środa, 30 kwietnia 2014

Historia naszego koziołka, cz.3 – „Łobuz Bluszczyk herbu Kurdybanek!”





    Pogoda cudowna naonczas była! Prawdziwie wiosenna, rzeźka i cieplutka. Las i łąka pachniały tysiącami upojnych aromatów a my wędrowaliśmy z uparcie wyrywającym się koziołkiem ku naszym spokojnie pasącym się wśród bujnej, świeżej trawy kozom. Brodate panny dostrzegłszy nas zameczały radośnie. Łobuz na ten dźwięk omalże stanął dęba. A potem odpowiedział im podnieconym, kozim bekiem. Może myślał, że mama tam na niego gdzieś czeka i właśnie do niej prowadzą go ci dziwni ludzie oraz popychający go kudłaty stwór? Ale nie, to nie mama. Ona była beżowo-złota, słodko pachniała mlekiem, spoglądała nań z czułością i zawsze na jego widok meczała coś serdecznie albo strofowała delikatnie, żeby się wreszcie uspokoił. Tymczasem tamte obce i tajemnicze kozy podejrzliwie nastroszyły sierść na grzbiecie a przy tym przyglądały mu się z nieodgadnionym wyrazem pyszczków.

 

    Podszedł do nich bardzo ostrożnie. Wielkie były i piękne! Ta czarna koniecznie chciała powąchać jego nosek. Ta siwa zainteresowała się koziołkowym ogonkiem. I nagle! Ojej! Obie pochyliły łby i dalejże go bóść z całej siły i gonić za nim po łące.



- Ratunku! Ratunku! – zapłakał przerażony, kozi dzieciaczek i podczas gdy ja z Cezarym usiłowaliśmy wyplątać się ze smyczy, którą okręcił wokół nas spanikowany koziołek nasza mądra Zuzia błyskawicznie odgoniła od niego wojowniczo nastawione kozy. A nawet dała im nauczkę, goniąc je i gryząc po nogach. W ten sposób skarcone już po chwili stały w bezpiecznej odległości, spoglądając tylko spode łba na małego intruza.



- Nie będziecie dokuczać mojemu dzieciaczkowi! A jak się wam nie podoba, to ze mną będziecie mieć do czynienia! – zaszczekała psina i stanąwszy między kozami a koźlaczkiem osłoniła go własnym ciałem. A on jakby zrozumiał, bo przylgnął do niej ufnie i tak schowany zerkał na niedobre kozule spoza ciepłego boku opiekuńczej psiny.


   Byliśmy bardzo dumni z naszej mądrej Zuzi, ale jednocześnie mocno rozczarowani zachowaniem tak sympatycznych przecież dotąd i zupełnie bezproblemowych kozich panien. Co to im się stało? Czyżby były o koziołka zazdrosne? A może to normalne u kóz, że bodą wszelkich nowych w stadzie, chcąc w ten sposób ustalić hierarchię i pokazać, na co kogo stać? Spędziliśmy wówczas na łące około pół godziny bezustannie uważając na podstępne zakusy na Łobuza nieustępliwej Brykuski i Popiołki. Wciąż mając oczy dookoła głowy i wraz z sunią odganiając smyczą i patykami zawzięte kozule.

   Mieliśmy nadzieję, iż to niechętne nastawienie im przejdzie a wszystko jest kwestią czasu. No tak! Ale odpadało wobec tego umieszczenie teraz wszystkich razem w koziarni. Przecież silne i zdumiewająco wysokie przy naszym nowym maleństwie kozy mogłyby dotkliwie poranić biednego Łobuza albo i co gorszego mu zrobić. Przed kupnem Bluszczyka Kurdybanka planowaliśmy sobie, iż dopiero za kilka miesięcy, gdy koziołek podrośnie przeniesiemy go do osobnego boksu. I dlatego jego budowa była jeszcze w lesie! A tu tymczasem już teraz, na poczekaniu trzeba było wymyślić, gdzie zamieszka nasz capuniek. 

   Po chwili zastanowienia postanowiłam ulokować Łobuza w przedsionku dużego kurnika. Było to niewielkie, wysłane słomą pomieszczenie w sam raz dla takiego malucha. W czasie, gdy Cezary wraz z nieodłączną Zuzią prowadzali koźlaczka po ogrodzie ja wymościłam mu legowisko świeżym siankiem. Wcisnęłam go też sporo między deseczki oddzielające przedsionek od kurnika a w kącie postawiłam jedno wiaderko z wodą a drugie z owsem. Nie miałam, niestety, buraczanych wysłodków, za którymi podobno przepadał nasz Łobuziaczek. W zamian postanowiłam ugotować dla niego ziemniaczków z marchewką.
   Na szczęście koziołek szybko rozsmakował się w trawie, ziołach, mleczach, niezapominajkach i w młodych gałązkach z drzew owocowych. I nie wygląda na to, by brakowało mu w diecie czegokolwiek.

   A ponieważ pogoda nadal dopisuje pasie się odtąd codziennie na łące w bezpiecznej odległości od wciąż niechętnie nastawionych do niego kóz. Cała trójka zawsze przypięta jest łańcuchami i linkami do osobnych kołków. Maluch może podchodzić bardzo blisko do budzących jego fascynację przyszłych narzeczonych a w razie czego odbiec na bezpieczną odległość. Zresztą zawsze w pobliżu czuwa Zuzia gotowa by bronić go i osłaniać własną piersią!



   Ach, jakąż ciekawską i pełną energii okazuje się nasz Łobuziak istotką! Niekiedy spuszczony z linki wędruje swobodnie po całym obejściu. Zagląda do kurników i drewutni. Wpatruje się w śpiące w swej koziarni starsze kozule a mecząc głośno wyrywa je ze snu i sprawia, że koniecznie chcą się do niego dostać i nareszcie spuścić mu porządny łomot. On tymczasem, bezpieczny za bramką naigrywa się z ich złości i w kozim języku obiecuje im, że gdy urośnie, to na pewno pokaże wrednym damom, gdzie raki zimują! A gdy je już podrażni do syta biegnie w radosnych podskokach do ogrodu by bezceremonialnie budzić koty śpiące dotąd bezpiecznie na ławach albo na budzie Zuzi.
   Wchodzi też do domu i obwąchuje nasze buty i kurtki wiszące w przedpokoju. Usiłuje otworzyć worki ze śrutą i owsem ustawione pod schodami. Rozsypuje trociny z kocich kuwet. Płoszy się jednak szybko i ucieka na jakiś głośniejszy dźwięk. Biegnie w pobliże wiaty by skubać rosnące tam kolorowe, ozdobne trawy, kwiatki albo obgryzać pączki z czereśni i wiśni. 

   Uwielbia wciskać się między ławę a budynek gospodarczy i tam układać w bezpiecznej ciasnocie albo podtykać główkę do pieszczot. Wyspany usiłuje wskoczyć na tę ławę, ale jeszcze mu się to nie udaje. Przewraca się więc i toczy wokół zdziwionym spojrzeniem łyżwiarza, co ni stąd ni zowąd zapomniał jak się jeździ.
   Reaguje na wszystkie imiona, jakimi go obdarzamy i przybiega chętnie, z czego wnoszę, iż jest mądrym zwierzaczkiem a najważniejszy dla niego jest ton głosu oraz spojrzenie osoby wołającej. Pieszcząc koziołka szepczę do niego:

  -Bluszczyku Kurdybanku, capuniu słodziuniu, dzieciaczku łobuziaczku…

A innym razem, wołając go, gdy gdzieś się schowa a ja niepokoję się, czy aby czegoś nie broi wołam zazwyczaj:

- Łobuz! Gdzie jesteś drapichruście?! Co znowu wyczyniasz Kurdybanku pacanku?!

   Maluch był już prawie wszędzie, gdzie to tylko możliwe – nawet w naszej kuchni i w pokoju komputerowym! Gdzieniegdzie zrobił siusiu i kupkę, ale żadnej tym szkody nie uczynił. Wciąż jeszcze pachnie niemowlęciem, spojrzenie ma niewinne, więc wszystko mu wybaczamy a każdą jego nową umiejętność witamy z podziwem i radością.

   Ostatnio byliśmy wszyscy razem na pierwszym wspólnym spacerze w lesie. Kurdybanek radził sobie całkiem dobrze! Prowadzony na smyczy przez Cezarego szedł bez ociągania, ciekawie rozglądając się dookoła i podjadając takie leśne smakołyki jak:  listki jeżyn i malin, młodą miętę, pączki paproci, jasnozielone odrosty na sosenkach i szmaragdowe krzaczki jagód. Dzielnie przeskakiwał przez potoki. Zręcznie omijał kałuże. Obserwował ptaszki, muszki i biedronki. Gonił za motylami. Uskakiwał przed złośliwymi kozami, wciąż niezaspokojonymi w swych żądzach pobodzenia go. 



   Zmęczony, ale i chyba bardzo usatysfakcjonowany kilkukilometrowym spacerem sam pobiegł do swojego mieszkanka w przedsionku kurnika i umościwszy się tam wygodnie na sianku zasnął smacznie, śniąc pewnie o koziołkowych przygodach i o tryumfalnym poskromieniu dwóch złośnic, przyszłych swych kozich żon. Kury pogdakiwały na grzędach, szykując się do snu. Zachód słońca malował niebo pomarańczowo-różowymi smugami, chmury złotymi obrzeżkami a mały koziołek trojga imion odpoczywał przed następnym, pełnym ciekawych wydarzeń dniem...




niedziela, 27 kwietnia 2014

Historia naszego koziołka, cz.2 – „Łobuz usynowiony”






   Tuż po świętach Wielkiej Nocy wyruszyliśmy ponownie do tamtego gospodarstwa, upewniwszy się pierwej telefonicznie, czy nasz koziołek jest już gotowy do wzięcia. Był! To znaczy jadł już samodzielnie buraczane wysłodki a do cycka mamy dobierał się już tylko na popitkę i tylko wówczas, gdy mu mama pozwoliła, bo bardzo już była jego natarczywością zmęczona. Zgodnie z radą gospodyni postanowiliśmy wziąć od niej największego z koziołków wierząc, że pierworodny jest a więc najsilniejszy i najmądrzejszy. Ponieważ jednak reszta koziołków nadal żyła, czekając nieświadomie na swój sądny dzień, z ciężkim sercem znowu opuszczaliśmy to miejsce, unosząc na rękach ocalonego wybrańca. Pozostałe koziołki dokonać miały żywota na dniach. Czekały na razie na wolny czas gospodarza, który to miał nastąpić w najbliższy weekend.

- Ja też, prawdę powiedziawszy, na to nigdy patrzeć nie mogę… - wyznała gospodyni, gdy pytaliśmy o ten czas rżnięcia, w związku z obiecanymi dla Kuby skórami.
- Jednak człowiek przywiązuje się. Co dzień karmi, poi, głaszcze, w oczy patrzy…-westchnęła.
- No, ale tak to już jest! Mus to mus! – otrząsnęła się z próżnych smętków i ocierając zabłąkaną w kącikach oczu łzę, pogłaskała czule na pożegnanie naszego koziołka.

- Proszę się o niego nie martwić! U nas mu będzie dobrze! I spokojnie sobie pożyje! – zawołał pocieszająco na pożegnanie Cezary i otworzył mi tylne drzwiczki samochodu bym mogła się tam bezpiecznie usadowić z tulonym w ramionach koźlaczkiem.

Gospodyni długo stała w progu machając nam dłonią a my powoli i ostrożnie zjeżdżaliśmy z kamiennej, wyboistej drogi na wzgórzu, mknąc ku swemu przeznaczeniu.
   Koziołeczek leżał spokojnie na mych kolanach cieplutki i pachnący jak niemowlę. Z tkliwością całowałam jego główkę, przebierając palcami w miękkiej, puszystej sierści. Od czasu do czasu spoglądał na mnie ze zdziwieniem swymi niebieskawymi oczami. Próbował ssać moje palce. Obwąchiwał delikatnie twarz. Niekiedy wzdychał ciężko, jakby czuł, że coś bezpowrotnie się dla niego skończyło a oto teraz zaczyna się zupełnie nowy, nieznany i wielce tajemniczy rozdział jego życia. Z tą jasnowłosą kobietą w okularach, dzierżącą go teraz w ramionach i z tym wysokim, postawnym mężczyzną, przemawiającym do niego serdecznie z przedniego siedzenia warkotliwego pojazdu.

- Jak dojedziemy do domu, to Ty Oluniu nie wysiadaj. Poczekaj aż ja otworzę bramę i wjedziemy samochodem na teren podwórza. Trzeba będzie jakoś przytrzymać Zuzię by nie powitała zbyt wylewnie naszego dzieciaczka – powiedział mój mąż wjeżdżając na ostatni odcinek gruntowej drogi wiodącej ku naszemu gospodarstwu.

- No właśnie! Trzeba dać mu jakieś imię! – przypomniał sobie nagle.
- Masz jakiś pomysł?

- Nazwiemy go Łobuz! – zaśmiałam się i poklepałam spoglądającego na mnie z ciekawością koziołka.
- Wprawdzie jeszcze na łobuza nie wygląda, ale na pewno taki będzie. W końcu, co chłopczyk to chłopczyk! Co Ty na to Czarek? – auto podskoczyło na wybojach a zwierzaczek zameczał głośno, dzięki czemu po raz pierwszy mogliśmy usłyszeć jego dziecięcy, zupełnie inny niż u naszych dorosłych już kóz głos.

- Łobuz! No co tam Łobuziaku? Wszystko będzie dobrze! Zaraz przywitasz się z całą menażerią! – zawołał wesoło Cezary i zatrzymał nasz pojazd pod bramą obejścia.

Jak można się było spodziewać Zuzia zaraz przyszła by zobaczyć i obwąchać nowy nabytek. Chyba bardzo spodobał się jej jego chłopięcy zapaszek, bo nie odstępowała go odtąd na krok, liżąc pod ogonem i po pyszczku.
Co na to Łobuz? Wyrywał się i pobekiwał, ile wlezie! I zupełnie nie rozumiał, o co chodzi temu wielkiemu, białemu zwierzowi, co to go tak namolnie witał. 




- Może chce mnie zjeść? O rety! Mamo, ratuj! – darł się i z całej siły próbował wysupłać łepetynkę z obroży. Ale trzymałam mocno jego smycz a Cezary próbował uspokoić jakoś naszą żywiołową psinę.




  Łobuz mecząc wniebogłosy został postawiony na trawniku. Smycz przejął ode mnie Cezary a ja zajęłam się uwiecznianiem na zdjęciach tych pierwszych, emocjonujących wielce chwil. Wszystko w życiu naszego koziołeczka działo się wszak po raz pierwszy. Pierwszy raz opuścił cztery ściany koziarni, która była dotąd jego jedynym, znanym mu i bezpiecznym światem. Nigdy też jeszcze nie widział wokół takiej przestrzeni, nie docierało do niego tak wiele przeróżnych, fascynująco-niepokojących zapachów. A jego kopytka nie znały jeszcze dotyku mięciutkich traw, wilgotnej ziemi, kamienistych dróżek. Wszystko było przed nim. Cudowne i piękne, lecz przy tym wszystkim jednak straszne. Stało więc maleństwo na nieco drżących nóżkach, popłakując i spoglądając bezradnie, na towarzyszących mu ludzi i tego dziwacznego, kudłatego zwierza, co nie wiadomo po co się do niego pchał.



   Tymczasem Zuzia uśmiechała się od ucha do ucha i błyszczącymi oczami spoglądała na nas i koziołka, najwidoczniej bardzo ciesząc się nowym nabytkiem. A potem, chcąc pewnie okazać jak bardzo go polubiła otoczyła łapą jego tułów i przygarnęła do siebie serdecznie, jakby mówiła:

- Mój ty teraz jesteś maluchu! Ja ci będę matkować! Już ty się o nic nie bój!



   Potem polizała go zamaszyście po pyszczku i zakręciła swym puszystym ogonem kilka radosnych młynków. Koziołeczek uspokoił się trochę i rozglądał dookoła z wyraźną ciekawością. Powolutku więc obeszliśmy ogród, ciągnąc na smyczy zapierające się z całych sił maleństwo i przemawiając doń zachęcająco. Psina pomagała nam poszczekując serdecznie i popychając od czasu do czasu upartego Łobuza.






- No to teraz czas na zapoznanie z naszymi kózkami! – zaproponowałam po kilkunastu minutach a Cezary zgodziwszy się ze mną pół poniósł, pół poprowadził na przyległą do ogrodu łąkę nowego lokatora naszego gospodarstwa…



Ciąg dalszy nastąpi…

czwartek, 24 kwietnia 2014

Historia naszego koziołka, cz.1 - "Tamto gospodarstwo"





   Parę dni temu stało się to, cośmy sobie kilka miesięcy temu zaplanowali. Otóż pojechaliśmy do sąsiedniej wsi i kupiliśmy ślicznego, dwumiesięcznego koziołeczka. A jak to było?

   Jam to, nie chwaląc się, wymyśliła, że naszym kozim pannom najlepiej będzie, jak dostaną własnego kawalera, który to przy nich się wychowa, wszystkiego od starszych nauczy a jesienią stanie na wysokości zadania i za żony je sobie weźmie. W naszych okolicach właściwie nie ma capów. Stare zabito i zjedzono. Młode są jeszcze niewinnymi koziołkami. Póki jeszcze jeden zdatny dla celów prokreacyjnych cap żył w odległej o kilka kilometrów wsi wybierałam się doń z naszymi kozami po dwakroć. Wędrowałam wytrwale po górach i dolinach. A do czynu pchała mnie przestroga zaprzyjaźnionej gospodyni, pani Nowakowej, że kózki z gwałtownej i nieutulonej potrzeby miłosnego tete a tete z capkiem, z żalu sczeznąć mogą i na wiór całkiem wyschnąć!



   Szłam więc ślizgając się po śniegach, błotach i suchych, bukowych liściach. We mgłach ledwo co widząc i ulewach. Wspinałam się na przełęcz zażarcie i uparcie a mądre kozule, nieświadome tego w jak ważnym dla nich idziemy celu, wraz z nieodłączną Zuzią biegły wiernie przy mym boku.  I cóż! Na nic te długie wędrówki i romantyczne zamysły! Po dwakroć do niczego nie dochodziło, gdyż kapryśne panny nie miały najmniejszej ochoty na zbliżenie z tamtym kawalerem a u kóz tak już jest, że nic na siłę. I dobrze!



   Ale nic nie nadaremno! U gospodyni, właścicielki onego odrzuconego przez wybredne panny capa zamówiłam sobie przy okazji koziołka. Synka jego przyszłego, co to na świat przyjść miał pod koniec lutego. 
   Kilka tygodni temu pojechaliśmy tam z Cezarym w odwiedziny i ujrzeliśmy trzy dumne mamy oraz pięcioro uroczych koźlątek. Cztery dni zaledwie miały. Nieprzytomnie jeszcze na ten świat patrzyły, maminych wymion się trzymając i słodko pobekując. Ojca ich widać nigdzie nie było.

- Och! Jakie śliczne! – zawołałam na ich widok – Co jedno to ładniejsze!

- Tyle, że to w większości koziołki – stwierdziła nieco tym rozczarowana gospodyni. - Tylko jedna kózka się nam urodziła. Koziołka jednego dla siebie zatrzymam. Będzie na miejsce starego capa.

- No właśnie! A co ze starym capem? – zapytałam, karcąc się w duchu za tę dziecinną dociekliwość. Wszak to zrozumiałe samo przez się, co się z kozłami zimową porą dzieje. Na ten przykład cap mieszkający w sąsiednim obok naszego gospodarstwie jeszcze w grudniu dokonał żywota. A zapytany o niego, skolegowany z nami  a pochodzący z tamtego domu wyrostek Filip odrzekł bez najmniejszego drżenia w głosie, iż stała się normalna, gospodarska rzecz…Na święta jego rodzina miała za to mnóstwo swojskiej kiełbasy, którą częstowała niektórych sąsiadów, a ci nachwalić się nie mogli jak dobra i w sam raz naczosnkowana.

   Tymczasem gospodyni popatrzyła na mnie z lekkim zdziwieniem i wzruszając ramionami stwierdziła tylko krótko.

- Zarżnelim!

- To którego dla was koziołka zatrzymać? – zapytała po chwili i roześmiała się nieomal dziewczęco widząc nasze zbaraniałe nieco miny..
 – Po mojemu to najlepszy będzie pierworodny tej burej kozy! Ona bardzo mleczna, to i dobre geny przekaże! – dodała cała zapłoniona, najwidoczniej bardzo dumna ze swej erudycji.
- Zresztą jak państwo sobie chcą! Przyjedziecie to wybierzecie i już!

- A co z resztą koziołków? Ma pani na nie chętnych? – znowu nieopatrznie drążyłam temat.

- A gdzie ta?! Teraz mało kto na wsi kozy trzyma. A jak już mają, to do cudzych capów w czas koziej rui doprowadzają. Capy bardzo dokuczają się! Bo to i śmierdzą i pobodą, kozy męczą i w osobnej komórce trzeba je czasem trzymać a wiadomo! Toć miejsca szkoda!

- Koziołki zarżnie się na mięso i tyle! Mięsko delikatniuchne jak cielęcina! Może by państwo chcieli? – zagadnęła, wietrząc zapewne nowy interes.

Pokręciliśmy przecząco głowami, coś tam bełkocąc w zmieszaniu, że nie przepadamy za koźlęciną. Na duszach jakoś się nam dziwnie zrobiło. Bo to takie na wsi łatwe i normalne. Szast – prast! Było zwierzątko, nie ma zwierzątka…Zwyczajna, gospodarska rzecz…

- A co z ich skórami pani zrobi? – zapytał Kuba, nasz młody sąsiad - przyjaciel, który towarzyszył nam w tym dniu i zrobiwszy zakupy w pobliskim miasteczku chciał obejrzeć wraz z nami kozi przychówek.

- Na gnojówkę wyrzucę albo zakopię, bo mi się tam zaśmierdnie! – zawołała kobieta i poklepała pieszczotliwie beżowe maleństwo, które podszedłszy do bramki koziarni zapatrzyło się na nią wielkimi, ufnymi oczami a zimnym noskiem delikatnie dotknęło jej dłoni.

- A nie dałaby mi pani tych skór? Ja potrafię skóry dobrze wyprawiać. Potem coś z nich szyję albo bębenki robię! – oświadczył Kuba i głośno przełykając ślinę dotknął z tkliwością  ciepłego, puszystego boku kawowego w kolorze koźlątka.

- A ta pewnie, że może pan sobie brać! Jak się to ma na co przydać, to czemu nie?!- przychyliła się do jego prośby sympatyczna gospodyni a potem dała nam numer telefonu, byśmy mogli się z nią umówić na konkretny termin odbioru naszego koziołka oraz skór dla Kuby.

   Chwilkę jeszcze staliśmy patrząc na kozią gromadę stłoczoną w maleńkiej komórce w piwniczce. Ciepło tam zdawało się bardzo i jasno, bo okienko spore pod sufitem było. Słońce zaglądało ciekawsko do środka, oświetlając serdecznym promieniem tę wielobarwną, szczęśliwą, meczącą trzódkę. Westchnęliśmy po raz ostatni a potem pożegnaliśmy się i odjechaliśmy, wyobrażając sobie jak to będzie za dwa miesiące, gdy słodki koźlaczek zamieszka już z nami. Samochód piął się powoli po kamienistej, stromej drodze a wokół nas rozciągały się baśniowe w nastroju, malownicze  wzgórza...

Ciąg dalszy nastąpi…


środa, 16 kwietnia 2014

Między deszczem a deszczem…





   Między deszczem a deszczem kwietniowe Pogórze pokazuje nam swe urokliwe miejsca, nowe kwiaty, kolory, blaski…
Między deszczem a deszczem biegniemy do roboty codziennej, koniecznej…
Na dworze zimnica, lecz gdy choć na moment słońce się pokaże, zaraz jakoś raźniej, cieplej, żwawiej…W ogrodzie, mimo zachmurzenia niestrudzone kwiatki spod ziemi wychodzą a pełne życiowej pasji pączki na owocowych drzewach rozkwitają. O poranku ciekawski bażant spaceruje po kwietnikach. Kury wydziobują dżdżownice z błotnistej ziemi. Kozy pasą się na pachnącej od wilgoci łące. Polanki w lesie pełne śpiewu ptaków i świeżej, soczystej zieleni. Ufny strumień płynie dolinami wciąż przed siebie. A w parowach trwają cieniste, intymne zamyślenia i stare, porosłe mchem srebrzyste buki i marzenia…






   Trwaj, moje cudne Pogórze zawsze zwyczajne, swojskie, ciche, przed zachłannym wzrokiem unifikującej wszystko cywilizacji i obowiązującej poprawności politycznej schowane! Sobą tylko będące w bezpiecznej powtarzalności, w mglistych porankach i w gwiaździstych nocach, w kolejnych odsłonach pór roku. Trwaj, mój skromny ogrodzie w serdecznej codzienności, w delikatnie malowanych pragnieniami i czynami dobrych chwilach.
Trwajcie niezmiennie, moje ukochane miejsca i zanurzone w was proste, pełne wdzięczności myśli…

   Spokojnych, udanych Świąt Wam życzę spędzonych w miejscach drogich Waszym sercom, z bliskimi Wam ludźmi, w cieple, uśmiechu, zrozumieniu i łagodności!:-))


                                                                              *Wszystkie zdjęcia można powiększyć, klikając na nie.

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost