środa, 20 marca 2019

Bajka o zielonym króliku...





Dawno temu był sobie las a w nim na niewielkiej polance norka. W norce mieszkała królica. Nocą urodziła króliczka. Była taka szczęśliwa. Wokół panowały ciemności. Czuła tylko zapach maleństwa, jego ciepło oraz puszystość. Nie zastanawiała się nad tym, jak ono wygląda. Dziecko było dla niej najmilszym i najukochańszym prezentem od natury. Nakarmiła je mlekiem, przytuliła a potem razem zasnęli szczęśliwi.
Rano obudziły królicę pierwsze promienie słońca, które dotarły do niej oświetlając wnętrze norki. Przypłynęły z lasu słodkie zapachy młodych traw i kwiatków, śpiewy ptaków, ciepłe powiewy wiatru – to wiosna się budziła. Królica spojrzała na swoje śpiące maleństwo.

 – Co to? - wykrzyknęła z przestrachem - To niemożliwe! -  W świetle słońca okazało się, że jej słodki syneczek jest zielony!
- Jak to się mogło stać? Dlaczego mój synek ma tak dziwaczny kolor? Nie mogę tego pojąć! - rozpaczała. A chociaż czyściła i wylizywała go jak tylko umiała sierść królika nie zmieniała się ani trochę. Przeciwnie, pod wpływem jej starań stała się zupełnie szmaragdowa a świeżością upodobniła się do barwy młodych listków brzozy. Młoda matka bardzo się martwiła. Szczególnie niepokoiło ją to, że gdyby odwiedziła ich jej przyjaciółka, ciemnooka królica, śmiałaby się zapewne i dokuczała, że widać matka za dużo jadła trawy i stąd to dziwaczne ubarwienie noworodka. A jeśliby jej synek wyszedł na zewnątrz i zobaczyłyby go inne zwierzęta drwiłyby z niego, szydziły, ani chwili spokoju by nie dawały. Byłoby mu bardzo przykro i wstyd. Dlatego królica nikomu nie powiedziała o swym dziecku a nawet zabroniła mu wychodzenia z norki. Siedział tam biedaczek całe dnie. Nie wiedział o tym, jak wspaniale jest na świecie. Nie widział wiosny ani lata. Wyjście z domu zawsze zasłonięte było przez mamę. Czasem tylko zostawiała go samego, kiedy musiała pójść po jedzenie, ale wtedy ostrzegała:

 - Zielonku, nie wolno ci wychodzić z norki podczas mojej nieobecności. Na dworze jest bardzo niebezpiecznie!
 I króliczek grzecznie zostawał w, ciemnym, bezpiecznym schronieniu. Bał się nawet wyjrzeć na zewnątrz, bojąc się, że jakieś straszydła czyhają na niego poza domem.

Nadeszła jesień. Zielonek urósł i było mu trochę ciasno we wspólnej norce z mamą. Królica w dalszym ciągu zdobywała pożywienie sama. Aż pewnego dnia wróciła z takiej wyprawy bardzo zziębnięta i chora. Z noska jej kapało, drżała na całym ciele, słaniała się na nogach.
Cóż jej biedny synek mógł na to poradzić? Wiedział o tym, że na takie królicze przeziębienie najlepsze są liście kapusty, ale gdzie je znaleźć? Skąd właściwie mama je przynosiła ? Teraz leżała chora, ciężko oddychała, kaszlała. Miała przymknięte oczy i nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Króliczek postanowił, że pierwszy raz w życiu opuści norkę i sam poszuka dla niej kapuścianych liści. Tylko to uleczy jego kochaną mamę.

- Idę mamusiu. Wychodzę po kapustę - rzekł stanowczo pochylając się nad chorą królicą. 
 - Nie, nie wychodź! Proszę cię! - wyszeptała słabym głosem, lecz nie miała siły zatrzymywać go dłużej. Zasnęła.
 
Królik czym prędzej wyszedł z norki. Natychmiast oślepiły go promienie słońca. Zobaczył las i był nim zachwycony. Liście na drzewach miały cudowne kolory: zielone, żółte, czerwone, złote, brązowe i pomarańczowe. Szumiały radośnie dokoła. Tworzyły wspaniały, żywy obraz roztańczonych pogodnie świetlistych plam i kropek. Królik nigdy jeszcze nie widział czegoś podobnego.
- Na świecie jest tyle różnych barw! – zdumiał się i pobiegł dalej, bo nie miał teraz czasu na krótki choćby odpoczynek. Wszak chora mama czekała na ratunek.

Pędził szybko przed siebie. Szukał czegoś, co przypominałoby kapustę. Aż wreszcie znalazł za lasem ogromne, kapuściane pole. Chciał nazrywać jak najwięcej. Ostrymi ząbkami odgryzał ciemnozielone, największe liście kapusty, ciesząc się, że tak dobrze mu to szło. Wkrótce leżała obok niego spora górka uzbieranych liści. Teraz zastanawiał się, jak doniesie to wszystko do domu.
Wtem usłyszał jakieś jęki. Ktoś wzywał pomocy. Te krzyki dobiegały gdzieś z niedaleka i tak jakby z podziemi. Obejrzał się i co zobaczył? - Wystający nad ziemią, sterczący w górę ogonek jakiegoś innego królika. Zielonek pobiegł tam szybko.
- Co ci się stało? – zapytał, przyglądając się tkwiącemu głową w dół nieznajomemu koledze.
- Jestem tu uwięziony. Wpadłem do pułapki zastawionej przez człowieka. Pomóż mi wyjść. Proszę cię! Czy i ty jesteś króliczkiem? - jęczał biedaczek.
- Tak, jestem królikiem. Tak samo, jak ty! - odrzekł głośno zielony i począł wyciągać tamtego z dziury, w której na pewno trudno mu się oddychało.
- Ach, dziękuję ci przyjacielu! - zawołał już uwolniony szary królik, po czym spojrzał z wdzięcznością na swego wybawcę a na jego pyszczku odmalowało się najpierw ogromne zdziwienie a potem rozbawienie.
- Jejku! Zielony królik, a to heca! - śmiał się - Widział to kto coś podobnego? Przypominasz mi liść z oczami i łapkami! A może to tylko takie przebranie?
 Po chwili nowy kolega uspokoił się i przyjrzał uważniej Zielonkowi. Zauważył, że dziwnie ubarwiony królik miał smutną minę. Uszy opuszczone. Łzy kapały mu z oczu. Łapki smętnie zwiesił. Pragnął stać się niewidzialny.
- Przepraszam - powiedział szary - Nie będę ci już dokuczał. Och, jestem okropny. Ty uratowałeś mi życie a ja jestem okrutnym niewdzięcznikiem. Wybacz mi, proszę...Jeśli mi wybaczysz, zostanę twoim najlepszym przyjacielem i pomogę ci zanieść te liście do twojej norki. Przecież sam nie dasz sobie rady. A na co ci właściwie tyle ich potrzeba?
- Moja mama jest bardzo chora. Ale muszę ci się do czegoś przyznać szary króliku - nie pamiętam którędy wraca się do mojego domu. To dlatego, że pierwszy raz dzisiaj wyszedłem z norki - odrzekł zasmucony i zmieszany Zielonek.
- A jak twoja mama wygląda? Ja znam wszystkie królice w naszym lesie.
- Ma białą plamkę na czole, szare łapki i białą skarpetkę na tylnej nóżce. Wygląda z nią trochę śmiesznie...
- Och, znam ją! - ucieszył się szary - Twoją mamę wszyscy nazywają Białaską. Bardzo dobrze wiem, gdzie mieszka. Tylko nie wiedziałem, że ma synka. Nikomu o tym nie mówiła.
- Naprawdę, nie mówiła? - zielony zmartwił się jeszcze bardziej.
- Nie smuć się. Najważniejsze, że odnajdziemy ją bez trudu. A dzięki twojej kapuście na pewno szybko wyzdrowieje!

   I pobiegli. Miło było tak biec obok siebie. I chociaż łapki i pyszczek mieli zajęte trzymaniem drogocennego, kapuścianego lekarstwa, to nie czuli wcale żadnego ciężaru. Czuli zadowolenie i dumę, że robią teraz coś niezmiernie ważnego i potrzebnego. Wspólnie przynieśli królicy kapustę. Nakarmili ją. Od razu poczuła się lepiej. Mogła nawet wyjść na słońce. Jej synek siedział teraz obok norki ze swym nowym przyjacielem. Odpoczywali i rozmawiali o tym, jak się będą razem bawić, hasać po lesie i szukać najlepszych traw i koniczyn. Niespodziewanie na gałęzi drzewa, pod którym siedzieli przycupnęły trzy ciekawskie wróble i zaczęły chichotać:   -Patrzcie, co to jest tam, w dole? Jakaś nowa, mówiąca roślina. Zielony dziw natury!
Słysząc to Zielonek rozpłakał się: - Wszyscy mi dokuczają...Właściwie to dlaczego zielony kolor jest gorszy od szarego? I co ja na to poradzę, że jestem inny niż wszyscy? 
- Uspokójcie się, wróble niemądre! Ten zielony królik jest uratował mi życie i ocalił swoją mamę - stanął w jego obronie Szaruś.
- To zielone „nie wiadomo co” uratowało ci życie? - zdziwiły się ptaki sfruwając na niższą gałąź i przypatrując się uważnie szmaragdowemu zwierzątku.
- Wy widzicie tylko jego kolor a ja widzę to, co Zielonek ma w środku. Jego odwagę i dobroć.  Chciałbym być taki, jak on! - wykrzyknął z zapałem przyjaciel zielonego królika i przytulił się do niego.
Wróble wyglądały na niezwykle zdziwione.
- Ojej, przepraszamy cię zielony króliku! Nie będziemy już się z ciebie nigdy śmiać ani ci dokuczać! Wybaczysz nam? - zaćwierkały głośno.
- Oczywiście, że wybaczę. Ja nie umiem się na nikogo gniewać! - zawołał radośnie Zielonek ocierając oczy łapką.
- Ćwir, ćwir, ćwir - śpiewały ptaszki wesoło odlatując w swoją stronę.

   Zielony umówił się na następny dzień z Szarusiem. Czas poznać las i okolice. Przyjrzeć się jego tajemnym zakamarkom,  zawiłym ścieżkom i nieznanym dotąd barwom. Poznać leśne zwierzęta. Zobaczyć z bliska wszystkie pory roku. Jakie to będzie ciekawe! Pewnie już wkrótce Zielonek wykopie sobie własną norkę. Stanie się dorosły. Urodzą mu się dzieci. A jeśli nawet będą zielone, to nic - i tak będzie je kochał! Przecież wszystkie kolory w lesie są piękne i potrzebne!


 P.S. Tę bajkę napisałam i zilustrowałam wiele lat temu dla mojej małej córeczki.

niedziela, 10 marca 2019

W czas wichury…




- Niby jest dzisiaj ładnie, ale na dworze wietrzysko tak potępieńczo wyje jakby koniec świata zwiastowało! – stwierdziliśmy oboje z Cezarym siedząc przy kuchennym oknie i zajadając na śniadanie gorącą grochówkę ze skwarkami.


    Widok jaskrawo błękitnego nieba, kilku malowniczych chmurek oraz wyraziście świecącego słońca mógłby zmylić człowieka i zachęcić do wyjścia z domu, gdyby nie dziki poświst i jęk wichrzycy w kominie, nieustępliwe klekotanie blach na dachu oraz szalony taniec bezbronnych wobec wichury drzew, krzewów i suchych traw na łące.  



- Zdecydowanie bezpieczniej dla wszystkich będzie dzisiaj nie wychylać nosa z chałupy! W taką pogodę lepiej sobie odpuścić przechadzki! – skonstatowaliśmy zerkając na psy śpiące smacznie w przyległym do kuchni pokoju i nawet nie proszące się o spacer. My z mężem tym bardziej się do tego nie paliliśmy. Po ponad tygodniowym przeziębieniu, które wycisnęło z nas litry potów i kataru, lejącego się z nosa przy każdym pochyleniu głowy nadal czuliśmy się osłabieni i nie chcieliśmy ryzykować nawrotu choroby albo złapania jakiejś grypy.

- Trzeba uważać na siebie. Człowiek coraz starszy i słabszy, coraz bardziej podatny na infekcje. Ale jeszcze zdążymy się nachodzić, napracować, nacieszyć lepszą pogodą i lepszym zdrowiem – sapnął Cezary, znowu kichnąwszy potężnie i ocierając załzawione oczy.


- Mam nadzieję, że zdążymy – odrzekłam – Człowiek tyle rzeczy odkłada na potem, wierząc, że ze wszystkim zdąży, że ma tyle czasu przed sobą a przecież los może mieć wobec niego całkiem inne plany! – spojrzałam ze smutkiem w oczy męża a on doskonale zrozumiał, co miałam na myśli. 

    Kilkoro naszych znajomych i bliskich w ostatnim czasie dopadły ciężkie, nieuleczalne choroby a wszelkie ich marzenia i zamierzenia nagle legły w gruzach. Przeżywaliśmy mocno to, co się z nimi działo i martwiliśmy się, że nijak pomóc im nie możemy. To, co działo się z nimi uświadamiało nam raz po raz jak bardzo wszystko jest niepewne i kruche a każda chwila, gdy człowieka nic nie boli bezcenna. Na dodatek nie opuszczało nas  wrażenie, że choćbyśmy nie wiem jak zdrowo żyli, nie wiem jak bardzo o siebie dbali i tak, to co jest nam przeznaczone nie minie nas...



- A czasem nie trzeba wcale działań losu, tylko zwyczajnej, ludzkiej bezmyślności by zepsuć to, co powinno być chronione! Zobacz, ci dwaj, co krążyli wczoraj po naszych okolicach  i wycinali piłami spalinowymi przydrożne chaszcze nie darowali nawet tym ślicznym sosenkom, co rosły ponad metr od drogi, nawet młodziutkiej kalinie na skraju pola, która nijak nie utrudniała widoczności przejeżdżającym w pobliżu kierowcom! – zdenerwował się Cezary, który poprzedniego dnia nakrzyczał mocno na dwóch najętych przez gminę pilarzy, bez pytania o zgodę wycinających grabowy żywopłot przy naszym płocie. Długo potem nie mógł się uspokoić, krążąc po domu jak lew po klatce i wyrzekając na bezmiar ludzkiej głupoty. 

- Dwóch szalonych Edwardów Nożycorękich! Wandali, tnących bez opamiętania co popadnie. A dopiero się cieszyłam, że jeszcze rok, dwa i będą owoce na tej kalinie. A dopiero co robiłam zdjęcia tym przydrożnym sosenkom. A teraz leży to wszystko pokotem, jak nikomu niepotrzebne śmieci…Ludzkie życie los też przecina tak nagle, tak bez sensu… - westchnęłam dostrzegając z oddali zielone iglaki, jeszcze przedwczoraj cieszące oczy a teraz  porzucone byle jak przy rowie.


- Nawet tu, na nasz skraj świata dociera ludzka nieodpowiedzialność, głupota i żądza zniszczenia. To jak ma być dobrze na świecie? – żachnął się Cezary.
- I co takimi pilarzami powodowało? Przecież łatwo można było odróżnić, co trzeba wyciąć a co nie! Na pewno urząd gminy nie kazał im wycinać wszystkiego. Zdaje mi się, że ci dwaj po prostu wyżywali się na biednych drzewach i krzewach za swoje niepowodzenia życiowe i za swoją codzienną frustrację. A tymczasem tutaj, z tymi warkotliwymi piłami mogli przez parę godzin udawać władców świata. Ciąć, niszczyć, zabijać, nie darować najmniejszemu krzaczkowi wierzby, głogu czy dzikiej róży… - westchnęłam z żalem, myjąc talerze po zupie oraz umieszczając je na suszarce.



- Tylko na moment się uspokoiło! – odezwałam się po chwili usiadłszy znowu przy stole i wsłuchując się w żałosny jęk wiatru - Posłuchaj jak znowu dmie w kominie. Jak coś świszcze złowieszczo w ogrodzie. Zobacz, jak gną się ramiona naszej starej lipy, ile gałązek leży na drodze… - odchyliłam firankę, by widzieć wyraźniej przestrzeń za płotem. 

- I w lesie też pewnie mnóstwo suchych gałęzi pospadało. Nawet niebezpiecznie byłoby dzisiaj tam wychodzić, żeby jakimś konarem w głowę nie oberwać – odparł Cezary, szykując nam jeszcze na przekąskę parę kanapek z masłem i cebulą.

- Ale przyroda da sobie jakoś ze wszystkim radę.  Wiele wichur już tu przecież oglądaliśmy. Coś ginie bezpowrotnie, ale i wciąż powstaje coś nowego. Zawsze tak było i będzie. Spójrz, jakie niebo niebieskie a słońce budzi już do życia trawki, młode pokrzywy i stokrotki.  Odrodzą się jak co roku. Czas przyniesie nowe zdarzenia, da nowe siły do działania. A świeża zieleń pokryje wszystko, ześle ulgę i zapomnienie. I będzie ładnie, prawda?… - uścisnęłam dłoń męża a on w odpowiedzi serdecznie odwzajemnił mój uścisk.



   Potem nic już więcej nie mówiliśmy, tylko zajadaliśmy nasze zdrowotne kanapki patrząc za okno, w pełną lasów, łąk i wzgórz dal, która trwała tu od wieków i pewnie będzie trwać, gdy nas dawno już na świecie nie będzie…



Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost