlicznych, cichych i zielonych stronach Pogórza Dynowskiego.




   

   Na nasze spotkanie wybiegły cztery wspaniałe ogary, siedmioletni synek państwa Barłowskich oraz sami sympatyczni gospodarze – Gosia i Radek. Uściskaliśmy się serdecznie i od razu porwani zostaliśmy do zwiedzania obejścia, podziwiania kwitnących wspaniale ziół i krzewów oraz do oglądania wnętrza będącej w nieustannym remoncie chaty. Tymczasem na podwórzu, w niezwykłym, orientalnym, glinianym naczyniu zwanym tagine, umieszczonym na żarzących się węgielkach pyrkała i pachniała smakowicie jakaś tajemnicza potrawa, która potrzebowała jeszcze paru dobrych chwil by można ją było zajadać ze smakiem. Na szczęście, zajęci interesującą rozmową na werandzie z powodzeniem zagłuszaliśmy burczenie w kiszkach popijaniem zimnego piwa i pogryzaniem owsianych, maślano - kakaowych, słodkich kuleczek. Raz po raz przełykaliśmy nadmiar śliny, dręczącej nas, gdy wraz z wieczornym wiaterkiem przypływał aromat duszonych ziemniaczków, cebulki, oliwek i innych magicznych ingriediencji schowanych we wnętrzu kamionkowego tagine.


   Wreszcie mogliśmy zacząć zajadać, zasiadłszy gromadnie przy drewnianym stole pod jabłonką.  Do przepysznej zapiekanki Gosia podała niezwykłą sałatkę złożoną z pomidorków, oliwek, sera feta, cebulki i winogron. Pochłanialiśmy te smakołyki uśmiechając się do siebie, ciesząc swoim towarzystwem, pogodnym wieczorem, tym wspólnym, radosnym, pełnym wzajemnego zrozumienia byciem. Nasze twarze omiatało chybotliwe światło lampy naftowej a pochowane w krzakach świerszcze grały swe subtelne, wieczorne koncerty. W nieprzeniknionej ciemności dookoła unosiły się zapachy kwitnących krzewów i pobliskich łąk.W pobliżu leżały zmęczone gorącym dniem psy. A pojedyncze komary bzyczały cichutko, przysiadłszy na jabłoniowych lisciach.


   Życzliwy, lipcowy czas otulał nas swym tkliwym czarem. Można by tak siedzieć i siedzieć bez końca. No bo, gdzie się tu śpieszyć, kiedy zwierzęta gospodarskie dawno już poszły spać a nazajutrz z powodu niedzieli można było odpuścić sobie większość prac codziennych? Tak mało zwykły człowiek ma momentów, gdy czuje, że naprawdę żyje a to życie może być spokojne, dobre i spełnione. Zabiegani, w wir trosk wciągnięci, różnymi sprawami przybici i przelęknieni nie zauważamy tych bezcennych chwil. Nie umiemy ich należycie przytrzymywać i pielęgnować. Nie zachmurzać obawami oraz wiecznymi nerwami.
   Spojrzałam z miłością na zamyślonego głęboko męża. Nie najlepiej ostatnio się czuł i miałam nadzieję, iż przynajmniej ten wieczór daje mu wytchnienie od bólu i zmartwienia. Zapatrzyłam się ze wzruszeniem na drobniutką Gosię i wtulonego w nią małego Cypriana pochłoniętych grą w karty i przekomarzających się wzajemnie. Zerknęłam z wdzięcznością na Radka okrywającego właśnie zmarzniętego nieco Cezarego swą ciepłą kurtką. Raptem w oczach zakręciły mi się łzy…Otarłam je szybko, bo oto gospodarz siedliska przyniósł swą gitarę by wspólnie z Gosią śpiewać nam piosenki swego autorstwa. Ech, jakie cudne słowa i melodie rozbrzmiały pod jabłonią w tę sobotnią, czarodziejską noc! Radek to niezwykle utalentowany bard, poeta i romantyczny wędrowiec potrafiący ciekawie opowiadać i co istotne, uważnie słuchać innych. Jego pieśni opowiadają o uczuciach, jakich doznaje człowiek w zetknięciu z urodą dzikiej natury, majestatem gór, z doznawaniem niepojętej siły, która troszczy się o nas wszystkich i czasem pomaga spotykać się ze sobą przyjaznym, podobnym duchem ludziom.
  Dobre momenty – takie niepowtarzalne, kruche, ulotne. Co szykował dla nas czas? Jakie duchy słuchały naszych myśli i głosów w ten cudny, lipcowy wieczór? Co planowały dla nas niebiosa? Wszelkie  dzianie  oraz niespodzialnki od losu były wówczas przed nami bezpiecznie odsunięte w mroki nocy. I trwała jeszcze ta przytrzymana naszymi ciepłymi uczuciami chwila…



wtorek, 15 lipca 2014

Znaki, ziemniaki, kurczaki, czyli lipcowa opowieśc z deszczykiem. Cz. 2



  



   Bardzo szybko minęła nam droga powrotna mimo tego, iż jechaliśmy niezwykle ostrożnie i wolno, mając na uwadze załadowaną po brzegi przyczepę oraz tył samochodu. Okazało się, że w naszym przysiółku dotąd jeszcze nie padało, więc zadowoleni pośpieszyliśmy do naszych spragnionych wyjścia na dwór kur i szybko wypuściliśmy je do ogrodu. Także i kozy pomaszerowały z radością na łąkę, gdzie świeżoodrosła po niedawnym skoszeniu trawa wprost zapraszała do smakowitego pogryzania. A my? Głodni byliśmy jak wilcy! Szybko narobiłam kanapek z sałatą, pomidorem i szczypiorkiem a potem raczyliśmy się nimi, siedząc w kuchni i ciesząc udanym dniem.

- Oluniu! Troszkę padnięty po tej podróży jestem i muszę się położyć na pół godzinki. Kapkę odpocznę a potem pójdę rozładować te ziemniaki. Co ty na to? – zapytał Cezary dopijając ostatniego łyka herbaty i skręcając sobie papierosa.

- Ano pewnie! Ja też jakoś z sił opadłam – odrzekłam skwapliwie nalewając sobie trzeci kubek lipowego naparu – Dam tylko jeść kotom i Zuzi a potem z przyjemnością do ciebie dołączę!

   Ledwo nakarmiłam zwierzęta niebo zaciągnęło się grubą kotarą w kolorze ciemnego indygo i po krótkiej serii odległych grzmotów lunęło jak z cebra.  Czym prędzej pobiegłam więc po pasące się na łące kozy. Już nieraz miałam okazję przekonać się, jak bardzo nie lubią one deszczu. Także i teraz na mój widok zameczały rozpaczliwie. Zabrałam je do suchej stajni. Powkładałam do paśników świeżego siana. A ponieważ i tak byłam już przemoczona, to poszłam sprawdzić, jak zachowują się w taki deszcz kury. Okazało się, że większość z nich nic sobie z tak podłej pogody nie robi. Niektóre siedziały we wnętrzu zbudowanego z gałęzi i kukurydzianych łodyg wigwamu. Inne mokre, ale szczęśliwe człapały jak gdyby nigdy nic po błocie i wyszukiwały dżdżownice, które w taką pogodę pchały się na powierzchnię ziemi i natychmiast wpadały w dzioby łakomych kur. Pomyślałam, że chwilę popada i na pewno przestanie. Ja tymczasem przebiorę się w suche ubranie i odpocznę obok Cezarego. Śpiąca się zrobiłam, jak gdyby późny wieczór był. Najwidoczniej spadło ciśnienie. A niebo ciemne i tajemnicze otulało Pogórze coraz bardziej skłębioną materią groźnych, nieprzewidywalnych chmur.

   Weszłam na górę i zajrzałam do męża. Spał i chrapał donośnie. W telewizorze  napuszeni jak koguty, wyelegantowani posłowie i rozemocjonowani, żądni szybkiego zrobienia kariery dziennikarze krążyli po sejmowych korytarzach, o czymś się wzajemnie przekonując w głębokim przeświadczeniu, iż to co mówią i robią wpłynąć może na dzieje świata. Delikatnie wyjęłam z dłoni męża pilota, by ściszyć to hałaśliwe pudło. Wtedy obudził się i przewracając na drugi bok zupełnie przytomnie wyszeptał:

- Oluś! Mogłabyś zadzwonić do tego sąsiada od przyczepy i zapytać go, czy nie zrobi mu różnicy, jak zawiozę mu ją jutro? Bo nie mam siły dźwigać teraz tych ziemniaków a poza tym leje, jak licho.

  Zadzwoniłam. Niestety, sąsiadowi przyczepa była potrzebna już nazajutrz z samego rana.Chcąc nie chcąc musieliśmy zabierać się do roboty. Zeszliśmy na podwórze i ładując na taczki po trzy worki ziemniaków zawoziliśmy je do drewutni. Trwało to ponad dwie godziny. Upaprani byliśmy ziemniaczanym błotem jak nieboskie stworzenia. Zziajani i spoceni. Tymczasem deszcz wzmógł się tak bardzo, że przemokliśmy do nitki i prawie nic nie widzieliśmy na oczy.

- Dobry wieczór! Może wam pomóc? – usłyszeliśmy nagle młode, życzliwe głosy i w dwojgu zakapturzonych wędrowcach z trudem rozpoznaliśmy naszych przyjaciół – Anię i Kubę, którzy po pracy na polu wracali do swego siedliska.

- Dziękujemy wam kochani, ale chyba zaraz skończymy! – zawołałam z trudem przekrzykując szum nieustępliwego deszczu – Biegnijcie lepiej do domu, bo wygląda na to, że ta szalona ulewa potrwa kilka godzin!

Coś zawołali na pożegnanie, ale nie dosłyszałam co i szybko zniknęli w mglistej oddali. My tymczasem dźwignęliśmy ostatnie pięćdziesięciokilowe worki z przyczepy. Następnie rozładowaliśmy samochód i przysiadłszy na ławie w drewutni, dysząc ciężko spoglądaliśmy z zadowoleniem na imponującą górę ziemniaków.


- Umyję przyczepę i odwiozę mu ją zaraz. Będziemy mieć już to z głowy! – sapnął wreszcie Cezary.

- W podzięce za życzliwość trzeba by dać sąsiadowi wiadro ziemniaków! Wybierzesz mu Oluniu jakichś ładnych?! – poprosił mnie mąż, polewając obficie przyczepę wodą z węża.

Tak też zrobiłam a chwilę potem Cezary odjechał w gęstniejący z minuty na minutę złowróżbny mrok wzmagającej się ulewy i unoszących się nad nami mgieł.

- To chyba jakieś oberwanie chmury albo koniec świata! – szeptałam do siebie, stojąc pod okapem drewutni i bez nadziei na poprawę pogody spoglądając na szaleństwo żywiołów. Gdzieś blisko błysnęło i huknęło. W lesie drzewa zaszumiały przerażonym poświstem. W dole wsi jakiś pies zawył i zaskowyczał żałośnie. Kozy przestępując z nogi na nogę meczały w swoich boksach i wyciągały w mą stronę głowy bym je pieściła i pocieszała w ten straszny, niepojęty dla nich czas burzy. Zuzia nie odstępowała mnie na krok i chowała się za mną drżąc rozpaczliwie oraz tuląc ogon i uszy po sobie. Mimo, że do prawdziwego zmierzchu było jeszcze dość daleko, to miało się wrażenie jakby noc postanowiła przyjść tego wieczoru wcześniej i zmusić wszystko, co żyje by pochowało się do swych kryjówek, nor i bezpiecznych zakamarków. 


  Tymczasem kury wciąż były w ogrodzie. Postanowiłam, nie czekając na Cezarego zagonić je do kurników. Nie było sensu by nadal łaziły po dworze, gdy nie zapowiadało się na jakąkolwiek poprawę pogody tego wieczoru. Ich przemoczone, zmalałe od deszczu sylwetki widoczne były pod krzakami dzikiego bzu i kaliny. Stały tam przycupnięte i drżące, jak gdyby zapomniały drogi do domu a może w tej ciemności już jej po prostu nie widziały? Trzeba było zatem obudzić je z tego dziwnego letargu i pomóc w podjęciu decyzji o schronieniu się w bezpiecznym, suchym wnętrzu kurnika. Z dorosłymi kurami nie ma przeważnie problemu z zagonieniem, gdyż wyćwiczone są by reagować na pewne, charakterystyczne nawoływania i okrzyki. Woła się wówczas do nich coś w rodzaju: „Ciiii, siaaa, ciii, sia, sia, sia!” A one słysząc to umykają gromadnie i już za chwilę można zamknąć za nimi drzwiczki. Tym razem jednak zielononóżki biegały jak błędne owce po ogrodzie. A co jedne weszły do kurników, to drugie w tym czasie wyszły.
   Błoto i płynące zewsząd potoki wezbranej wody utrudniały mi gonienie za nimi. Poślizgnęłam się raz i dwa. Wylądowałam na pupie, paprząc się dokumentnie w mazistej breji i żałując, iż nie zdążyłam się przebrać w jakieś gorsze ciuchy. Przecież wciąż miałam na sobie ukochane dżinsy z czerwonym lampasem. 



- Jeszcze połamię tu nogi albo i kark! I to będzie odpowiedzią na dzisiejsze znaki od losu! – pomyślałam, wstając z trudem i ocierając czarne, lepiące się od błota dłonie w tak ładne do niedawna spodnie.

 
   Brnęłam jak najszybciej w stronę wigwamu, widząc, że nieszczęsne kuraki wciąż chowają się w jego wnętrzu. Były tam też wszystkie kurczęta. Przytulone do siebie w jedną, drżącą masę spoglądały z przerażeniem na rozgrywającą się w ogrodzie apokalipsę. Chciałam złapać kilka z nich i zanieść do kurnika. Jednak tonące w rozmoczonej glinie nogi rozjeżdżały mi się na boki. Znowu upadłam. Jakaś przerażona kura, gdacząc histerycznie umknęła spod mojego boku. Kurczaki też rozpierzchły się we wszystkie strony. Kucając tak w wigwamie niczym wielka, brudna kwoka ni z gruszki ni z pietruszki zaczęłam śmiać się wariacko. A ten śmiech dziwnie podobny był do kurzego gdakania. I jejku! Poczułam w tym momencie, że stanowczo za dużo wypiłam po południu lipowej herbatki! Tymczasem do domu i ubikacji na piętrze było stanowczo za daleko. A ja już, już, właśnie teraz ani chwili dłużej czekać nie mogłam. Niestety, byłam oblepiona ubraniem tak dokumentnie, że nie dałam rady się z niego na czas wyswobodzić. I już po chwili nie wiedziałam, czy te ciepłe strumyczki kapiące po moich nogach to deszcz, czy zgoła co innego…

   Wtedy usłyszałam warkot naszego powracającego samochodu. Dokaraskałam się jakoś do Cezarego i zawołałam by pomógł mi zagonić kurczaki, bo tu same tragedyje i hekatomby się dzieją. Przybiegł z długim kijkiem by zaganiać spod krzewów bzu dygoczące tam pisklęta. Kilka z nich udało mi się złapać, ale parę przelazło w metalowych oczkach płotu na nasze pole i tam ukryło się w dorodnych zagonach pasternaku oraz buraków. Pobiegłam za nimi, z trudem unosząc gumiaki oblepione kilogramami gliny i słomy. Wypłoszyłam ptaszęta z warzywnika a Cezary zaganiał je szybko w stronę kurnika. Niestety, w drodze do niego zboczyły z obranego prawidłowo kierunku i znowu schroniły się w ciemnościach wigwamu. Cóż było robić! Na kolanach wpełzłam tam za nimi. Na głowę posypało mi się mnóstwo jakichś śmieci i listowia. Po kolei wyłapywałam mokre i popiskujące ze strachu kurczęta i podawałam je stojącemu obok Cezaremu. Wreszcie wydało się nam, że złapaliśmy wszystkie. Z ulgą zamknęliśmy kurniki i podążyliśmy w stronę domu, by zdjąć w końcu z siebie przemoczone ciuchy, napalić w piecu, wykąpać się i odpocząć po całym tym męczącym dniu.
Na drugi dzień okazało się, że niestety, jednego z kurczaków przegapiliśmy w ogrodzie, na skutek czego został tam samiuteńki i bezradny na noc. Rano znalazłam go, biedaczka, utopionego w ogromnej kałuży powstałej tuż obok kurzego karmnika…

- Cóż, takie rzeczy w gospodarstwie dzieją się często! -  westchnęłam z żalem, nakładając następnego ranka karmę do karmników. Każdego roku kilka czy nawet kilkanaście kurczaków pada z różnych powodów. To natura dokonuje w ten sposób selekcji naturalnej by przeżyły te najsilniejsze. Te potrafiące konkurować o pokarm i pozycje w stadzie. 


   Zaczynał się nowy, zwyczajny dzień. Cezary rozpalał w parniku by nagotować kurom świeżo zakupionych ziemniaków. Szpaki wyjadały na trześni ostatnie, nieopadłe jeszcze owoce. Kury rzuciły się żarłocznie na jedzenie, nie pamiętając już wcale o wczorajszej nawałnicy. Kozy czekały niecierpliwie by wyprowadzić je na łąkę. Zuzia leżąc w ich pobliżu zachęcająco machała ogonem i popatrywała na nas z nadzieją, że zaraz pójdziemy na spacer do lasu. Karpie w napełnionym po brzegi oczku wodnym radośnie poruszały płetwami. Koty wpatrywały się w nie jak urzeczone, kryjąc się po mokrych chaszczach porastających brzegi stawiku. Ważki unosiły się migotliwie nad wodą a żaby gromadnie wskakiwały w jej ciemnoniebieskie tonie. Po polu przechadzał się dostojnie bocian. Niebem przepływały stadami niewinne, pierzaste obłoczki.
   A ja wracając powoli do domu, planowałam usmażenie na obiad góry placków ziemniaczanych, albowiem nie masz to jak chrupiące placuszki z nowych kartofelków…




niedziela, 13 lipca 2014

Znaki, ziemniaki, kurczaki, czyli lipcowa opowieść z deszczykiem! – Cz.1





   Na deszcz zbierało się od wczesnego rana. Pojedyncze, błękitne dziury w nieboskłonie zasnuwały się pomału pajęczyną sinych kotar i srebrzystych płacht. Dlatego nie wypuszczałam kur z kurnika ani nie wyprowadzałam kóz na pastwisko, żeby nie musieć ich potem ekspresowo zaganiać z powrotem pod dach. W każdej chwili przecież mogło lunąć, gdyż szare firanki mgieł wisiały coraz groźniej nad naszym siedliskiem a z nieba dobywały się jakieś podejrzane pomruki i stęknięcia. Ktoś tam u góry widocznie lewą nogą dziś wstał i wielką pralkę Franię uruchamiał, narzekając na swój podły los i prozaiczne konieczności. Tego dnia wybieraliśmy się przed południem do odległej o prawie 50 km wsi po kilkaset kilogramów ziemniaków, ześrutowaną pszenicę i kukurydzę. Jakiś czas temu udało się nam wypatrzeć w lokalnym portalu ogłoszeniowym ogłoszenie o sprzedaży nowych kartofelków po zaledwie 25 groszy a najwyższa pora już była odnowić zapasy żeby nasze żarłoczne kury miały co jeść. Pożyczyliśmy więc od uczynnego, sympatycznego sąsiada z drugiego przysiółka pojemną przyczepę i ruszyliśmy naszym czarnym rumakiem w daleką drogę. Jechaliśmy między malowniczymi wzgórzami, lasami, wyżynami i polami obsadzonymi dorodną kukurydzą, rzepakiem, kartoflami oraz pszenicą. Chmury płynęły nad nami ruchliwą masą jak liście w bystrym potoku. Chyba spodobało im się gonienie naszego samochodu a może z nudów grały z nami w berka?

- No zobacz Czarek! Tu dopiero co padało a teraz znowu słońce, jak gdyby nic przebłyskuje. A tu z kolei nie kapnęło ani kropli. A przejechaliśmy zaledwie kilometr! Może uda nam się przemknąć między tymi zwariowanymi chmurami i dotrzeć w tę i nazad bez zmoczenia? – zawołałam w zdumieniu obserwując naprzemiennie występujące na szosie mokre i suche połacie.

- Ty lepiej patrz na mapę żebyśmy nie pobłądzili! – mruknął w odpowiedzi Cezary i mocniej nadepnął na gaz, chcąc czym prędzej dojechać na miejsce.

   W odpowiedzi wzruszyłam tylko ramionami i mimo szaroburej pogody zadowolona z wyprawy rozglądałam się dookoła ciekawa wszystkiego jak dziecko. Tak rzadko ruszamy się gdziekolwiek poza własne obejście i okoliczne lasy, że czułam się jakbyśmy mknęli w daleką wyprawę a czekać na nas gdzieś tam miała nowa, piękna przygoda. Humor mi dopisywał także i dlatego, iż bez problemów włożyłam tego dnia na siebie dżinsy z czerwonym lampasem, które miały być miarą mego satysfakcjonującego schudnięcia. Wprawdzie waga nie pokazywała jeszcze czarodziejskiej, wymarzonej liczby, ale jeszcze miesiąc, dwa a i ona będzie mi przyjazna. Byłam tego pewna! Aż chciało mi się podśpiewywać z radości, ale ponieważ coś mnie od kilku dni w gardle pobolewało, dałam sobie z tym spokój.

   Minęliśmy ostatnią na naszej mapce dojazdowej większą miejscowość a potem z braku jakichkolwiek znaków oraz drogowskazów zaczęliśmy wątpić czy uda nam się w ogóle dotrzeć do celu. Mnie się to nawet podobało, bo mogłabym tak jechać i jechać bez końca, ale mina mego męża była raczej nietęga. Najwidoczniej popadł w lekką konsternację, czego znakiem było szybkie i nerwowe puszczanie dymku z papierosa.

 - To chyba już blisko, ale zdałoby się kogoś zapytać. Wokół tylko szczere pola, kruki i gawrony chichoczą szyderczo a tam widać jakiś mały cmentarz. Gdzieśmy właściwie dojechali? – biadał Cezary, wpatrując się w otoczenie i w dziwnie pustą szosę, na której zamarł teraz cały ruch. Z powleczonego granatowym tiulem nieba słychać było ni to złowróżbne szelesty, ni to znaczące chrząkania. Udzielił mi się z miejsca niewesoły nastrój mego męża. Teraz i ja zmarszczyłam brwi, rozglądając się uważnie i nasłuchując niespokojnie podejrzanych, niebiańskich dźwięków. Miałam przy tym coraz silniejsze wrażenie, że cała ta wyprawa mi się śni a zaraz obudzę się pod ciepłą kołderką. Za oknem wydzierać się będą jak zawsze koguty a słonko mile połaskocze mój policzek…

- Jedziemy pod cmentarz! Tam jest jakiś facet! – zawołał tymczasem Cezary i odzyskawszy rezon z piskiem opon zajechał na wybetonowany parking przy kaplicy cmentarnej.

- Nie będę wyłączał silnika! Idź Oluś i zapytaj go o drogę! – poprosił a właściwie zarządził kierowca naszego pojazdu.

 Otrząsnęłam się szybko z błogich wizji i westchnąwszy ciężko wygramoliłam się nieporadnie z samochodu. Bolała mnie pięta (och, te moje ostrogi!) i jak zawsze po długim siedzeniu bez ruchu kuśtykałam przez chwilę, zanim się nie rozruszałam i rączo nie pobiegłam w stronę gustownie pomalowanego na liliowo, nowoczesnego budynku, za którym zniknął ów tajemniczy człowiek.

- Dzień dobry! Chciałam pana tylko o coś zapytać! – wołałam zdyszana, ale tamten raptem przepadł za wysokim żywopłotem. Potruchtałam chcąc nie chcąc za nim.

   Zajrzałam w czeluści ocienionej, pachnącej żywicznie alejki. Zgarbiony, chudy jak szczapa pracownik cmentarza kosił tam trawnik jakąś starą, chrypiącą na cały regulator kosiarką i najwidoczniej nie słyszał mego przywitania. Ale właśnie dwóch innych mężczyzn wynosiło z kaplicy trumnę oraz ogromne, ukwiecone wieńce. Trochę głupio mi było w takiej chwili prosić ich o pomoc. Nie miałam jednak wyjścia…

   Ubrani w stosowne do okoliczności, ciemne stroje mężczyźni przywitali się ze mną życzliwie a udzieliwszy prostych i konkretnych wskazówek wrócili do swych żałobnych, zawodowych czynności. Zerknęłam na długą szarfę, opadającą z wieńca i wijącą się po ziemi. Ujrzałam fragment dedykacji – „Kochanej żonie…”. Na ten widok zimny mróz przeszedł mi po krzyżu i czym prędzej zwiałam stamtąd lękając się swych skojarzeń i dziwnych znaków od losu.
   Z ulgą rozsiadłam się w aucie a tłumacząc co i jak Cezaremu odjeżdżałam stamtąd nawet nie oglądając się na starannie wypielęgnowaną, ale jak zwykle przygnębiającą nekropolię.

   Dróżka wiła się przez kilka kilometrów między zielonymi pagórkami i szczerymi polami obsadzonymi jak okiem sięgnąć kwitnącymi na jasno różowo ziemniakami. Potem pojawiły się nieliczne domy. Wpatrywaliśmy się z natężeniem w numery, nie chcąc przegapić tego konkretnego. Zaczęło delikatnie siąpić i mieliśmy cichą nadzieję, iż niezdecydowane tego dnia niebo na tym poprzestanie.  Wreszcie minąwszy okazały, drewniany budynek remizy odnaleźliśmy nasze miejsce docelowe.

   Ach, cóż to było za gospodarstwo! Najpierw wielki, dwupiętrowy dom z balkonami, tarasami i ogrodem. Za nim kilka budynków gospodarczych, stodół, silosów, parkingów pełnych traktorów, kombajnów, wielkich przyczep i innej żelaznej maszynerii. Z mroków ogromnego garażu wychynęło na nasze spotkanie czterech Budrysów – korpulentny nieco ojciec i jego trzech rosłych synów. Wszyscy oni po kolei mocno uścisnęli dłoń memu Czarkowi a sądząc po pobladłej twarzy mego ślubnego musiał to być zaiste bardzo męski uścisk! Ja zaś, nie bawiąc się w zbędne wstydy i aluzje przywitawszy się grzecznie natychmiast poprosiłam gospodarza o wskazanie drogi do toalety, gdyż po godzinnej jeździe czułam, że najwyższa już dla mnie pora. Wskazano mi metalową, czerwoną furtkę z boku owego garażu i nie tracąc czasu podążyłam tam by sobie ulżyć, nie bacząc przy tym na prowizorkę byle jak skleconego, drewnianego przybytku, niemiły zapaszek oraz towarzystwo wielu pająków gwarzących coś cichutko tuż nad moją głową. Jeden z nich najwidoczniej zamierzał się usadowić na mym czole, gdyż w tempie ekspesowym opuszczał z pułapu swą srebrzystą sieć.
   I właśnie wtedy usłyszałam dziwny szum, stukot i plusk. To niebo podjęło ostateczną decyzję i akurat wtedy lunęło strasznym deszczem. W pośpiechu przemknęłam jak najszybciej do samochodu i schroniłam się w jego ciepłym wnętrzu wycierając rzuconą na tylne siedzenie bluzą kompletnie zmoczone okulary i ociekającą wodą łepetynę . Tymczasem Cezary moknąc jak gdyby nigdy nic, żartował po swojemu dokonując transakcji i wraz z Budrysami liczył kolejno załadowywane na naszą przyczepę worki pełne dorodnych ziemniaków. Zadowolona byłam jak nie wiem patrząc na nie, bo nigdy przedtem nie udało nam się kupić ich tak tanio i tak dobrej jakości.

- Pewnie dlatego te kartofle są takie ładne, bo stosują tu mnóstwo sztucznych nawozów i oprysków – przemknęło mi przez myśl. Machnęłam jednak na to ręką, bo cóż było robić. Kury muszą coś jeść a ziemniakom na naszym polu ani śniło się na razie kwitnąć. Daleka więc droga jeszcze do własnych wykopków!

Deszcz na moment zmniejszył intensywność, dlatego uchyliłam okna z ciekawością przysłuchując się rozmowie zajętych załadunkiem mężczyzn.

- Panie! My tu już od piętnastego maja ziemniaki kopiemy! Drugi raz już zasadzili! Dobra tu ziemia i klimat łagodniejszy niż w waszych stronach! – oświadczył z przechwałką w głosie gospodarz i potoczył dumnym wzrokiem po otoczeniu.

- Samych ziemniaków dwadzieścia pięć hektarów mamy. Poza tym pszenicy, owsa, kukurydzy moc! – dodał jeszcze uśmiechając się szeroko i zliczając na kalkulatorze ostateczną sumę pieniędzy, jaką winniśmy mu zapłacić.

- A dzisiaj u nas świniobicie! Co tatku?! – zawołał radośnie najtęższy z synów i oblizał się łakomie, mając już pewnie na myśli swojskie kaszanki, kiełbasy i boczki.

- Och! Świniobicie?! – zainteresował się raptem nieco zbyt entuzjastycznie, jak na mój gust Cezary. Trzymam go, biedaczka, już od ponad miesiąca na diecie niemal zupełnie bezmięsnej, co świetnie służy naszemu zdrowiu i wadze. Jednak rozsądek sobie a tęsknoty żołądka sobie. I teraz aż żal mi się zrobiło Czarka, patrząc jak zatapia się w wyobrażeniu swojskich wędlin i raz po raz przełyka ślinę.

- A dużo macie w gospodarstwie świń? – zapytał mój kochany łakomczuch opanowując z trudem próżne apetyty i szybko sięgając po swe najlepsze w każdej sytuacji pocieszenie, czyli ukraińskiego papierosa.

- Kiedyś to my mieli setkę! Teraz nie opłaci się tyle trzymać. Ot, cztery mamy i na nasze potrzeby wystarczy! A w ogóle to ja nie pomyślał, żem się na dzisiaj z wami umówił. O jeden dzień za wcześnieście przyjechali! – zaśmiał się nieco zmieszany ojciec Budrysów.
 - Jutro byśmy ugościli, czym chata bogata, a i sprzedać by mogli słoninki czy salcesonu a teraz ino oblizywać się smakiem trzeba! – dodał z niejakim żalem ów sympatyczny mężczyzna a potem w przypływie dobrego humoru i niejako na pocieszenie kazał załadować synom na naszą przyczepę, dodatkowy i zupełnie gratisowy worek żółciutkich ziemniaków.

   Odjeżdżaliśmy stamtąd powoli, widząc jeszcze w bocznych lusterkach pucułowate, rumiane, życzliwe uśmiechnięte twarze najwyraźniej bardzo zadowolonych z życia rolników. Deszcz bębnił jednostajnie o grzbiet naszego rumaka, ale nie była to już ulewa, lecz przyjemne, usypiające nieco, delikatne stukanie drobnych kropelek…


czwartek, 3 lipca 2014

Perła nocy i dni...





„Patrzyła na chmurzące się niebo. Po tle świecącym od skrytego w mgłach słońca mknęły popielate obłoki. Mknęły coraz inne, lecz obraz nieba pozostawał niezmienny.
- Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo – majaczyła pani Barbara –
Wszystko mija, a nic się, nic się nie zmienia. Po złotym tle wciąż płyną szare obłoki…
O, jak mnie ta myśl uspokaja – westchnęła.
   I powstało w niej coś na kształt błagania, by można było żyć zawsze tą myślą, tym spokojem.”



   Przeczytałam ostatnie akapity kończące pierwszy tom mojej ukochanej książki - „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej i zamyśliłam się przysiadłszy w kuchni nad sitem pełnym sałaty i grubą wiązką szczypioru, zerwanego przed chwilą w warzywniku. Dzień zdawał się dziwny. Ni to ciepły, ni to zimny. Ni to pogodny, ni to zachmurzony. Ja trochę bez sił i ikry w duszy. A na niebie widać było, że zbiera się albo na ulewę albo i na burzę jakąś. 

   Dokładnie rok temu umarła moja najbliższa sąsiadka. Widok jej bujnego nad podziw ogrodu niezmiennie budzi zdumienie i ból w moim sercu. Wciąż pamiętam jak kochała życie i jak bardzo pragnęła nacieszyć się spokojną, szczęśliwą starością. Całe życie ciężko pracowała dla innych. A gdy mogła już spędzać nieśpieszniej, radośniej swój czas, robiąc tylko to, co chciała i na co miała siły, okrutny, złośliwy los szybko zgasił jej płomień…

  - Jak szybko płynie ten czas i dla mnie. Rok za rokiem. Za niecałe dwa lata stuknie mi pięćdziesiątka. Pora najwyższa by była już się uspokoić wewnętrznie. Osiąść jak statek w porcie i po prostu pełną piersią chłonąć dany mi czas, będąc przy tym ostoją i autorytetem dla innych. A ja wciąż się czegoś obawiam. Wciąż się czegoś spodziewam. Tak mało wiem i mogę. Stabilizacja przez nas dwoje tu budowana tak łatwo może runąć z byle powodu, z nagła. A problemy, z którymi borykamy się ostatnio tak się natężają, że bezradność nieraz aż dławi w gardle – westchnęłam.

- A może ja przesadzam? Zamiast doceniać to, co mam sama wynajduję sobie powody do zmartwień. A życie jest takie krótkie. Nim człowiek zdąży do końca rozprostować skrzydła już je musi stulić.

   Odłożyłam na bok ukochaną książkę i właśnie miałam się wziąć za krojenie szczypioru, gdy z dołu zawołał mnie Cezary.

- Oluniu! Listonosz przyniósł dla Ciebie przesyłkę!

   Ponieważ mój mąż od rana zajmował się naprawą trzech pił motorowych upaprany był jakimiś olejami a przy tym okropnie śmierdział benzyną. W czarnych od smaru palcach trzymał ostrożnie małą, białą kopertę i wbiegał z nią po schodach wołając zadyszany:

- To chyba od Anki Wrocławianki, bo z tyłu pisze „Gosia”! – oświadczył wręczając mi przesyłkę z Wrocławia i rozsiadając się w kuchni spoglądał z ciekawością, co zawiera owa tajemnicza koperta.

   Otwierałam ją delikatnie, uśmiechając się pod nosem. Jakoś czułam, że właśnie dzisiaj nadejdą obiecane przez Gosię upominki z Japonii. Najważniejszy miał być breloczek z perełką. Rano przeczytałam na Gosinym blogu „Za moimi drzwiami” post o Amach, poławiaczkach pereł i miałam ten temat w głowie przez kilka godzin. Chodząc rano z kozami po lesie usiłowałam wstrzymać oddech jak najdłużej i wyobrażać sobie, że od tego zależy czy znajdę najpiękniejszą perłę, albo może tylko dorodną, pomarańczową kurkę czy brązowego borowika? Wczoraj popadało, więc spodziewałam się coś między bukami znaleźć. A nawet jakby nie, to i tak dobrze się tak przejść samotnie, odrywając się od zwykłej codzienności i powtarzalnych czynności. Kozy i koziołek podskakiwały jak szalone a Zuzia uganiała się za nimi z radosnym błyskiem w oku. Ja skończywszy próby z wstrzymywaniem oddechu nuciłam sobie w myślach piosenkę o perle. Coś tam skleciłam na poczekaniu. Coś mi się rymowało. Raz składało, raz nie. 



- Perła rodzi się w bólu. Nie wie, po co ten ból. A przecież w nim też jest sens… - szeptałam do siebie. Przeskakiwałam kałuże a pochylona nad mchami, rozgarniałam je, chcąc dojrzeć ukrytego tam grzybka…

Otoczona ciemnością, szeptami cierpienia
Szuka swego sensu, swego przeznaczenia…”

- No, co się tak zamyślasz ni z gruszki ni z pietruszki i coś pod nosem mamroczesz! – zirytował się Cezary, patrząc jak zastygłam w pół ruchu, odrywając rożek koperty.

- Już, już otwieram! Tak mi się tylko coś przypomniało. Mam w głowie piosenkę, ale zaciera mi się prawie jak sen, gdy próbuję ją zaśpiewać na głos - odrzekłam i wysypałam na stół zawartość przesyłki. W zorganizowanym tydzień temu przez GosiAnkę Wrocławiankę konkursie na temat wiedzy o Japonii, o dziwo, udało mi się odpowiedzieć dobrze na wszystkie siedem pytań. I oto leżały przede mną obiecane nagrody. Były to dwa długopisy z uroczym, delikatnym logo „Za moimi drzwiami”, cukierek o smaku zielonej herbaty oraz srebrzysty breloczek w kształcie delfinka z przymocowaną doń prawdziwą perłą. Serce biło mi radośnie. (Z całego serca dziękuję Ci za te upominki, Gosiu!:-))



- O! To fajnie, że są dwa długopisy. Jeden będzie dla ciebie, drugi dla mnie – orzekł mój mąż a potem oblizał się łakomie patrząc na cukierek w zielonym papierku.

- Ty się odchudzasz, to może dasz mi cukierka? – szepnął chytrze a potem już wyciągał czarne łapsko po japoński przysmak.

   Bez słowa capnęłam mu go sprzed nosa a potem nożem, którym zamierzałam kroić szczypior zgrabnie przecięłam cukierka na pół i już za chwilę delektowaliśmy się razem prawdziwym smakiem herbaty. Cmokając delikatną i bardzo wykwintną w smaku landrynkę pogładziłam czule oba długopisy a potem wzięłam ostrożnie w dłoń to, co najważniejsze – prześliczny breloczek. Oglądałam go z każdej strony, wzruszając się, iż mam coś, co przybyło z kraju wiśni a na dodatek było złowione przez Amę – nieustraszoną, samotną poławiaczkę pereł.

- To jest za ładne na breloczek do kluczy. Chyba znajdę jakiś rzemyk i zrobię sobie z niego wisiorek. Albo powieszę pod lampą i będę patrzeć wieczorem jak pięknie migocze perła i turkusowy ogon delfina… - rozmarzyłam się, gdy tymczasem Cezary widząc, że nic tu po nim, chrupiąc ze smakiem szczypiorkowego cybucha zbiegał ze schodów, wracając do swoich pił.

  Zostałam sama. Spoglądałam pod światło na maleńkie płetwy i perłę. Zamykałam to cacuszko w dłoniach i przymykałam oczy. Cieszyłam się, że wzięłam udział w konkursie. Wysiliłam swój mózg i zrobiłam wszystko, by znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. To niby nic wielkiego, ale człowiek potrzebuje czasem choćby małego dowartościowania. Jakiegoś oderwania myśli od tego, co na codzień zaprząta mu ręce i umysł. Jakiejś radości, uśmiechu, westchnienia ulgi i zadowolenia z siebie. Zresztą wszystkie opowieści Gosi o Japonii i jej relacje z tego fascynującego kraju były tak ciekawe, że przyjemnością było móc je wszystkie przeczytać, wyobrażajac sobie jak by się tam człowiek czuł, co by go zadziwiało, co zachwycało a co wydawałoby się tak odległe od naszej mentalności, jak z jakiejś powieści science-fiction.



 - Co do wielu spraw jestem bezsilna, ale wciąż jeszcze są rzeczy, które mogę i chcę zrobić, nadając perłowego, magicznego blasku lipcowym dniom – myślałam, patrząc na migoczącą delikatnie perełkę.
   Wreszcie wzięłam się za krojenie czekającego na mnie szczypioru a wówczas, ni z tego, ni z owego przypomniał mi się ciąg dalszy mojej leśnej piosenki…

 Nie wie nic o świecie, o swej promienności
 Zamknięta w łez domu, nie znając wolności
 Dzień do dnia zbliżony, wciąż warstwa na warstwie
 Szepty nasilone, ciągłych ran i zmartwień
 Trudno już to pojąć, trudno wytrwać więcej
  Krzyczy jej samotność, łka w ciasnocie serce
 Wreszcie skurcz ostatni, muszla się otwiera
 Wokół świat nieznany, żyć czy umrzeć teraz?
 Lecz na ciepłej dłoni, w zachwycie, w miłości
 Perła ma odwagę migotać w ufności
Liczy się ta chwila, nie wie, co ją czeka
Promień ją dopieszcza i dotyk człowieka
 I trwają w symbiozie, wokół świt łagodny
Minął ból ciemności, świeci blask spokojny...

   Pełną miskę pachnącego wspaniale szczypiorku schowałam do lodówki a potem pogryzając sałatę otworzyłam książkę by ukryć bezpiecznie wśród jej kartek srebrzysty breloczek z perłą.



- Zostań tu maleńka. Na razie tu będzie ci dobrze – szepnęłam układając cudny drobiazg pośród ostatnich akapitów drugiego tomu „Nocy i dni”. Mój wzrok padł przy tym na kilka zdań…

„Nieraz ona siebie zapytywała, dokąd się to wszystko toczy i po co? Gdyby posiadała więcej wiedzy, znała wszystkie tajemnice świata, to rozumiałaby dobrze i to. Ale żeby posiąść tę wiedzę, trzeba by mieć nie wiem ile czasu i nie wiem jak spokojną głowę. Człowiek nie może bez wytchnienia załatwiać powszednich czynności i jednocześnie zagłębiać się w rzeczy wiekuiste, powszechne. Więc może nie pozostaje nic innego, jak starać się uwierzyć, że w tym powszednim krzątaniu też są jakieś rzeczy wiekuiste, powszechne…”

- Chyba tak! Chyba tak właśnie jest! – westchnęłam w nagłym zrozumieniu. A potem wzięłam wiaderko i poszłam nazbierać dorodnych, lśniących prawie jak perły porzeczek w ogrodzie zmarłej rok temu sąsiadki.


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost