środa, 17 kwietnia 2019

Wciąż o tym samym…




- Lepiej nie pisz o tym! Ludzie pomyślą, że masz obsesję na tym punkcie! Za często poruszasz  ten temat! – powiedział Cezary, gdy zapytałam co myśli o temacie następnego, ewentualnego posta.
- Obsesję? – powtórzyłam i umilkłam stropiona. Popatrzyłam na drzewa za oknem okryte leciuteńką, seledynową mgiełką. Zerknęłam na zieleniejące soczystą trawką podwórko i na jabłonie szykujące się do ukazania ogromnej bujności pąków kwiatowych. No tak – wiosna, panie sierżancie! Trzeba się cieszyć i intensywnie działać a nie popadać w głębokie zamyślenie na tematy wcale nieradosne…
- Ale zdaje mi się, że na blogu powinno się pisać o tym, co człowieka obchodzi, co naprawdę porusza, co mu nie pozwala przejść obojętnie. Dzielić się uczuciami – jakiekolwiek by one nie były a nie ubierać maskę wesołka, idealisty czy pogodnego marzyciela, bo ludzie się do tego przyzwyczaili i takie są oczekiwania, bo przecież idą święta! – powiedziałam bardziej do siebie samej, niż do Cezarego, który zajął się oglądaniem aparatów fotograficznych w Internecie i nie bardzo chyba miał chęć na omawianie tego typu kwestii.
- A z drugiej strony…Ludzie mają tyle zgryzot, tyle problemów osobistych, że pragną chociaż w strefie blogowej odpocząć od nich, zapomnieć, zresetować się. Czy wobec tego powinnam wciskać się w tę strefę ze swoją powagą i smutkiem…? Psuć czytelnikom humor? Może lepiej milczeć, przeczekać te swoje słotne chwile, uporać się z nimi w cichości i nie dzielić się nimi z nikim? – monologowałam bez żadnego odzewu ze strony męża.
- Oj, Oluś! Zrobisz, co będziesz chciała. Zrobisz, jak czujesz! Jak zawsze zresztą… –  Cezary westchnął w końcu z rezygnacją i znowu spojrzał w swój monitor przenosząc się w rzeczywistość pełną najnowszych cudów techniki w dziedzinie fotografii. Zrobiło mi się głupio. Poczułam się bowiem jak Barbara Niechcic, która stale obarczała biednego Bogumiła swoimi wątpliwościami, ambiwalentnymi uczuciami i histeriami. Niełatwo żyć z taką Barbarą…
   Zamyśliłam się na długo. Cezary jest zawsze pierwszym i najważniejszym czytelnikiem moich postów. Bardzo liczę się z jego zdaniem, bo wiem, że on chce dla mnie jak najlepiej. Jeśli jego męczą już pewne tematy, to pewnie i inni czują podobnie. Może więc ma rację, próbując powstrzymać mnie przed pisaniem o …śmierci?


  
    Piszę jednak, bo mimo wiosny ten temat nie znika, a wręcz przeciwnie, jest jeszcze wyrazistszy, gdyż tworzy bolesny dysonans na tle ogólnego  rozświergotania, buchającej zewsząd siły odrodzenia i rozkwitającej, jak co roku o tej porze, nadziei na lepsze. Niestety, tak już jest ten świat urządzony, że podczas gdy jedni się cieszą i mają wiosenny przypływ energii, inni chorują i gasną. I nie ma tu znaczenia, czy trwa akurat wiosna, czy jakakolwiek inna pora roku…



   Do niedawna żyły w naszym gospodarstwie cztery kury i kogut. Było to maleńkie, bardzo zżyte ze sobą stadko. Kogut troszczył się jak umiał o wszystkie swoje żony, będące w wieku emerytalnym zielononóżki kuropatwiane. Wskazywał im miejsca wśród trawy, gdzie można było skosztować robaczków i innych kurzych smakołyków. Zachęcał do jedzenia. Krzykiem ostrzegał przed drapieżnikami nadlatującymi z nieba. Wyprowadzał je rano z kurnika a wieczorem dawał sygnał do powrotu w domowe pielesze. Tak było co dnia. Sielankowa powtarzalność. Jednakże przedwczoraj w ich pogodnym zazwyczaj żywocie zaczęło się coś psuć. Jakiś kawałek układanki nie chciał wejść na swoje miejsce. Oto jedna z kur od kilku godzin tkwiła nieruchomo w kurzym wigwamie i nie zainteresował jej nawet makaron - kolanka (ulubiony przez mój drób smakołyk), który wyniosłam im do ogrodu po południu. Nie reagowała na ponaglenia koguta, ani na kłótnie swych kurzych towarzyszek, jak zwykle zazdrosnych o najlepsze kęski i wyrywające je sobie wzajemnie. Leżała zupełnie nieruchomo. Grzebyczek kurki, tak zwykle czerwony i pogodnie sterczący opadł jej na bok i zbladł.  Kucnęłam przy niej, żeby przyjrzeć się uważniej, żeby zrozumieć, co się z nią dzieje.  Po chwili nie miałam żadnych wątpliwości. Przyszedł jej czas. Kiedyś przecież musiał przyjść a ten słoneczny, kwietniowy dzień nadawał się do tego tak dobrze, jak każdy inny. Ale żal mi było kurzej starowinki, która przeżyła w naszym gospodarstwie kilka szczęśliwych lat, która przetrzymała zimowe miesiące zamknięcia w kurniku i oto teraz, gdy wszystko się zieleniło a promienie słońca tak przyjemnie ogrzewały ogród, gdy można by się nareszcie tym cieszyć, jej przyszło umierać…Żal mi też było koguta, może nawet bardziej od kurki, bo widziałam jak mocno przeżywa dziwne osowienie oraz nieruchomość swej żony i wiedziałam jak smutno mu będzie potem...


   Biedna zielononóżka leżała stale w tej samej pozycji a jej zaniepokojony, pierzasty mąż przychodził wciąż do niej, przyglądał się biedaczce, potrząsał bezradnie łebkiem, coś mówił w kurzym języku, do czegoś usilnie namawiał. Kura próbowała wstać, przejść choć parę kroczków, ale nie miała na to siły i znowu opadała bezwładnie na trociny, którymi wysłane jest wnętrze wigwamu.  Oczy umierającej były coraz bardziej mgliste i nieobecne…


   Mijały godziny i słońce zaczęło powoli zachodzić. Zbliżał się też czas powrotu kur do kurnika. Ale tylko trzy z nich były do tego gotowe. Kogut tkwił cały czas przy swojej czwartej żonie i najwidoczniej nie chciał opuścić jej w biedzie. Wobec tego pozostałe trzy zielononóżki także weszły do wigwamu i solidarnie z kogutem przycupnęły tam zmartwione. Ich sylwetki wyrażały przygnębienie, bezradność i żal.  Dla nich także konanie jednej z nich było małym końcem świata, bo choć często kłóciły się i dziobały, to jednak lubiły się wzajemnie, bo każda z nich była ważna dla pozostałych.


   Wieczorne zimno zaczęło ogarniać już ogród. Płatki stokrotek stuliły się a przez cały dzień urzędujące na jabłoniach sikorki gdzieś się pochowały.  Pozbieraliśmy i pochowaliśmy z Cezarym wszystkie narzędzia ogrodnicze, których używaliśmy przy oczyszczaniu warzywnika z chwastów i przekopywaniu ziemi. Nanieśliśmy do domu drewna do rozpalenia w piecu, bo nocą wciąż zdarzają się u nas przymrozki i byliśmy gotowi do zakończenia kolejnego, pracowitego dnia.  Trzeba było jeszcze zamknąć kurnik, ale jak tu go zamknąć, skoro zielononóżki wraz z kogutem nadal tkwiły nieruchomo w wigwamie i najwidoczniej zamierzały tam zostać na noc? Musiałam wobec tego pomóc podjąć im decyzję i zagonić kurze towarzystwo do budynku gospodarczego. Kogut po raz ostatni spojrzał na nieruchomą kurkę a potem dając sygnał do wymarszu smętnie powędrował w stronę kurnika. Za nim gęsiego kroczyły trzy wierne żony. 



   Zamknęłam za nimi drzwiczki i przez chwilę nasłuchiwałam odgłosów z wewnątrz. Zazwyczaj kury długo dyskutowały o czymś przed snem, zmieniały pozycję na grzędzie i gdakaniem ogłaszały to całemu światu. Tym razem panowała w środku zupełna cisza. Westchnęłam ciężko i poszłam po ledwo już żywą kurkę, spoczywającą w rogu wigwamu. Wzięłam ją na ręce. Pogłaskałam delikatnie. Nawet nie otworzyła oczu. Oddech miała ciężki, chrapliwy i świszczący. Zaniosłam ją do kurnika i ułożyłam w zacisznym zakątku na miękkim sianie. Pogładziłam jej mięciutkie piórka na grzbiecie. I wyszłam. Nic więcej nie mogłam dla niej zrobić. Odkąd mieszkam na wsi nie raz już widziałam kury w takim stanie. Nie było dla niej nadziei. 


   
   Nazajutrz wraz z Cezarym pochowaliśmy w głębokim dołku jej zimne, sztywne ciało. Ileż już takich ciał skrywa ziemia naszego ogrodu? Ileż tego typu, smutnych chwil przeplatało materię naszej tutejszej codzienności? A przecież takie rzeczy są czymś zupełnie zwyczajnym i dość częstym na wsi. Tu i życie i śmierć odczuwa się wyraziściej. Wiele rzeczy widzi się w całej ich drastyczności, do której trzeba przywyknąć, pogodzić się bo…takie jest życie.


   Po śmierci czwartej żony kogut i pozostałe jego małżonki cały dzień spędziły w wigwamie, w tej samej pozycji, co poprzedniego dnia. Nie widziałam nawet by coś jadły i piły. Nie wydawały też z siebie żadnych głosów. Były smutne i zgaszone. Głęboko przeżywały utratę towarzyszki, swą kurzą żałobę.  A mówi się, że kury to istoty głupie i bezmyślne…


   Na szczęście miną kolejne dni i kury powoli zapomną o tej, której już z nimi nie było. I ponownie będą cieszyć się słońcem, robaczkami, makaronem i szmaragdową trawą. Aż do następnego razu, gdy znów na którąś z nich przyjdzie jej czas…


   Myślicie pewnie – to przecież tylko kura. Po co ten tekst? Ileż kur ginie codziennie, ileż z nich ląduje na talerzach w postaci pieczonych udek i skrzydełek i nikt się nad nimi nie roztkliwia? Czy nie lepiej spojrzeć na ludzi, na ich tragedie? A mnie przyszło do głowy, że jeśli w niebie jest jakiś Wyższy Byt, to patrzy na ludzi, kury i inne zwierzęta tak samo. I sprawiedliwie nie robi rozróżnienia czyje życie albo śmierć ważniejsza. W każdym żywocie widzi wartość i sens, bo każdy jest kroplą tworzącą rzekę istnienia. Rzekę, którą wszyscy razem płyniemy do jednego, wspólnego dla wszystkich morza.



   Napisałam kiedyś wiersz o tym, że „W tej samej chwili na tej samej ziemi, ktoś krzyczy ze szczęścia a inny z żałości. I tak będzie zawsze. I to się nie zmieni. Radość i udręka – dwoje pewnych gości…” I nie ma znaczenia, czy te uczucia dotyczą ludzi, czy zwierząt. Myślę, że wszystkie żywe istoty przeżywają takie stany podobnie…Komuś właśnie teraz umiera najbliższa istota – człowiek, pies, kot, ktokolwiek, cokolwiek. I jest to dla niego jakiś koniec świata.
   Trwa odwieczny krąg życia i śmierci. Księżyc zamienia się miejscami ze słońcem. Coś rozkwita a coś przekwita. Podobno nic nie znika na zawsze. Podobno jedno przekształca się w drugie. Jest w tym jakaś pociecha i nadzieja…



środa, 10 kwietnia 2019

Groza za płotem




Cezary pisze


I stało się. Czas pokoju, łagodności rozwiał się wiatrem pomiędzy gałęziami drzew lasu i zagajników pomniejszych. Zapach lasu nęci i zaprasza w otchłanie, tudzież na otaczające pola. Wielu dwunożnych osobników przybranych w wilczury poszło w las, dołączyło do swoich braci, by do końca i w pełni wypełniać życiową misję. Dobrze i źle. Spotkać takiego na leśnym trakcie to jak spotkać prawdziwego wilka, leśnego myśliwego będącego pod ochroną prawa. W wilczurze i bez chronieni są w sposób identyczny. Rozbój w każdej formie to preferowana moda dzisiejszych czasów. Bezkarność sprzyja, konsekwencje żadne. Miło popatrzeć, jak ludzkość powraca do swoich korzeni, kiedy to krwawe walki o lepsze przetrwanie były sensem życia, kosztem swojego współplemieńca. Nie dość tego leśne wilki przybierają owczą skórę. Mieszają się niepostrzeżenie tworząc nowy rodzaj kasty społecznej. Bardziej niż kiedykolwiek żarłocznej w bezwzględności.

Jak do tej pory czytałem tylko o watahach wilków, aż do dnia wczorajszego. Popołudnie było słoneczne i po pracach w obejściu odpoczywaliśmy na leżakach wystawiając twarze do promieniście operującego słońca. Ach, jak przyjemnie i spokojnie. Psy schowane w cieniu, ucinały sobie drzemkę po obiadku czyli makaronie z wątrobą. Aż nagle zauważyłem coś w odległości kilku metrów od bocznej bramy. Przebiegło i znikło. Pomyślałem; wielki pies. Na wsi królują malutkie mieszańce, bo mało jedzą, szczekają tak samo głośno, jak te wielkie. Zaciekawiony zawołałem Olgę i razem pobiegliśmy do płotu. Toto właśnie wracało i ukazało się w pełni naszym oczom w odległości paru metrów od płotu. Przybiegły też wybudzone ze snu psiaki i zaczęły straszliwie ujadać.

Wilk! - krzyknęła wystraszona Olga.

 I rzeczywiście był to na szczęście samotny wilk, który spojrzał na nas wilczym wzrokiem, po czym nagle przyśpieszył i zniknął w pobliskim lesie. Spojrzeliśmy na siebie z niedowierzaniem. Przecież dwa dni temu byliśmy na dwugodzinnym spacerze w pobliskich chaszczach. Zaczęliśmy kojarzyć zaobserwowane fakty w czasie wędrówki. Wszystkie psy, jak na komendę obwąchiwały niektóre miejsca przez dłuższy okres czasu. Oczywiście normalne u psiaków, ale żeby tak długo i namiętnie, to widzieliśmy po raz pierwszy.

Olga tropiciel złapała smartcośtam, sprawdziła w Internecie i okazało się, że nasza wieś jest zawilczona. I to od wczesnej wiosny. A my żyliśmy pełnią nieświadomości, ciesząc się życiem pod lasem. Okazało się, że wilki terroryzują mieszkańców naszej wioski. Upodobały sobie polowania na wiejskie psy. Zagryzione, zjedzone. Podchodziły do domostw bardzo blisko nie obawiając się ludzi. Był przypadek, kiedy to wilk zagryzał psa, a gospodarz stał w odległości trzech metrów. Domyślam się, że właściciel psa był ubrany w wilczurę. Inaczej nie mogło być. Sytuacja zaostrzała się coraz bardziej. Do tego stopnia, że dzieci dowożone są do szkoły przez rodziców czy sąsiadów, a po zmierzchu nikt nie kręci się w obejściu. Strach rozprzestrzenia się niczym stado wilków. Interwencja u władz bezskuteczna, a policja rozkłada ręce. Wilk od lat jest pod ścisłą ochroną i rozmnaża się w zastraszającym tempie. Moja teoria spiskowa mówi, że to osobnicy w wilczurach dołączyli do watah wilków i stąd w niedługim czasie to one przejmą okoliczne gospodarstwa. Nie po raz pierwszy nonsens stał się obowiązujący i egzekwowane kary mają na celu eliminację ludzkości. Świat i tak jest przeludniony. Musimy zrobić miejsce dla braci mniejszych. Takie to trendy.

Powyższa sytuacja odnosi się nie tylko do Pogórza Dynowskiego, ale do całego Podkarpacia, nie wspominając o Bieszczadach. W dolinie Sanu są watahy składające się z ponad dwudziestu osobników. Wilki spacerują po centrach miejscowości, a zastraszeni mieszkańcy obserwują je spoza lekko odchylonych firanek. Czas, by całą ludność Podkarpacia przesiedlić na ziemie zachodnie!
I sam już nie wiem, co lepsze! Nadmiar wilków w lasach, czy tych w wilczurach po sąsiedzku.




Już Brzechwa pisał:

Powiem ci w słowach kilku,
Co myślę o tym wilku:
Gdyby nie był na obrazku,
Zaraz by cię zjadł, głuptasku

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Przesilenie...




   Od jakiegoś czasu dostrzegam u siebie coraz mniejszą chęć pisania nowych postów na bloga. Tak się dzieje z wielu przyczyn. Po pierwsze zdaje mi się, iż wszystko już było, że spowiła mnie rutyna i kręcę się wciąż wokół tych samych tematów a dawna świeżość spojrzenia gdzieś znikła. Po drugie mam spore trudności ze skupieniem uwagi. Po trzecie brakuje mi tak silnej niegdyś wiary w zwycięstwo dobra nad złem i w jakiś sensowny zamysł albo równowagę wszechświata. Dostrzegam za to coraz więcej chaosu, bólu i niesprawiedliwości. I trudno w tym wszystkim odnaleźć się w sobie. Odganiać chmury i zauważać błękit nieba czy drogocenny promień, który wciąż przecież jest, ale nie zawsze i nie dla każdego zsyła nadzieję i uśmiech…



   A tymczasem wiosna przyszła jak zawsze. Jak gdyby nigdy nic. Za nic mając ludzkie spadki formy, życiowe problemy, ciężkie choroby i zmienne nastroje po prostu robi co do niej należy. Zmienia to, co trzeba zmienić. Za oknem ptaszęta śpiewają od świtu. Pączki na drzewach i krzewach nabrzmiewają. Pierwsze kwiatki rozkwitają. Wszystko się odradza. Wszystko się śpieszy żeby przejść przez wyznaczone cykle rozwoju. Słońce świeci coraz mocniej. Inaczej dokoła pachnie. Dni coraz dłuższe. Wiosna wprowadza swoje porządki każąc człowiekowi ruszyć się, działać mimo wewnętrznej niemocy i ataków niewiary w sens działania. Bo istota ludzka, czy to rozumie czy też nie, chyba także jest częścią wielkiego kręgu życia. I dobrze jest poczuć się elementem jakiejś większej całości, jakiegoś mądrego planu Opatrzności. Popłynąć z tą falą, która zagarnia, która budzi i nie daje czasu na zbędne dywagacje. Bo teraz, właśnie teraz trzeba zrobić to i tamto, bo ta maleńka wysepka, na której przyszło człowiekowi żyć, wymaga jego troski, siły, zdecydowania, uwagi i czułości. Bo póki ma się jeszcze choć trochę energii, trzeba z niej korzystać. Wyznaczać sobie cele i iść za nimi. I umieć się cieszyć tym, co jest, póki jest…




   A dużo w tej mierze zależy od kondycji ciała.  Jeśli ono jest słabowite i zardzewiałe trudno odczuwać także i duchowy wigor. A zatem żeby przezwyciężyć w sobie pozimowe bóle w skrzypiących stawach, odegnać gnuśność i opieszałość, zrzucić parę zbędnych kilogramów a przede wszystkim mieć energię do nowych, wiosennych wyzwań jak co roku wprowadziliśmy z Cezarym do swojej diety dużo warzyw, owoców i soków. Zrezygnowaliśmy z cukru, produktów mącznych i czerwonego mięsa. Zajadamy pyszne, jarzynowe zupki, sałatki warzywne albo owocowe, pijemy ziołowe wywary. I pomalutku, pomalutku coś pozytywnego zaczyna się w nas dziać. Odrobinę przejaśnia się w głowie i w ciele. Jest więc nadzieja, że i w tym roku damy radę ogarnąć to, co konieczne i o ile nie przydarzy się nic nieprzewidzianego, będziemy mogli cieszyć się zwyczajną, prostą codziennością w naszym ukochanym Jaworowie. Kopaniem, sianiem, kiełkowaniem, plewieniem, kwitnieniem, zielenią, owocowaniem, zbiorami a w końcu i przetworami…Radością naszych czterech psów, spacerami i zabawami z nimi. Czasem wspólnego, popołudniowego odpoczynku pod wiatą, gdzie można się schronić przed ostrymi promieniami słońca, obserwować ogród, łąki i las albo i drzemać wśród ciepłych powiewów wiatru…




  Kilka dni temu zdarzyło się coś, co dało nam obojgu solidnego kopa, wyrywając z codziennej rutyny i po raz kolejny każąc docenić to, co tworzy naszą bezpieczną, zwyczajną rzeczywistość.  Piątkowy świt zmusił mnie i Cezarego do błyskawicznego ubrania się i wyjścia z domu pośród przystrojone szronem i pełne ptaszęcego świergotu pola. Ale to nie podziwianie natury było naszym celem, lecz nawoływanie seniorki jaworowej, psiej rodziny – Zuzi, która poczuwszy przemożny zew wiosny rozerwała zębiskami siatkę w ogrodzeniu i wraz ze swą córeczką Hipcią pobiegła w siną dal. Jacuś, o dziwo nie poszedł ich śladem. Być może nie miał ochoty na poranne wycieczki a może po prostu nie zauważył sposobności do wyjścia na zewnątrz. Także Misia z uwagi na swoją ślepotę nie zorientowała się, że istnieje dziura w płocie i pozostała w ogrodzie. Natomiast Zuzia z Hipcią szalały nie wiadomo gdzie a my z mężem daremnie zdzieraliśmy gardła krążąc w okolicy i wypatrując śladów beztroskich uciekinierek. 






   W końcu Cezary postanowił pójść w stronę lasu i tam poszukać gagatków. Baliśmy się czy goniąc za jakimiś sarnami nie wpadły gdzieś w kłusownicze sidła, tak jak to się przed paru laty już biednej Zuzi zdarzyło. Ja zamierzałam czekać na psiny w ogrodzie. A żeby szybciej przeleciał mi czas zajęłam się łataniem dziury w siatce ogrodzeniowej. Po kilkunastu minutach usłyszałam od strony lasu  charakterystyczny huk. Jakiś czas temu ktoś doradził nam kupno paczki małych petard i odtąd zabieraliśmy je ze sobą zawsze na spacery  do lasu, gdyż w razie niebezpieczeństwa można odgonić ich hukiem wilki, dziki, czy niedźwiedzia. Petardy nie raz też przydawały się nam do przyzywania niesfornych psów, które odbiegłszy za daleko nie reagowały na wołanie. Ten przypominający wystrzał ostry, przenikliwy dźwięk działał na nie niezawodnie i zawsze w try miga zjawiały się przy nas. Także i tym razem Cezary próbował w ten sposób przywołać uciekinierki. I oto parę minut potem zziajana Hipcia pojawiła się przy furtce naszego ogrodu. Jednak Zuzi nadal nie było a tymczasem słońce świeciło coraz mocniej cały poranny szron dawno zdążył stopnieć a żółte płatki  pierwszych wiosennych podbiałów otworzyć.
   Zamknąwszy wszystkie psy w domu i pozostawiwszy dla Zuzi uchyloną  furtkę wyruszyłam na pomoc Cezaremu i przez kilka godzin razem przemierzaliśmy drogi i bezdroża szukając zaginionej psiny, gwiżdżąc i nawołując a także co jakiś czas odpalając kolejne petardy. Z każdą chwilą baliśmy się o nią coraz mocniej. Przychodziły nam do głowy najczarniejsze scenariusze, że dusi się gdzieś w sidłach, że rozszarpały ją wilki albo stratowały dziki, że wpadła pod samochód. W naszych gardłach pojawiła się bolesna gula a serca dudniły niepokojem.  


- Zuzieńka w sierpniu skończy dziewiąty rok życia i jak dotąd cieszy się świetnym zdrowiem. Nasza ukochana Zuzieńka, która jest najmądrzejsza ze wszystkich psów, a przy tym pełna słodyczy i empatii miałaby zginąć tak nagle, tak marnie…? – to nie mogło się nam pomieścić w głowie.
- A jeszcze wczoraj wytarzała się beztrosko w truchle żaby i trzeba było wylać na nią kilka wiader wody, szorować i szorować…
- A jeszcze wczoraj Cezary wyczesał z niej całe wiaderko liniejących kłaków…
- A jeszcze wczoraj położyła nam głowę na kolanach i patrzyła w ten charakterystyczny, pełen oddania i czułości sposób, w taki, w jaki tylko ona zwykła to robić…
- A jeszcze wczoraj przytknęłam nos do jej zimnego nosa a ona popatrzyła na mnie z miłością…
- Och, jakimi szczęściarzami byliśmy do tej pory, gdy wszystko było na swoim miejscu a powtarzalna codzienność gwarantowała bezcenne poczucie bezpieczeństwa i spokoju! – biadaliśmy czując, że tracimy resztki sił i nadziei.


   Wreszcie ogromnie strudzeni, wlokąc się noga za nogą wróciliśmy do domu wierząc, że marnotrawna psina będzie już na nas czekać w ogrodzie. Niestety, płonne to były nadzieje…Zmartwieni usiedliśmy przy stole kuchennym i zwilżając gardła kawą wpatrywaliśmy się w pustą drogę i w to miejsce przed furtką, gdzie powinna pojawić się Zuzia, ale z nieznanych przyczyn się nie pojawiała…

- To co robimy? Masz jakiś pomysł? – zapytał po paru minutach Cezary spojrzawszy na mnie z mieszanką rozpaczy i determinacji.
- Możemy wziąć Jacusia, Hipcię i Misię i wyruszyć z nimi na poszukiwania. Może one znajdą Zuzię po zapachu? Może zauważą coś, czego myśmy nie zauważyli? – odparłam zerkając na leżące u naszych stóp pieski, które spoglądały wyczekująco w nasze oczy. One też czuły, że stało się coś złego. Im też udzielał się nasz niepokój. Wprawdzie nigdy nie szkoliliśmy psów tak by umiały znaleźć coś a następnie nam to pokazać, ale istniała przecież słaba nadzieja, że zrozumieją nasze intencje i staną na wysokości zadania.
- Też o tym myślałem! – rozpromienił się mój mąż.
 - Ale wiesz co? Może najpierw wsiądziemy w samochód i objedziemy okolicę, popatrzymy po polach i podwórkach, popytamy ludzi? – zaproponował.

   I tak właśnie zrobiliśmy. Jechaliśmy powolutku rozglądając się pilnie dokoła i próbując wypatrzeć  charakterystyczną, wilczą sylwetkę Zuzi, jej jasną główkę i podobny do pióropusza piękny ogon.


   I nagle, jakiś kilometr od naszego domu, przy starej chacie stojącej przy drodze ujrzeliśmy naszą uciekinierkę łaszącą się do nieznanego nam staruszka i usiłującą wejść przez uchylone drzwi do jego domu. Tenże głaskał ją po głowie i próbował delikatnie odsunąć natręta. Zbaranieliśmy na ten widok. Zdawało się nam do tej pory, że dobrze znamy naszą najstarszą suczkę i niczym już nas ona nie może zadziwić. A jednak! Po co tu przyszła i czego chciała od tego człowieka? To pozostanie jej słodką tajemnicą.
- Przepraszam pana za naszego psa. Już ją zabieramy! – zawołałam wysiadając z samochodu i wołając absolutnie nie zdziwioną naszym pojawieniem się Zuzię, która posłusznie wskoczyła na tylnie siedzenie auta i już za chwilę wjeżdżała jak gdyby nigdy na teren naszego siedliska. Och, z jaką radością przyjęła ją reszta psów! Jak ją obskakiwały, oblizywały, jak popiskiwały ze szczęścia. A potem trzeba było wszystkie wypieścić, wygłaskać, wytarmosić, smakołykami ulubionymi poczęstować by doszły w końcu do siebie i zapomniały o dziwnych zdarzeniach tego poranka. A ledwie nam z Cezarym zniknął bolesny ucisk w gardle, od razu zalśniły spojrzenia, od razu pojawił się apetyt na gorącą zupkę jarzynową, od razu pojawił się apetyt na życie.

   I mam nadzieję, że będzie trwać…


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost