Mam od dawna
taki obyczaj, że jeśli nasze pieski nie dojedzą swojej zupki wątrobianej albo
inszego żarełka zostawiam im w ogrodzie przy studni obok domu różową miskę z
ową resztką karmy. Wiem bowiem, iż w ciepłe noce psiska poproszą o wypuszczenie
do ogrodu i wówczas na pewno zjedzą ze smakiem pogardzaną wcześniej pozostałość
posiłku.
Jakież było moje
zdumienie, gdy kilka dni temu wychodząc o poranku do ogrodu nie dostrzegłam
nigdzie tejże miski! Miski pamiątkowej, bo należącej niegdyś do naszej
ukochanej Zuzi…
- Czyżby psiska pożarły miskę wraz z zawartością? –
naszła mnie od razu idiotyczna myśl.
- Nie! To pewnie wiatr gdzieś ją porwał i teraz leży w
jakichś chaszczach! – stwierdziłam i choć miniona noc była zupełnie bezwietrzna
to w poszukiwaniu śladów działalności psotnego wietrzyska obeszłam ogród
zerkając uważnie do wyschniętego stawu, pod wszystkie krzewy i w różne tutejsze
zakamarki. Teren naszego siedliska jest duży, wiec zajęło mi to sporo czasu. W
końcu zaszedłszy na samiuteńki koniec ogrodu, ze zdumieniem ujrzałam zaginioną
miskę porzuconą w kępie trawy w pobliżu kwietnika z malwami i płotu
graniczącego z polem.
- Skąd się tam wzięła? Kto ją tam zaniósł i po co? Do
naszych psów to niepodobne…Byłby to zatem jakiś obcy zwierz? - i od razu uświadomiłam sobie, że od
jakiegoś czasu znikają też z trawników niedojedzone psie kości. Nie muszę ich
sprzątać jak zwykle, bo ktoś to robi za mnie. Ale kto? Kto ma na tyle silne
szczęki, że daje sobie radę z twardymi gnatami? Wprawdzie widziałam już tu parę
razy obce koty, które zakradały się do ogrodu i uważnie rozglądając się na boki
dojadały makaron po naszych psach, ale żeby pożerały kości? Toż to nie lwy!
Do tego od
kilkunastu dni można poczuć w naszym ogrodzie intensywny, specyficzny zapach
dzikiego zwierzęcia. Snuje się ta ostra woń zwłaszcza przy wiacie na drewno,
ale jest też mocno wyczuwalna wewnątrz budynku gospodarczego…Może więc na
strychu owego budynku zagnieździła się kuna, tchórz, szop pracz albo coś w tym
stylu? Tylko rzecz z owymi kośćmi nie daje mi spokoju. Bo one duże, twarde i
ciężkie. Kto zatem dałby im radę?
Któż zakrada się
nocą do naszego ogrodu i bezczelnie tu ucztuje a na dodatek zabawia się psią
miską wynosząc ją kilkadziesiąt metrów dalej?
Ogród jest
otoczony płotem z siatki i fakt ten nieco zawęża pole moich domysłów. Bo o ile
lis bez trudu przelazłby przez ów płot, to np. wilk nie bardzo. Także obcy pies
by się tu nie dostał a poza tym ten zapach wyczuwalny przy wiacie na drewno
zdecydowanie należy do jakiegoś prawdziwie dzikiego zwierza, który w ten sposób
oznacza tren. Swój teren. Wyznam, iż trochę mi się robi nieswojo, gdy zdam
sobie sprawę, że nocą nasze siedlisko bierze we władanie jakiś tajemniczy
stwór. Odczuwam lekki niepokój na myśl, że po moich dziennych, swojskich
ścieżkach, nocami ktoś jak gdyby nigdy nic sobie spaceruje w sposób
niewidzialny i potajemny. I wówczas moje ścieżki należą do niego.
Pamiętam takie zdarzenie sprzed kilku lat.
Nocą psy pobiegły z ujadaniem na tył ogrodu. Właśnie tam, gdzie przy płocie mam
dzisiaj kwietnik malwowy. I o ile trzy z nich (żyła jeszcze wówczas Zuzia) zaraz
przybiegły do mnie na wołanie (a wyglądały przy tym na dziwnie przestraszone),
to Misia pozostała w pobliżu płotu i szczekała wniebogłosy dalej. Za nic nie
dawała się przywołać. Wziąwszy latarkę poszliśmy z Cezarym w jej stronę żeby
poświecić w miejsce, gdzie spodziewaliśmy się ją zobaczyć. A że noc była
bezksiężycowa, to ciemno zdawało się wokół jak w grobie. Szliśmy ostrożnie trzymając
się za ręce, żeby nie wpaść na coś i nie przewrócić się po drodze. Nocą wszak wszystko
jest odmienione. Zdumiewająco obce, nierealne, czarem jakimś dziwnym okryte.
Ciemne sylwetki drzew , strażników ogrodu, wyrastają wcale nie tam, gdzie można
by się ich spodziewać. Gałęzie krzewów bzów i kalin wyciągają daleko ramiona. A
kolce berberysów wyostrzają się jakby chciały złapać i zatrzymać przy sobie
każdego, kto niebacznie przechodzi obok.
W końcu z trudem dojrzeliśmy za krzakiem jasną
sylwetkę ujadającej Misi a z ciemności, tuż obok naszej psinki pobłyskiwała na
zielono fosforyzująca upiornie para obcych oczu.
Mróz mi wówczas
przebiegł po krzyżu, bo oczy owe widoczne były na wysokości około metra. Czyli
było to coś dużego, coś, co na nasz widok, na widok latarki nie uciekało a uparcie
tkwiło w miejscu. A Misia będąc niewidomym psem nie miała pojęcia z czym ma do
czynienia i pewnie dlatego się obcego nie bała tak jak reszta psów. Nawiasem mówiąc
ta ślepota Misi już parę razy przyczyniła się do tego, ze nasza psinka nie
czuła strachu przed czymś, czego obawiają się zazwyczaj psy. Np. świetnie
potrafiła wchodzić po drabinie, nie lękając się wysokości, bo nie miała o owej
wysokości pojęcia.
Wracając jednak
do wspomnienia z nocnej wizyty w ogrodzie, to na widok owych fosforyzujących
ślepi oboje z Cezarym w przystępie panicznego lęku krzyknęliśmy głośno,
zatupaliśmy, zahuczeliśmy co sił i jeszcze mocniej ścisnęliśmy nasze dłonie.
Wtedy dostrzegliśmy, iż odważna Misia doskoczyła walecznie w stronę
tajemniczego zwierza a ten ostatecznie zniechęcony całym zamieszaniem wreszcie dał
drapaka błyskawicznie zwiewając przez płot.
Wówczas Misia
jako szczęśliwa tryumfatorka natychmiast do nas przybiegła. Okazało się, iż miała
pod okiem niewielkie zadrapanie. Pewnie efekt potyczki z owym zwierzem.
Pamiętam, że długo potem ta ranka nie chciała się jej goić. Ślimaczyła się i
ślimaczyła. A Zuzia – troskliwa mamusia – codziennie po wielekroć wylizywała
Misi delikatnie to zadrapane miejsce. A Misia poddawała się owej procedurze
cierpliwie a nawet z lubością. Dawne czasy…
No dobrze. Ale
tak jak wtedy nie mieliśmy pojęcia, jakież to stworzenie nawiedziło nocą nasz
ogród, tak i teraz nie wiemy, kto został tajemniczym rezydentem Jaworowa i czy
to ten sam, co niegdyś osobnik? Pewnie nie, ale w okolicznych lasach żyje
mnóstwo dzikich zwierząt. A las prawie zaraz za płotem. Często dochodzą nas
stamtąd wycia, pohukiwania, popiskiwania, chrumkania, poświsty, szelesty i
poszczekiwania. Cały czas toczy się tam intensywne, niewidzialne dla nas życie.
Życie, które w jakiejś mierze przenika się z naszym, jest czymś naturalnym i
zwyczajnym. My chadzamy z Cezarym na przechadzki do lasu, to i leśni mieszkańcy
mają prawo zaglądać do nas. Jest w tym wszak jakaś normalność i sprawiedliwość.
Dlatego nie byłoby
w tym nic dziwnego, gdyby zadomowiło się u nas któreś z leśnych stworzeń. Wszak
łatwo dostępne resztki psiego jedzenia stanowią nie lada przynętę. Mam
przeczucie, że gdybym wlazła na nieużywany od lat stryszek budynku
gospodarczego, to mogłabym tam znaleźć zarówno pozostałości owych psich kości,
jak i uwite w starym sianie sekretne gniazdko dzikiego zwierza. Może i on sam
wyszedłby mi na spotkanie? Jakoś jednak nieśpieszno mi by tam zaglądać. Od razu
przypominają mi się horrory z ohydnymi mutantami
podobnymi do ósmego pasażera ze statku kosmicznego Nostromo. Brr!
Cezary martwiąc
się o ewentualne spotkanie naszych psów z owym obcym osobnikiem radzi, by na
jakiś czas zabrać drabinę spod stryszku. Że niby wtedy „toto” nie da rady tam
wleźć. Ja jednak mam co do tego pomysłu mieszane uczucia. Przecież w gruncie
rzeczy ten zwierz nic złego nikomu nie robi i mam, pewnie nieco naiwną nadzieję,
że nie zrobi. Po prostu chce być tutaj na jakiś czas. Pożywić się , odpocząć
zanim wróci w swój leśny świat. Dziwnie żal by mi było pozbawiać „toto” zacisznego
schronienia. Zadomowiło się to coś u nas. Zaufało, że będzie mu tu dobrze. Niegościnnie
byłoby zatem z naszej strony je tak obcesowo potraktować. A poza tym, jeśli to
coś dysponuje sprawnością i zwinnością podobnej do kociej, to bez problemu
wespnie się na stryszek nawet bez drabiny. Tak kiedyś czyniły koty. Wchodziły
na obramowanie kompostownika, potem robiły długi skok na daszek starego klopiku,
przerobionego obecnie na komórkę na ogrodnicze „przydasie”. A stamtąd dziecinną łatwością było już dla
nich dostanie na dach strychu i dziurą wlezienie do środka.
Czy macie jakieś
pomysły, jakież to stworzenie może być? I co powinnam zrobić, by się tego
dowiedzieć? A może jednak trzeba by
przepłoszyć stąd „toto” a przynajmniej zniechęcić do odwiedzin Jaworowa na
przykład przestając wystawiać na noc do ogrodu zuziną, różową miskę z resztką
wątrobianej zupki…?
P.S.
I jeszcze jedna, gorzka niestety, refleksja na koniec. Refleksja,
która pośrednio wiąże się z powyższą opowieścią. Decydując się na osiedlenie w
miejscu graniczącym z łąkami i lasem w dużej mierze byliśmy otwarci i gotowi na
odwiedziny dzikich zwierząt. Chcieliśmy żyć daleko od cywilizacji a blisko
natury, więc tak żyjemy. Jednak zupełnie nie byliśmy gotowi i nie potrafimy
zaakceptować najazdu owej „cywilizacji” w postaci wprowadzania nowych,
dziwacznych przepisów rodzimych czy unijnych. Wtrącania się przeróżnych
biurokratów i urzędników w nasze codzienne życie. Straszenia, że wlezą do nas z
buciorami i w majestacie chorego prawa będą kontrolować takie rzeczy jak np.
szambo, piec C.O., rodzaj pokrycia dachu, czy też posiadanie telewizora. Mamy też
dość zakłócania naszej spokojnej, swojskiej codzienności złowieszczymi informacjami
o czekającym nas niebawem przymusie remontu domu, o konieczności zakładania
fotowoltaiki oraz nowego, bardziej ekologicznego pieca, o zawłaszczaniu rzeczywistości przez szaloną, klimatystyczną ideologię. Och! Wolelibyśmy gościć
u siebie całe watahy dzikich zwierząt, niż obcować z wynaturzonymi działaniami
coraz bardziej szarogęszących się pazernych polityków, biurokratycznych hien i urzędniczych pijawek…To
się w głowie nie mieści, że nigdzie, nawet na końcu świata, nawet w małym domku
pod lasem człowiek nie może się już czuć jak dawniej swojsko i bezpiecznie, że spokój ducha zniknąć
może bez śladu zupełnie tak, jak różowa, psia miska…