niedziela, 12 maja 2024

Tajemnica różowej miski…

 


 

   Mam od dawna taki obyczaj, że jeśli nasze pieski nie dojedzą swojej zupki wątrobianej albo inszego żarełka zostawiam im w ogrodzie przy studni obok domu różową miskę z ową resztką karmy. Wiem bowiem, iż w ciepłe noce psiska poproszą o wypuszczenie do ogrodu i wówczas na pewno zjedzą ze smakiem pogardzaną wcześniej pozostałość posiłku.

  Jakież było moje zdumienie, gdy kilka dni temu wychodząc o poranku do ogrodu nie dostrzegłam nigdzie tejże miski! Miski pamiątkowej, bo należącej niegdyś do naszej ukochanej Zuzi…

- Czyżby psiska pożarły miskę wraz z zawartością? – naszła mnie od razu idiotyczna myśl.

- Nie! To pewnie wiatr gdzieś ją porwał i teraz leży w jakichś chaszczach! – stwierdziłam i choć miniona noc była zupełnie bezwietrzna to w poszukiwaniu śladów działalności psotnego wietrzyska obeszłam ogród zerkając uważnie do wyschniętego stawu, pod wszystkie krzewy i w różne tutejsze zakamarki. Teren naszego siedliska jest duży, wiec zajęło mi to sporo czasu. W końcu zaszedłszy na samiuteńki koniec ogrodu, ze zdumieniem ujrzałam zaginioną miskę porzuconą w kępie trawy w pobliżu kwietnika z malwami i płotu graniczącego z polem.  



- Skąd się tam wzięła? Kto ją tam zaniósł i po co? Do naszych psów to niepodobne…Byłby to zatem jakiś obcy zwierz?  - i od razu uświadomiłam sobie, że od jakiegoś czasu znikają też z trawników niedojedzone psie kości. Nie muszę ich sprzątać jak zwykle, bo ktoś to robi za mnie. Ale kto? Kto ma na tyle silne szczęki, że daje sobie radę z twardymi gnatami? Wprawdzie widziałam już tu parę razy obce koty, które zakradały się do ogrodu i uważnie rozglądając się na boki dojadały makaron po naszych psach, ale żeby pożerały kości? Toż to nie lwy!

   Do tego od kilkunastu dni można poczuć w naszym ogrodzie intensywny, specyficzny zapach dzikiego zwierzęcia. Snuje się ta ostra woń zwłaszcza przy wiacie na drewno, ale jest też mocno wyczuwalna wewnątrz budynku gospodarczego…Może więc na strychu owego budynku zagnieździła się kuna, tchórz, szop pracz albo coś w tym stylu? Tylko rzecz z owymi kośćmi nie daje mi spokoju. Bo one duże, twarde i ciężkie. Kto zatem dałby im radę?

   Któż zakrada się nocą do naszego ogrodu i bezczelnie tu ucztuje a na dodatek zabawia się psią miską wynosząc ją kilkadziesiąt metrów dalej?



   Ogród jest otoczony płotem z siatki i fakt ten nieco zawęża pole moich domysłów. Bo o ile lis bez trudu przelazłby przez ów płot, to np. wilk nie bardzo. Także obcy pies by się tu nie dostał a poza tym ten zapach wyczuwalny przy wiacie na drewno zdecydowanie należy do jakiegoś prawdziwie dzikiego zwierza, który w ten sposób oznacza tren. Swój teren. Wyznam, iż trochę mi się robi nieswojo, gdy zdam sobie sprawę, że nocą nasze siedlisko bierze we władanie jakiś tajemniczy stwór. Odczuwam lekki niepokój na myśl, że po moich dziennych, swojskich ścieżkach, nocami ktoś jak gdyby nigdy nic sobie spaceruje w sposób niewidzialny i potajemny. I wówczas moje ścieżki należą do niego.



      Pamiętam takie zdarzenie sprzed kilku lat. Nocą psy pobiegły z ujadaniem na tył ogrodu. Właśnie tam, gdzie przy płocie mam dzisiaj kwietnik malwowy. I o ile trzy z nich (żyła jeszcze wówczas Zuzia) zaraz przybiegły do mnie na wołanie (a wyglądały przy tym na dziwnie przestraszone), to Misia pozostała w pobliżu płotu i szczekała wniebogłosy dalej. Za nic nie dawała się przywołać. Wziąwszy latarkę poszliśmy z Cezarym w jej stronę żeby poświecić w miejsce, gdzie spodziewaliśmy się ją zobaczyć. A że noc była bezksiężycowa, to ciemno zdawało się wokół jak w grobie. Szliśmy ostrożnie trzymając się za ręce, żeby nie wpaść na coś i nie przewrócić się po drodze. Nocą wszak wszystko jest odmienione. Zdumiewająco obce, nierealne, czarem jakimś dziwnym okryte. Ciemne sylwetki drzew , strażników ogrodu, wyrastają wcale nie tam, gdzie można by się ich spodziewać. Gałęzie krzewów bzów i kalin wyciągają daleko ramiona. A kolce berberysów wyostrzają się jakby chciały złapać i zatrzymać przy sobie każdego, kto niebacznie przechodzi obok.



   W końcu z trudem dojrzeliśmy za krzakiem jasną sylwetkę ujadającej Misi a z ciemności, tuż obok naszej psinki pobłyskiwała na zielono fosforyzująca upiornie para obcych oczu.

   Mróz mi wówczas przebiegł po krzyżu, bo oczy owe widoczne były na wysokości około metra. Czyli było to coś dużego, coś, co na nasz widok, na widok latarki nie uciekało a uparcie tkwiło w miejscu. A Misia będąc niewidomym psem nie miała pojęcia z czym ma do czynienia i pewnie dlatego się obcego nie bała tak jak reszta psów. Nawiasem mówiąc ta ślepota Misi już parę razy przyczyniła się do tego, ze nasza psinka nie czuła strachu przed czymś, czego obawiają się zazwyczaj psy. Np. świetnie potrafiła wchodzić po drabinie, nie lękając się wysokości, bo nie miała o owej wysokości pojęcia.



   Wracając jednak do wspomnienia z nocnej wizyty w ogrodzie, to na widok owych fosforyzujących ślepi oboje z Cezarym w przystępie panicznego lęku krzyknęliśmy głośno, zatupaliśmy, zahuczeliśmy co sił i jeszcze mocniej ścisnęliśmy nasze dłonie. Wtedy dostrzegliśmy, iż odważna Misia doskoczyła walecznie w stronę tajemniczego zwierza a ten ostatecznie zniechęcony całym zamieszaniem wreszcie dał drapaka błyskawicznie zwiewając przez płot.

   Wówczas Misia jako szczęśliwa tryumfatorka natychmiast do nas przybiegła. Okazało się, iż miała pod okiem niewielkie zadrapanie. Pewnie efekt potyczki z owym zwierzem. Pamiętam, że długo potem ta ranka nie chciała się jej goić. Ślimaczyła się i ślimaczyła. A Zuzia – troskliwa mamusia – codziennie po wielekroć wylizywała Misi delikatnie to zadrapane miejsce. A Misia poddawała się owej procedurze cierpliwie a nawet z lubością. Dawne czasy…



   No dobrze. Ale tak jak wtedy nie mieliśmy pojęcia, jakież to stworzenie nawiedziło nocą nasz ogród, tak i teraz nie wiemy, kto został tajemniczym rezydentem Jaworowa i czy to ten sam, co niegdyś osobnik? Pewnie nie, ale w okolicznych lasach żyje mnóstwo dzikich zwierząt. A las prawie zaraz za płotem. Często dochodzą nas stamtąd wycia, pohukiwania, popiskiwania, chrumkania, poświsty, szelesty i poszczekiwania. Cały czas toczy się tam intensywne, niewidzialne dla nas życie. Życie, które w jakiejś mierze przenika się z naszym, jest czymś naturalnym i zwyczajnym. My chadzamy z Cezarym na przechadzki do lasu, to i leśni mieszkańcy mają prawo zaglądać do nas. Jest w tym wszak jakaś normalność i sprawiedliwość.



   Dlatego nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby zadomowiło się u nas któreś z leśnych stworzeń. Wszak łatwo dostępne resztki psiego jedzenia stanowią nie lada przynętę. Mam przeczucie, że gdybym wlazła na nieużywany od lat stryszek budynku gospodarczego, to mogłabym tam znaleźć zarówno pozostałości owych psich kości, jak i uwite w starym sianie sekretne gniazdko dzikiego zwierza. Może i on sam wyszedłby mi na spotkanie? Jakoś jednak nieśpieszno mi by tam zaglądać. Od razu przypominają mi się horrory z  ohydnymi mutantami podobnymi do ósmego pasażera ze statku kosmicznego Nostromo. Brr!



   Cezary martwiąc się o ewentualne spotkanie naszych psów z owym obcym osobnikiem radzi, by na jakiś czas zabrać drabinę spod stryszku. Że niby wtedy „toto” nie da rady tam wleźć. Ja jednak mam co do tego pomysłu mieszane uczucia. Przecież w gruncie rzeczy ten zwierz nic złego nikomu nie robi i mam, pewnie nieco naiwną nadzieję, że nie zrobi. Po prostu chce być tutaj na jakiś czas. Pożywić się , odpocząć zanim wróci w swój leśny świat. Dziwnie żal by mi było pozbawiać „toto” zacisznego schronienia. Zadomowiło się to coś u nas. Zaufało, że będzie mu tu dobrze. Niegościnnie byłoby zatem z naszej strony je tak obcesowo potraktować. A poza tym, jeśli to coś dysponuje sprawnością i zwinnością podobnej do kociej, to bez problemu wespnie się na stryszek nawet bez drabiny. Tak kiedyś czyniły koty. Wchodziły na obramowanie kompostownika, potem robiły długi skok na daszek starego klopiku, przerobionego obecnie na komórkę na ogrodnicze „przydasie”.  A stamtąd dziecinną łatwością było już dla nich dostanie na dach strychu i dziurą wlezienie do środka.



   Czy macie jakieś pomysły, jakież to stworzenie może być? I co powinnam zrobić, by się tego dowiedzieć? A może  jednak trzeba by przepłoszyć stąd „toto” a przynajmniej zniechęcić do odwiedzin Jaworowa na przykład przestając wystawiać na noc do ogrodu zuziną, różową miskę z resztką wątrobianej zupki…?

P.S.

I jeszcze jedna, gorzka niestety, refleksja na koniec. Refleksja, która pośrednio wiąże się z powyższą opowieścią. Decydując się na osiedlenie w miejscu graniczącym z łąkami i lasem w dużej mierze byliśmy otwarci i gotowi na odwiedziny dzikich zwierząt. Chcieliśmy żyć daleko od cywilizacji a blisko natury, więc tak żyjemy. Jednak zupełnie nie byliśmy gotowi i nie potrafimy zaakceptować najazdu owej „cywilizacji” w postaci wprowadzania nowych, dziwacznych przepisów rodzimych czy unijnych. Wtrącania się przeróżnych biurokratów i urzędników w nasze codzienne życie. Straszenia, że wlezą do nas z buciorami i w majestacie chorego prawa będą kontrolować takie rzeczy jak np. szambo, piec C.O., rodzaj pokrycia dachu, czy też posiadanie telewizora. Mamy też dość zakłócania naszej spokojnej, swojskiej codzienności złowieszczymi informacjami o czekającym nas niebawem przymusie remontu domu, o konieczności zakładania fotowoltaiki oraz nowego, bardziej ekologicznego pieca, o zawłaszczaniu rzeczywistości przez szaloną, klimatystyczną ideologię. Och! Wolelibyśmy gościć u siebie całe watahy dzikich zwierząt, niż obcować z wynaturzonymi działaniami coraz bardziej szarogęszących się pazernych polityków, biurokratycznych hien i urzędniczych pijawek…To się w głowie nie mieści, że nigdzie, nawet na końcu świata, nawet w małym domku pod lasem człowiek nie może się już czuć jak dawniej swojsko i bezpiecznie, że spokój ducha zniknąć może bez śladu zupełnie tak, jak różowa, psia miska…




niedziela, 5 maja 2024

Co tam na naszej górce…

 

 


 

    Nie bardzo mam teraz siłę i ochotę do pisania na blogu. Jednak czas płynie…Zauważyć to łatwo chociażby po sadzonkach ogórków, które posiane około miesiąca temu są już całkiem duże i dość mają ciasnoty doniczkowej oraz przebywania na parapecie okiennym. Widać jak ogromnie pragną przesadzenia do gruntu, zapuszczenia korzeni, rozrośnięcia się i swobodnego pięcia ku słońcu. I chętnie bym ich pragnienia spełniła, bo obecna omalże letnia aura wydaje się ustabilizowana i bezpieczna.Jednak w prognozach pogody straszą burzami i gradem. Do tego jest obawa, że za kilka dni zimni ogrodnicy przyjdą i jak zwykle pomrożą. Co roku wszak przybywają…Jednak ta wiosna zachowywała się inaczej, niż zawsze. Może więc i ogrodnicy odpuszczą sobie zwyczajową, majową wizytę? Może nawiedzili nas już w kwietniu? Czy to tylko pobożne życzenia…? Biję się z myślami. Co zrobić, żeby było dobrze, by nie zaszkodzić a pomóc…? Rozsądek i rozum każą czekać cierpliwie. Serce i intuicja podpowiadają by iść na żywioł. Co wygra? Doświadczenie życiowe radzi by słuchać rozsądku. Z drugiej strony przypomina się jak wiele razy to jednak serce miało rację.




   A czemu ja tak o tych ogórkowych dylematach…? To przecież mało istotny szczegół. Są wszak ważniejsze sprawy na świecie, niż pora sadzenia ogórków. Jednak to, co dotyczy ogórków, ta trudność w powzięciu dobrej decyzji ma odniesienie do wielu innych, ogólniejszych rzeczy. Każdego dnia, każdej chwili w życiu. Wciąż dokonujemy jakichś wyborów. I w zależności od sytuacji wybieramy ostrożność i czekanie na to, jak rozwinie się stan rzeczy lub działamy spontanicznie, emocjonalnie, wręcz brawurowo. Albo po prostu tak, jak sumienie każe, o ile ono cokolwiek podpowiada i o ile skutecznie go coś nie zagłusza.



   A póki nie podjęłam żadnej decyzji w kwestii ogórków zajmuję się innymi pilnymi rzeczami. Głównie pracą w ogrodzie oraz przy cięciu drewna opałowego, jego łupaniu i zwożeniu pod wiaty albo do drewutni.  Ogrom  tego drewna pierwszego maja zwieźliśmy z Cezarym na nasze podwórze. Prawdopodobnie obróbka takiej ilości drewna zajmie nam większość lata, ale chyba starczy nam ono na dwa następne sezony grzewcze, co oznaczałoby w przyszłym roku wolne od roboty z przygotowaniem opału na zimę. Teraz wprawdzie narobimy się niczym konie pociągowe, ale za to jest nadzieja, że w nagrodę za obecną harówkę za rok o tej porze będziemy swobodni i pełni energii niczym rącze rumaki!:-) Niech tylko zdrowie dopisuje i niech siła się w nas odradza. Do dzieła zatem nasze żylaste, obolałe ręce. Do dzieła gospodarscy sprzymierzeńcy: piło, łuparko, siekiero i taczko!



  




   Tymczasem wiosna wokół bardzo piękna. Na naszej górce królują teraz wszelkie odcieni zieleni. Do tego kwitną bzy, konwalie, lwie paszcze, niezapominajki i czosnek niedźwiedzi. Zaczęły kwitnąć róże pomarszczone, czarne bzy i kaliny. Za chwilę obsypią się kwiatami piwonie i łubiny. Dlatego dobrze jest sobie czasem przysiąść w cieniu na ławeczce pośród tych majowych cudów i odganiając natrętne muszki i komary odpoczywać, pieścić pieski, zapatrzeć się na bogactwo barw, zasłuchać w śpiew ptaków, poczuć te wszystkie aromaty i powiewy unoszące się nad ogrodem…A potem? Znowu do roboty!:-)









Oboje z Cezarym pozdrawiamy Was serdecznie i pogodnego dalszego ciągu maja życzymy!:-)


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost