poniedziałek, 23 stycznia 2023

Powrót zimy…

 



 

…Od kilku dni znowu u nas zima na całego! Śniegu dokoła ogromne ilości. Śnieg to ciężki i mokry, szybko topniejący, bo nocą jest nieco poniżej zera a za dnia tylko dodatnie temperatury na termometrze. Jednak bieli tej wystarcza by pejzaże błyskawicznie przebrały się z siwych, listopadowych sukienek w styczniowe, biało - czarne. I z jednej strony to dobrze, bo na dworze zrobiło się jaśniej i piękniej a z drugiej nie za dobrze, gdyż owa masa śniegu spowodowała w naszych okolicach nieomalże dwudobową przerwę w dostawie prądu. I trzeba było sobie jakoś radzić. A nie było to łatwe ani zbyt przyjemne, choć jednocześnie wielce pouczające.  Ot, mieliśmy taki dwudniowy survival! A wraz z nami wszyscy mieszkańcy naszej wioski oraz kilkudziesięciu innych, sąsiednich miejscowości, również dotkniętych brakiem elektryczności.


 

 Panowie elektrycy uparcie usiłowali usunąć awarię, ale nie bardzo im to szło. Bo nie wystarczyło wyciąć i uprzątnąć kilku drzew, które pod ciężarem śniegu przegięły się, złamały  i zerwały kable elektryczne. Okazało się, iż uszkodzenie instalacji było o wiele poważniejsze i panowie naprawiacze biedzili się z tym przez dwa dni do późnej nocy a to wszystko pośród nieustająco sypiącego śniegu a nawet momentami ostro szalejącej zamieci. Mimo tak kiepskich warunków atmosferycznych samochody elektryków jeździły w tę i we w tę. A z nimi jakieś ciężarówki, podnośniki, quady i inne specjalistyczne pojazdy. I tylko miganie ich reflektorów na jakiś czas wydobywało z kompletnych ciemności zaśnieżone pola, wzgórza,  lasy i coraz trudniej przejezdne okoliczne drogi. Co jakiś czas obserwowaliśmy poczynania ekip naprawczych przez okno, jednak widząc powiększającą się śnieżycę pomału traciliśmy nadzieję na szybki powrót prądu.  


 

    Tymczasem w domu woda całkiem już przestała lecieć z kranu. Nie działała pompa elektryczna i pozostało wyciąganie jej ze studni w wiadrze (do picia, gotowania i mycia),  czerpanie ze stawu (na szczęście pokrytego tylko cienką warstwą lodu) oraz topienie śniegu (by było czym spłukiwać toaletę).  Do tego okazało się, iż nasza instalacja centralnego ogrzewania jest skonstruowana w tak przedziwny sposób, iż w razie braku elektryczności kaloryfery grzeją tylko na piętrze a na parterze pozostają lodowate. Na piętro nie chcieliśmy się przenosić z uwagi na psy, które co i rusz o wypuszczenie do ogrodu proszą a komu by się chciało po ciemnym korytarzu  i jeszcze ciemniejszych schodach z góry wciąż schodzić? Pozostaliśmy zatem na dole, bo tu przynajmniej przy piecu kuchennym było naszej gromadce swojsko i przyjemnie. Tylko w sypialni zimnica się panoszyła, mimo, że przez te dwa dni nie  było przecież siarczystych mrozów. Ale na taką okoliczność wyciągnęłam z szafy dodatkowy koc i jak się mocno do siebie z Cezarym przytuliliśmy, to zaraz robiło się pod wielbłądzią kołdrą i owym kocem cieplutko i przytulnie. 


 

   Najbardziej przykre okazało się to, iż zimą po szesnastej robi się kompletnie ciemno i dwa dni z rzędu trzeba było sobie z tym jakoś radzić, w jakiś sposób ten odmieniony dziwnie czas wypełnić. Bo skoro o tej porze nieco za wcześnie jeszcze na spanie, to pozostaje człowiekowi zaświecić latarkę, świeczkę albo lampę naftową i usiłować jakoś działać w półmroku.  Po pierwsze włączyć radio na baterie (i zaraz wyłączyć bo tam albo reklama goni reklamę albo wiadomości pełne nieznośnej propagandy). Po drugie, jeśli się oczywiście lubi,  można wyciągnąć z mroków zapomnienia karty albo inne gry, do których mocnego światła nie potrzeba. W lichym oświetleniu książki się nie poczyta ani krzyżówki nie rozwiąże, choć próbować nie zawadzi.  Ja spróbowałam, ale oczy piec mnie szybko zaczęły a do tego pokapałam woskiem książkę, więc odłożyłam ją zaraz na półkę, żeby jej całkiem nie zniszczyć. Co jeszcze da się w taką szarą porę czynić? Pewnie jakieś robótki, typu szydełkowanie albo druty, ale ja niestety tego nie potrafię, bo też nigdy mnie do takich prac nie ciągnęło. Można coś sobie pisać w zeszycie, ale i od tego człowiek ostatnimi czasy odwykł komputer do dyspozycji mając. Cóż. Wyznam Wam, iż najlepiej wychodziło nam z Cezarym popijanie gorącej herbaty przy stole kuchennym oraz zajadanie kanapek (kanapki to najlepsze jedzenie, gdy nie chce się brudzić zbędnych naczyń), do tego rozmowa, żarty, śpiewy, zabawa z psami, pieszczenie kota, wyglądanie przez okno a w końcu polegiwanie pod kocem i drzemka.  Najmniejszym problemem okazał się dla nas w tym czasie brak Internetu (którego nie było nawet wtedy, gdy już wrócił prąd), bo jednak Internet nie wpływa bezpośrednio na codzienne życie. Okazuje się, iż spokojnie można się bez niego obyć. Myślę, że taki internetowy detoks to nic przykrego a wręcz przeciwnie. Odpoczęłam dzięki temu od złych wiadomości. Odpoczęłam od wiadomości wszelakich. I oczy też odpoczęły od monitora. Za to wyobraźnia pracowała na całego. I dobrze!


 

    Dzięki temu brakowi prądu chcąc nie chcąc przenieśliśmy się w czasie do lat 50-tych ubiegłego wieku, kiedy to wiele podkarpackich wiosek nie było jeszcze zelektryfikowanych. Oboje z Cezarym snuliśmy wizje tego,  jak też wtedy żyli tu ludzie. Co właściwie robili po zmroku?  I taka oto opowiastka w mej głowie się zrodziła…

 


W styczniowy wieczór

 

   Po nakarmieniu i napojeniu zwierząt gospodarskich, po wydojeniu krów i ich oporządzeniu wszyscy mieszkańcy drewnianej chaty pod lasem zbierali się w kuchni, gdzie ciepło było przy piecu kaflowym a lampa naftowa jako tako oświetlała środek izby, wszelkie jej kąty pozostawiając w niemal całkowitym mroku. Jarzyły tylko gdzieś pod powałą ślepia czarnego kocurka Filipka, który umościł sobie wygodne legowisko w zawieszonym wysoko starym, wiklinowym koszyczku od święconki.  Mruczał tam i pilnie obserwował, kiedy gospodyni mleka mu do miski naleje i chleba tam podrobi. A tymczasem ona drew do pieca dokładała i dmuchała mocno, bo cugu jakoś wcale nie było. Tylko tuman sadzy na czole jej nagle osiadł aż dzieciska śmiać się poczęły, że matuś jak kopciuszek z bajki wygląda!

- Kopciuszek? Dam ja wam kopciuszka! Za lekcje się bierzcie lepiej, bo znowu wam pani w dzienniczku uwagi napisała, że żadnych postępów nie robicie i tylko dokazywanie wam w głowie ! – fuknęła kobiecina i otarłszy jako tako twarz znowu dmuchać w palenisko poczęła.

 - Jędrzej! A ty zajrzeć musisz do komina, czy tam znowu, tak jak w zeszłym roku,  jaka sroka nie wpadła – sapnęła, z trudem z kolan wstając i do rozpartego na ławie gospodarza się zwracając.

    Tenże akurat nabijaniem tytoniu do fajki był zajęty, a że to dla niego wyczekana przez cały dzień czynność była, tedy nie przerwał jej ani na chwilę a tylko głową pokiwał gospodyni, że rozumie i zrobi jak trzeba. Ale nie teraz…teraz był święty czas pykania fajeczki i wydmuchiwania przed się zgrabnych kółeczek.

- Anulko! Antoni do nas wieczorem wpadnie! Pogadać o ważnych sprawach chcemy! - zwrócił się w końcu do żony.

- Ponoć elektryfikację mają w naszych stronach w przyszłym roku zacząć. A nie wszystkie ludziska   na to gotowe! Jedne na wycinanie drzew się nie zgadzają, co to w postawieniu słupów  i przeciągnięciu kabli elektrycznych przeszkadzają. A inne po prostu boją się tej  elektryki, że to niby pożarem grozi!   - westchnął z ubolewaniem, gdy już pierwszy, tytoniowy głód nasycił. Potem zakasłał głośno, bo mu ostry dym aż do tchawicy podszedł.

- Ale to chyba tylko stare, bo młodym nowoczesność już mocno pachnie! Młodych coraz więcej do miasta ciągnie. Niedługo po wsiach to tylko tacy jak my zostaną, co to do ziemi przywiązani, jako i nasi rodziciele byli – mruknęła w odpowiedzi Anna i  popatrzyła z troską w kąt izby, gdzie stało  łóżko grubą pierzyną nakryte. Spała pod nią jej stara, schorowana matka, co to niewiele już ze świata rozumiała bo umysł dawno się jej zamglił a i nogi posłuszeństwa odmówiły. Gospodyni opiekowała się starowinką z czułością wielką, ale serce ją bolało, bo matka nawet już jej nie poznawała a wczoraj, gdy niegdyś ulubionym barszczem ją nakarmić chciała, tamta z krzykiem, że otruć ją pewnikiem zamiarują, miskę jej z rąk wytrąciła  aż zupa na pościel się wylała. Gospodyni na to wspomnienie westchnęła ciężko. Wiedziała przecież, że z matką będzie już tylko gorzej, ale przecie zdarzały się jeszcze chwile, że mateńka uśmiechała się, stare piosenki nuciła, Annie całkiem bystro w oczy spoglądała. Potem znowu  jednak mgła ją jakaś opadała i w świat swoich rojeń i lęków odchodziła.

   Anna postawiła na piecu garnek z mlekiem. Część mleka jak zawsze ulała do kociej miseczki. Natychmiast oczy Filipka rozjarzyły się na ten widok niczym dwie roratowe latarenki. Zeskoczył z góry i zaczął o nogi gospodyni serdecznie się ocierać.  Ta posmyrała go chwilę za uszkiem a następnie szybko za ucieranie ciasta na zacierki się zabrała. Jędrzej tymczasem perorował dalej:

- Ale to i nie dziwota, że się boją! No sama popatrz jak ta nowoczesność szybko teraz postępuje. Toż dopiero co auta i motory się pokazały, kolej prawie wszędzie dojeżdża, aeroplany nad głową przelatują a jeszcze przed wojną tylko wozem konnym albo bryczką do miasteczka się jeździło albo tak jak teraz, saniami! I cicho było. Spokojnie…Komu to przeszkadzało? Aż strach pomyśleć, czym nasi wnukowie jeździć będą!  -  zawołał i za okno z zabobonnym lękiem w oczach zerknął jakby z ciemności już teraz nadjechać miały jakieś przerażające,  kosmiczne machiny. Jednak stamtąd słychać było tylko świst wichru, poszumy śnieżnej dujawicy i odległe wycie wilków…

   Gospodyni nie zwracała na to jednak uwagi, bo właśnie z obawą w  pokasływanie dzieciaków się wsłuchiwała.

 -  Oj, żeby to znowu jakiś krup się nie przypałętał albo i co gorszego! – rozmyślała przykładając dłonie do rozgrzanych policzków najmłodszych latorośli, ośmioletnich bliźniaków Jaśka i Mietka oraz dziesięcioletniej Kasi.  Czternastoletnia córka, Marysia na szczęście już z chorób dziecięcych wyrosła, ale inne zaczynały się z nią problemy. Marudna się jakaś zrobiła, nieusłuchana, w lusterko za często spoglądała. Nieraz, jak matka nie widziała grzywkę w miejski sposób tapirować próbowała. Ponoć to wszystko dlatego, że za chłopaczyskami zaczęła już zaglądać. Teraz też gdzieś w sufit się zapatrzyła i uśmiechając się sama do siebie o niebieskich migdałach rozmyślała.

- Maryś! Postaw talerze na stole. Wyjmij łyżki z szuflady! Kompotu do kubków nalej! Żadnej wyręki z ciebie nie ma! – napomniała ją gospodyni a dziewczyna półprzytomnie ze stołka się zerwała i zamiast pomóc matce jeszcze gliniany dzbanek z kredensu zrzuciła aż rozbił się w drobny mak…Czerwona plama malinowego kompotu rozlała się szeroko po jasnych, sosnowych deskach podłogi kuchennej… Oczy Maryśki momentalnie wypełniły się łzami.

- Ale gapa ze mnie! – zawołała i za ścierkę się od razu złapała, żeby szybko wszystko uprzątnąć.

- Zły to znak!  – na widok czerwonej plamy szepnęła Anna i przeżegnała się na wszelki wypadek. I zaraz strach o matkę się w niej ulągł, wiec pośpieszyła do łoża staruszki sprawdzić czy oddycha. Oddychała spokojnie i nawet się nie poruszyła, choć stuk upadającego dzbanka tak głośnym wszystkim w chacie się zdawał.

- Oj, tam! Zdarza się przecie! Dzbanków nam nie brakuje. Przecie masz po ojcu, garncarzu z dziesięć chyba podobnych i lepszych. Na szczęście to chyba spadł i tyle! – zawołał gospodarz i poklepał pocieszająco plecy zgiętej u jego stóp najstarszej córki.

Wtem dało się słyszeć głośne stukanie do drzwi.

- To pewnie Antoni już przyszedł! Jasiek! Weźże świeczkę i leć do sieni. Wpuść drogiego gościa do domu! – przykazał Jędrzej po czym wstał i wyjął z kredensu flaszkę przedniej księżycówki, co to ją trzymał na lepsze okazje.

   Ale to chyba nie był Antoni, bo chwilę potem  do izby kuchennej wpadł sam Jasiek - blady całkiem jak widmo, a do tego z dziwnie wybałuszonymi oczami. Wygasła świeczka niczym osika drżała w jego małej dłoni. Chłopiec obłapił matulę w pasie i tylko zębami dzwonił, słowa nie potrafiąc wydobyć…

 


 

   I to tyle styczniowej opowiastki na początek…Czy zainteresowała Was ona choć trochę? Przyszło mi do głowy, że może wśród Was znaleźli by się chętni na jej kontynuowanie. Może chcielibyście dopisać do niej parę zdań lub akapitów? A może mielibyście pomysły, jak mogłaby się ta historia dalej rozwinąć?  Ciekawa jestem Waszych propozycji i podpowiedzi. Może uda nam się stworzyć wspólnie ciąg dalszy tej opowieści? Myślę, że w długie, styczniowe wieczory dobrze się takie historie razem składa. To może być sympatyczna i pobudzająca wyobraźnię, blogowa zabawa. Co o tym sądzicie? Piszcie w komentarzach, jakie macie propozycje kontynuacji tej zimowej opowieści.

A póki co, pozdrawiam Was serdecznie z okrytej śniegową kołderką, zamglonej wioski pod lasem!:-)

 

kontynuacja Jotki:

Jasiek nie potrafił słowa z siebie wydobyć, choć widział przecie, że i matula i ojciec czekają niecierpliwie, bo do izby z sieni nikt nie wchodził. Gdy wreszcie głos odzyskał, a wszyscy czekali jak w kamień zamienieni zakrzyknął:

 - Matulu, duchy jakoweś nas dziś nawiedzają!

 - Co ty pleciesz, chłopaku? Rozum ci odjęło? 

- Sami zobaczcie, kto w sieni palto zdejmuje, nie uwierzycie... 

Gospodyni wolnym krokiem do sieni ruszyła, świeczką w głąb zaświeciła i podobnie jak uprzednio Jasiek, ze świecą w ręce zamarła i płakać zaczęła, ale trudno było rozeznać czy z radości to czy tez z wielkiej zgryzoty!

 

kontynuacja Olgi Jawor:

 

…Chwilę potem do izby kuchennej powoli wszedł zgarbiony, siwobrody jegomość.  Niepewnie stanął na progu, z nogi na nogę przestępując i śnieg z ramion otrząsając. Nic nie mówił, ale wyglądał jakby na coś czekał a może i czegoś się obawiał? Z przewieszonym przez ramię grubym, połatanym paltem, w wojskowych, zniszczonych buciorach w milczeniu stał naprzeciw gospodarzy a zdawał się im znajomym i nieznajomym jednocześnie. Przez jego policzek przebiegała głęboka i szeroka blizna a  pod lewym okiem widać było ciemne wgłębienie, jakby po kuli czy silnym uderzeniu. Poznać można było od razu, iż człek ten dużo złego doświadczył w życiu, a i na duszy jakieś rany pewnie miał. W ostatnich latach wiele takich postaci po okolicach się kręciło. Ludzie wracali z wojennej tułaczki, miejsca swojego na powrót we wsi szukając a przede wszystkim bliskich wypatrując, tych, za którymi gdzieś w świecie tęsknili i których twarze pomału zaczynali już zapominać.  A tymczasem po wielu tutejszych chałupach jeno pogorzeliska i czarne kikuty pozostały. W innych nowi, z zachodu przyjezdni ludzie się osiedlili. A w jeszcze innych żyły ocalałe cudem tutejsze rodziny i po latach gehenny próbowały budować na nowo zwyczajne życie o wojennych trudach rzadko wspominając.

   Jedną z takich właśnie rodzin była familia Jędrzejowa. Choć i im wojna kilku bliskich zabrała, to wespół zdołali na powrót odbudować swoje proste szczęście. Siermiężne a nawet biedne lata pięćdziesiąte, po chaosie wojennym i codziennym lęku mu towarzyszącym ostoją bezpieczeństwa im się zazwyczaj zdawały.  Grunt, że szkoły znowu działały, że ziemię można było uprawiać i zwierzęta swoje hodować. A choć bieda często piszczała i państwu trzeba było sporo z marnych przeważnie plonów oddawać, to przynajmniej nikomu wywózka na roboty już nie groziła ani do lasu przed nikim nie trza było uciekać. Mówiło się wprawdzie, że ten i ów widywał po lasach, z dala jeno,  dziwne jakieś persony. Uciekinierów z wojska albo partyzantów, co to nowych, politycznych porządków przyjąć nie chcieli. Zdarzały się też jeszcze niedobitki Ukraińców, którzy wywózki w akcji „Wisła” dotąd uniknęli. Jednak coraz mniej ich się w tych stronach kręciło. W przeszłych latach nie na darmo milicja i wojsko co i rusz obławy na nich robiły i niby wściekłe lisy wyłapywały. Żal było nieraz patrzeć jak owi pojmani, do cna poniżeni i w kajdany skuci ludzie siedzą na pace wojskowych ciężarówek niby kurczaki w klatkach a sprawiedliwa władza ludowa ich do więzienia w mieście zawozi. Stamtąd nikt z nich wolny nie wychodził. Czekały ich lata zamknięcia a na wielu, tych najbardziej znaczących i zatwardziałych wyroki ostateczne wydane już były…Takie to czasy właśnie powojenne nastały, ale mimo to przecie żyć się po prostu chciało, choćby i głowę od takich okropności odwracając, a najlepiej udając przed sobą, że ich nie ma. Lepiej było o przyszłości myśleć, nowych, lepszych zdarzeń wypatrując, ot chociażby jak teraz, na elektryfikację niecierpliwie oczekując a przede wszystkim prosty i nie podpadający nikomu szary żywot wiodąc. I to się właśnie rodzinie Jędrzejowej niezgorzej udawało aż teraz, raptem do ich chałupy duch przeszłości zawitał i kruchy spokój domostwa naruszył.

    Spod czapki uszanki mocno na czoło naciągniętej błyskały błękitne oczy przybysza. I choć łatwo można było przypuszczać, że to dość wiekowy już mężczyzna, to spojrzenie miał dziwnie bystre i wyraziste, w oczy zebranych dogłębnie się wwiercające.  Przez jakiś czas przyglądał się każdemu z członków rodziny z osobna aż nagle dziwny uśmiech pojawił się na jego obliczu.  Na widok tego uśmiechu dzieciakom z miejsca jakiś lęk w duszy się zalęgł. Także dorosłym się naraz niepewnie zrobiło…

- A dyć nie poznajecie mnie Jędrzeju? – wtem ozwał się tamten i bliżej w krąg światła lampy naftowej postępując czapkę z głowy zdjął. Z miejsca wilgotne, srebrzyste włosy rozsypały mu się długimi puklami po ramionach. A że do tego woda z siwej, odmarzniętej brody mocno zaczęła mu skapywać, przeto zdał się młodszym dzieciom do utopca albo i do płanetnika podobny.

– Toż to czort chyba jakiś! – szepnęła przerażona Kasia.  Teraz już prawie wszystkie maluchy za plecami matki się pochowały. I tylko Marysia na miejscu pozostała ciekawskie oczy na nieznajomego wytrzeszczając…

 

zakończenie Olgi Jawor:

 

- Wybaczcie, ale nie poznaję! Choć coś mi tam po głowie chodzi, jakieś odległe wspomnienie z dzieciństwa, czy przywidzenie…- odparł zmieszany nieco Jędrzej, zaś Anna, podobne mając odczucia jak mąż postanowiła nic po sobie nie pokazywać a tylko działać, jako zwykle w takich razach działała.

- Rozdziejcie się proszę i siadajcie tu obok męża przy stole. Pewnikiem przemarznięci jesteście i głodni. Widać po was, żeście kawał świata zeszli! – mówiła krzątając się wokół gościa i kapotę od niego odbierając oraz mokrusieńką czapkę uszankę. Szybko rozwiesiła owo odzienie przy piecu żeby przeschło a potem nalała przybyszowi do sporej, glinianej miski świeżo ugotowanych zacierek na mleku. Drugie naczynie postawiła zaraz przed mężem a i dzieciskom do mniejszych misek kolację ponalewała. Do tego górę pajd chrupiącego, żytniego chleba nakroiła i na środku stołu ustawiła by każdemu łatwo było sięgać.

- Jedzcie, bo stygnie! – zarządziła i sama naprzeciw Jędrzeja usiadła, po prawej stronie dzieci wszystkie mając, które choć chwilę temu takie głodne były, teraz niemrawo do jedzenia się jakoś zabierały, wciąż tylko na gościa podejrzliwie popatrując.

- Dziękuję za poczęstunek, gospodarze. Z serca dziękuję! Dawnom już takich dobrych rzeczy nie jadł. Tam, gdzie ostatnio bywałem korą z drzew obywać się musiałem, z rzadka wróblami i wiewiórkami nad ogniskiem pieczonymi a wszystko gorącą wodą z topionego śniegu popijałem – westchnął parę chwil później przybysz, do dna miskę wyskrobując i wąsy ocierając.

- Niełatwo dzisiaj znaleźć ludzi, którzy obcego pod swój dach wpuszczać radzi! U wielu jeszcze niezagojone rany, u wielu strach w duszy nadal króluje. Z waszej chałupy jednak ciepło wyjątkowe jakoś bije. Toteż właśnie do was zdecydowałem się zapukać.  A jeśliście radzi posłuchać, to opowiem trochę o tym, gdzie byłem i kim jestem – ozwał się, życzliwie poklepując po ramieniu gospodarza i głowę przed gospodynią z szacunkiem skłaniając.  Mówiąc to uśmiechnął się tak jakoś życzliwie i szczerze, że gospodarzom jakby kamień z serca jakiś spadł. I nawet dzieci przestały się bać a tylko z ciekawością na nieznajomego popatrywały.

- Kiedyś mieszkałem w tych stronach. Między wojnami  spokojny, dobry żywot tu wiodłem. Znałem z widzenia ciebie, Jędrzeju. Takoż i waszą żonę Annę jak żeście dziećmi jeszcze byli. Nigdyśmy nie gadali ze sobą, ale nie raz nasze ścieżki się przecinały. Tak czy siak wystarczająco, by w oczy sobie popatrzeć, a nawet przed niebezpieczeństwem ostrzec – oznajmił i znowu zapatrzył się wnikliwie w twarze gospodarzy.  Takoż i im mgła jakowaś, co im dotąd widzenie zaćmiewała, znikać poczęła. I oboje nagle przypomnieli sobie, że tak. Dawno temu widywali nieraz w lesie albo na łące dziwnego, milczącego zawsze, jasnowłosego, błękitnookiego chłopaka, który nie wiadomo czyj był i w jakiej chacie mieszkał, ale często w tych stronach się kręcił. Z innymi dzieciakami się nie zadawał a nawet z drogi im ustępował. Nie szukał też z nikim utarczki. Ot, chrustu sobie w lesie nazbierał, albo szczawiu na zupę narwał i znikał równie szybko jak się pojawił. A dziwną taką właściwość miał w sobie, że choć wszyscy o nim wiedzieli, to szybko o spotkaniach z nim zapominali, nawet w rozmowach prawie  go nie wspominając. I w końcu dzieciaki same już nie wiedziały, czy naprawdę spotykały onego chabrowookiego milczka, czy tylko w snach im się przewidywał…

   Jednak Annie wtem przypomniało się, że dawno temu letnią porą ujrzała kiedyś w pobliżu chaty tego tajemniczego chłopca.  Akurat bawiła się na podwórku z młodszą siostrzyczką Rozalką, na ławie siedząc i  główki rumianku na nitkę nanizując, gdy na niebie wielkie chmury przetaczać się zaczęły i wiatr zza lasu silny nagle powiał. Aż pranie na sznurach się wzdęło i łopotać zaczęło niby żagle wielkiego okrętu. Matusi w domu ani tatulka akurat nie było, bo na targ wcześnie rano poszli i jeszcze nie wrócili. Za to pod lasem kręcił się ów chłopiec i na niebo z natężeniem popatrywał.  Jak to na niego ludziska mówili…?

- Obłocznik! – wtem, zupełnie niechcący wymówiła na głos gospodyni i zaraz się tego zawstydziła na niespodziewanego gościa przepraszająco spoglądając.

Tenże nic nie odrzekł a tylko szerzej jeszcze uśmiechnął się do niej, jakby przyzwolenie na to dziwaczne miano dając.

- Takżeśmy onegdaj z siostrzyczką na wasz widok zawołały a potem szybko pranie ze sznurków pozbierałyśmy, bo ulewa wielka szła i do chałupy się schroniłyśmy – szepnęła, samej sobie się dziwiąc, że tak dawne zdarzenia jej się przypomniały.

- I całe szczęście żeśmy się schowały, bo deszcze z wichurą szalały takie, że ludziom stogi na polach porozwalało i wozy z sianem poprzewracało! To było istne oberwanie chmury, nigdy jeszcze w naszych okolicach nie widziane. Pozalewało ludziom wtedy piwniczki. Potopiło jadło tam pochowane i sprzęty. Na naszym zacisznym zwykle podwórku  takie tumany latały, takie siły diabelskie tańcowały, że aż drzwi od komórki z zawiasów wyleciały i w ławę, na której dopiero co z Rozalką siedziałyśmy uderzyły przewracając ją i łamiąc jak zapałeczkę. Jakbyśmy tam jeszcze były, to kto wie, co mogło się stać z nami! – westchnęła i przypomniała sobie jeszcze jak bardzo się obie z siostrzyczką ucieszyły, gdy parę godzin później rodzice cali i zdrowi do domu powrócili. Mówili, że się w ostatniej chwili w czyjejś starej stodole schowali. Ale widzieli przez szpary jak woda wielka w niewinnej dotąd rzeczce wezbrała i mostek, którym dopiero co na drugą stronę przeszli ze sobą porwała…

- I ja mam podobne wspomnienie! Alem przez całe lata o tym nie myślał, dopiero teraz! – wtem ozwał się Jędrzej i aż z podniecenia wielkiego usiedzieć nie mógł, toteż zza stołu wstał i po izbie przechadzać się zaczął.

- Pamiętam, była zima! Bawiliśmy się z chłopakami nad wójtowym stawem. Prawie cały był skuty lodem, ale gdzieniegdzie jeszcze woda prześwitywała. Na środku stawu, była taka mała wysepka, gdzie się czasem wiosną dzikie gęsi zatrzymywały i gniazda swoje zakładały. Wtedy nijakich ptaszków tam nie było. Ot, kępa sitowia tylko. Patykami tam rzucaliśmy i kamieniami, prześcigając się kto dalej trafi – Jędrzej zamilkł na chwilę po to by zapatrzeć się w skupieniu gdzieś w odległe zakamarki pamięci a potem kontynuował swą opowieść.

- A potem, jak już się nam rzucanie znudziło chłopaki wymyśliły, że się spróbujemy suchą stopą przedostać do onej wysepki. I pierwszy zaczął już na lód wchodzić, gdy wtem zdało mi się, że on głupio robi i za palto go złapałem, dalej iść nie pozwalając. Dobrze, że się wrócił, bo tam, gdzie nogę postawił zaraz cienka tafla lodu pękać zaczęła i w ciemnych swych toniach całe kawałki kry topić! Utopił by się jak nic!

- No dobrze, tatulu! Wszyscy znamy ten wójtowy staw w dole wsi. Przecie on dalej zimą zamarza i dalej się dzieciska przy nim zabawiają. Ale co to ma wspólnego z owym błękitnookim chłopcem? – zapytała rezolutnie Marysia i porozumiewawczo na rodzeństwo spojrzała, ze to niby ich tatek duby smalone jakieś opowiada.

- Ja go tam widziałem! – zawołał tryumfalnie jej ojciec.

- Jakżeśmy z chłopakami w to sitowie rzucali, to niebieskooki pojawił się nagle na przeciwległym brzegu. I jak to on, chmurnik – bo tak żeśmy o nim szeptali -  nic nie mówił. Patrzył jeno, jakby w sam środek duszy się wwiercał. Właśnie tak jak teraz… - na widok wpatrzonych w niego szafirowych oczu tajemniczego przybysza jakiś strach obleciał Jędrzeja. Więc zacukał się w sobie i dreszcz mu po krzyżu przebiegł.

- No tak! Obłocznik, chmurnik, utopiec, płanetnik! Różne miana mi ludzie zawsze nadawali, ale nikt nie chciał mieć ze mną do czynienia. Bo czego ludzie nie pojmują, zaraz się tego boją.  I różne czasy bywały, ale nikt nigdy mi tu krzywdy nie zrobił a i ja nikomu źle nie życzyłem, bo przecie każdy do życia prawo ma jednakie…I nieważne kto zacz. Ważne, czy serce w nim dobre bije… - siwowłosy, błękitnooki starzec pokiwał głową i zmarszczył brwi, nad czymś widocznie deliberując z troską.

- Ale nastały takie czasy, że trudno było człowieka od wilka odróżnić. I wiele serc stwardniało. Świat się zestarzał, w ciemną otchłań jakąś popadł i bezradność wielką… - szepnął a jego tak pogodne dotąd spojrzenie zalśniło ponurym, mroźnym blaskiem a potem zachmurzyło się całkiem niby zimowe niebo.

- Takoż i ja wywędrować z tych stron chcąc nie chcąc musiałem. Wywiał mnie wicher hen, hen! Aż strach jak daleko. Tam, pośród podobnych sobie ciężki, nieludzki wręcz żywot wiedliśmy o powrocie w znajome strony marząc, o dawnych łąkach, rzekach i wzgórzach stare piosnki nucąc…

- Ale cudem jakimś po latach powrócić mi się udało. Nie wiem tylko czy na dłużej uda mi się tu osiąść, bo dalej ten świat w złą stronę się toczy. I nie słucha już żadnych ostrzeżeń ani nie widzi znaków…

- Znaków? Ostrzeżeń? Co macie na myśli, panie? – przeraziła się gospodyni i w trwodze przygarnęła do serca najmłodsze dzieciaki.

- Nie trapcie się, drodzy. Was złe nie dosięgnie. Przecie nie nadaremno do waszej właśnie chałupy zastukałem – odparł błękitnooki gość a potem podniósł się i przeszedł parę kroków ku oknu w ciemność rozpościerającą się tam spoglądając.

-  Ano nic. Na mnie już pora. Śnieżyca się uspokaja. I wycie wilków całkiem już ucichło. Jutro wstanie słoneczny, ale mroźny dzionek. Za gościnę raz jeszcze dziękuję i dobre życzenia byście zostali w zdrowiu i spokoju wam zostawiam! – rzekł i w ledwo co podeschnięte palto i uszankę się odziewając z każdym członkiem rodziny Jędrzejowej się pożegnał rękę mu serdecznie ściskając. Nawet starowinki, matki gospodyni nie pominął, dłoń jej maleńką w swoje, wielkie jak bochny chleba dłonie na chwilę biorąc. Nie słuchając próśb gospodarzy by nie wychodził w tak ciemny wieczór, by został z nimi przynajmniej do rana cicho zamknął za sobą drzwi i odszedł, jakby nigdy go w Jędrzejowej chacie nie było.

   Bo może i nie było? Może im się wszystkim ta dziwna wizyta jeno przyśniła? Toż w zimowy czas różne się dziwy ludziom zwidują. Pewnikiem to od tego monotonnego ducia wichru albo od księżycowych promieni, co to dachy chat na srebrno cudnie malują. Tak czy siak jakoś tak wyjątkowo szybko tego wieczoru spać się rodzinie Jędrzeja zachciało. Pokładli się pod pierzynami, okutali aż po brwi, i w try miga zachrapali w rejony niepochwytne, mgliste odpływając…

   Obudziła ich rankiem wesoła krzątanina w kuchni i dobiegający stamtąd wspaniały zapach zbożowej kawy z mlekiem. Słonko wysoko już było na niebie i mocno świeciło w szybkach okien się odbijając i oczy wesoło zaglądając. Ktoś tam przy garnkach się tłukł, coś mieszał, do pieca drewienek podkładał i przy tym przyśpiewywał silnym i dźwięcznym, dawno już niesłyszanym tu głosem. Dziwując się i oczy nieprzytomne przecierając do kuchni wszyscy podążyli. Przy piecu jak gdyby nigdy nic stała zdrowa całkiem babka, matka gospodyni i uśmiechając się na ich widok taką sobie piosnkę nuciła:

 

Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się ludziom nie śniło

Są cuda i czary mary, bo trudno by bez nich żyć było

I dziwa są różne nieznane, co nazwać ich nie ma już komu

Lecz najważniejsze jest dobro, co żyje w rodzinnym domu

 

 Hej, tam! Wy duchy niebieskie! Obłoczni wy dobrodzieje

Niechaj i w waszej dziedzinie też dobrze się znowu dzieje

Niechaj się splata w krąg niebo z wszystkimi ludzkimi sprawami

A szczęście jak gwiazdka śniegu niech błyszczy pomiędzy nami…

 


 

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost