środa, 2 stycznia 2013

Podróż noworoczna, Cz.6 - "W poszukiwaniu nowego oblicza Błękitnych gór i znowu w drogę – czyli niezwykłe przeżycia i zmienne emocje dwojga wędrowców..."



   Następny dzień także zamierzaliśmy spędzić w Błękitnych górach. Wczoraj udało się nam je zaledwie musnąć wzrokiem. Odetchnąć przez chwilę ich atmosferą przedwieczorną. Zachwycić się Trzema Siostrami. Dzisiaj chcieliśmy zobaczyć inne, wspaniałe tutejsze miejsca. Poznać ich tajemnice i kolory.
Szybko zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i opuściliśmy motel znowu wyruszając w stronę centrum Katoomby. Poranna Katoomba zalana była ostrym, bezlitosnym, gorącym słońcem i wszechobecnymi tłumami turystów. A ten wielojęzyczny tłum tarasował wręcz ulice i drogi miasta, sprawiając, że mieliśmy problem z przejechaniem i z dotarciem w kolejne, interesujące nasz miejsce zwane Scenic World. Kilka razy się po drodze zgubiliśmy, nie umiejąc doczytać żadnych wskazówek na naszej mapce i denerwując się wzajem na siebie.  Krążyliśmy tak bezskutecznie w obrębie miasta przez prawie pół godziny. Gdzieś się zapodział ten wczorajszy nastrój spokoju i rozmarzonego zamyślenia. Spiekota panowała coraz większa a nieodległe przecież góry najwyraźniej grały z nami w kotka i myszkę, bo długo nie mogliśmy wjechać na właściwą drogę.


   Wreszcie sukces! Dojechaliśmy na miejsce i zaparkowaliśmy jeepa na terenie wielopoziomowego, zapewniającego cień parkingu. Zaraz po wyjściu zobaczyliśmy metalowe rzeźby roztańczonych, ślicznych, trzech Aborygenek i ich ojca, szamana. Tkwili tutaj, jak żywi, w swoich dawniejszych ludzkich postaciach i przypominali o swojej legendzie, o swoim trwającym od tysiącleci zaklęciu. A rozbrykane skośnookie dzieciaki, nie przejmując się żadnymi smutnymi legendami, po prostu obłapywały rzeźby ze wszystkich stron, wspinały się na nie i usiłowały pocałować, dając tym samym swym azjatyckiego pochodzenia rodzicom powód do strofowań i napomnień. Pozostali turyści chętnie fotografowali się ze spiżowymi dziewczętami. Także i ja przytuliłam jedną z nich a Cezary wówczas pstryknął mi zdjęcie...


   Potem poszliśmy do centrum turystycznego, w którym było wszystko, co turyście może być potrzebne : kawiarnie, restauracje, toalety, sklepy z ubraniami i pamiątkami, tarasy widokowe i kasy, sprzedające bilety na przejazd kolejkami górskimi. A właśnie te kolejki stanowiły główny powód naszego zainteresowania. Cezary opowiadał mi, jakich ekstremalnych przeżyć dostarczyły mu niegdyś przejazdy nimi i był ciekawy, czy i ja także doznam podobnych.

   Teraz musieliśmy odstać swoje w długiej kolejce do kasy a potem zapłacić sporo za przejazd w obie strony dwoma kolejkami linowymi: Scenic Skyway i Scenic Cableway oraz jedną szynową – Scenic Railway. Następnie, w oczekiwaniu na przyjazd pierwszej, linowej kolejki ustawiliśmy się w ogonku pośród wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu turystów, tak jak my, spragnionych silnych doznań.

   Przy dźwiękach muzyczki z filmu Indiana Jones z podziemnego tunelu wyłonił się długi wagon kolejki szynowej i gdy tylko wysiedli z niego, zadowoleni z przejazdu turyści, przyszedł czas abyśmy i my się tam ulokowali. Po zapięciu się specjalnym, zabezpieczającym przed wypadnięciem metalowym drążkiem byliśmy gotowi do jazdy. Kolejka była po brzegi wypełniona pasażerami, a jej boki i dach pokryte były siatką metalową, chroniącą wszystkich dodatkowo przed wypadkiem. I znowu usłyszeliśmy znajomą melodyjkę , a potem  ruszyliśmy szybko, od razu prawie zupełnie pionowo w dół. Mocny podmuch powietrza oraz siła przyciągania ziemskiego przegięły nas raptownie w przód i wówczas bardzo przydał ten metalowy drążek. Oboje schwyciliśmy go kurczowo i mknęliśmy na łeb na szyję w głąb wywierconego pod kątem 45 stopni, tunelu. Natychmiast zrobiło się chłodno i ciemno a jedyne widoczne światełka dobiegały z widocznego w oddali wylotu tunelu oraz z miejsca, gdzie kolejka rozpoczęła swój szybki zjazd. Ludzie piszczeli z podniecenia i lęku. Dzieciaki śmiały się histerycznie a my z Cezarym usiłowaliśmy w tych warunkach kręcić naszą kamerą film oraz robić jakieś zdjęcia. Potem, już w domu okazało się, że z wrażenia trzymaliśmy kamerę do góry nogami, w związku z czym nagrała się tylko podłoga kolejki i nasze stopy…
   Wreszcie wyłoniliśmy się z podziemi na światło dzienne, które oczywiście oślepiło nas bezlitośnie. Wysiedliśmy z wagonika na nieco miękkich nogach, komentując ten szaleńczy przejazd w ten sposób, że chyba w naszym całym życiu żadna karuzela w wesołym miasteczku ani jakakolwiek szalona huśtawka nie dostarczyły nam tak silnych przeżyć.

  
    Po stromych, wijących się w dół schodkach zeszliśmy następnie prawie na samo dno wąwozu i oto znaleźliśmy się w zupełnie nowym dla nas, niezwykłym, jak gdyby prehistorycznym świecie. Zewsząd otaczały nas ogromne, prastare drzewa eukaliptusowe i wielkie paprocie, panował tu bardzo przyjemny chłodek a gdzieniegdzie rosły, występujące bardzo rzadko w Australii ciekawe rodzaje figowca zwane drzewami gumowymi. Wędrując dalej po szlaku wyznaczonym z drewnianych kładek i metalowych bramek z zachwytem oglądaliśmy dzikie, niezbadane gąszcze, stosy wielkich, omszałych kamieni, zwisające dookoła liany, suche drzewa, dokładnie obrosłe maleńkimi, ciemnozielonymi listkami pasożytniczych roślin. 


   Napotykaliśmy też co jakiś czas historyczne ślady bytności górników w tej okolicy. Okazuje się, że w zboczach tych gór odkryto w XIX wieku pokłady węgla kamiennego i sprowadzono aż z Niemiec ogromne urządzenia do wwiercania się w skały i do wydobywania tego cennego, czarnego kruszcu. Czasy te upamiętniały stojące tu gdzieniegdzie żelazne wagoniki, pełne drobnych kawałków węgla, mosiężne rzeźby górników i koni pociągowych oraz stare wyciągi, kołowrotki, potężne wiertła i rury, którymi dostarczano tutaj niegdyś wodę. Jakże ciężka musiała być praca w takich warunkach! Z jakim trudem musiało przebiegać wykonanie siłami ludzkimi, bez użycia elektryczności, tych wszystkich wwiertów, wykopów i tuneli! – dumaliśmy z Cezarym zwiedzając ten głęboki, niedostępny wąwóz.
Przez kilka godzin spacerowaliśmy sobie po tym dzikim, przepięknym świecie...



   Aż nadeszła pora skorzystania z przejazdu następną tutejszą atrakcją – kolejką  linową Scenic Cableway. To ścieżka, którą cały czas się przemieszczaliśmy doprowadziła nas do stacji, skąd owa kolejka wyprawiała się w górę, na skraj wąwozu. I już za chwilę przejeżdżaliśmy powoli, a właściwie przepływaliśmy tą podniebną kolejką ponad przepaściami, w pobliżu stojących pionowo, wielkich, pomarańczowo-szarych skał piaskowca, nad wielkim, wielokondygnacyjnym, pełnym imponujących kaskad, wodospadem. 




    Spoglądaliśmy w dół z głęboką wiarą, że kolejka się nie urwie i dowiezie nas bezpiecznie na miejsce. A ona nie tylko dowiozła nas w stanie nienaruszonym na górę, ale w kilka minut potem zwiozła nas znowu w dół. Później znowu czekał nas przyjemny, półgodzinny spacer dnem zielonej doliny. Tym razem, żeby trochę odetchnąć po przeżytych emocjach schroniliśmy się w cieniu, na ławeczce i wdychaliśmy wszechobecny tutaj przyjemny zapach kory drzewnej, ściółki leśnej, paproci i eukaliptusów. 

   Po krótkim odpoczynku ponownie wjechaliśmy na górę jako pasażerowie zapierającej dech w piersiach, szalonej kolejki szynowej Scenic Railway.  W ten sposób dostaliśmy się do znanego nam już centrum informacyjnego, po dawnemu pełnego ludzi, dźwięków i zapachów. Skwapliwie skorzystaliśmy z toalety. Zrobiliśmy też sobie kilka zdjęć przy siedzącym manekinie, przedstawiającym dzikiego Aborygena. 


   A ponieważ czekał nas przejazd jeszcze jedną kolejką, to znów musieliśmy ustawić się wśród innych turystów w wyznaczonym do tego miejscu. Miejsce nie było najlepsze, gdyż znajdowało się pod przeźroczystym, szklanym dachem, a dostęp świeżego powietrza był tutaj minimalny. Tak więc po pół godzinie takiego stania, tak jak reszta oczekujących, byliśmy umęczeni upałem i duchotą a nogi nam spuchły i bolały tak, jakbyśmy nie wiadomo jak długo chodzili.
   Wreszcie nadjechała kolejka i cudem jakimś udało nam się do niej zmieścić. A już za moment zawiśliśmy nad przepaścią, której dna nie było widać. Kolejka poruszała się bardzo powoli, dając podróżującym w niej szanse na dokładne obejrzenie otoczenia oraz na zdanie sobie sprawy jak wysoko jesteśmy i jak niebezpieczne tak naprawdę jest to wszystko. Zależni od jednej, wprawdzie bardzo mocnej, liny...A tymczasem tam na dole skały, korony eukaliptusów, ostre, kamienne granie, urwiska, wodospad i wielka, przerażająca głębia...

   Z ulgą wyszliśmy z kolejki i powędrowaliśmy w słońcu szlakami nad krawędzią doliny Jamison. Potem Cezary zatrzymał się i postanowił obserwować okiem swojej kamery podniebny przejazd naszej kolejki a ja poszłam sama dalej szukając godnych sfotografowania miejsc. Wędrowałam sobie kamiennymi schodkami w górę i docierałam do wąskich lecz dobrze zabezpieczonych barierkami, skrajów urwisk, z których rozciągały się widoki na przeciwległe skały, na kaskady wodne, na przepaście. Widziałam mnóstwo maleńkich jaszczurek, umykających błyskawicznie spod moich stóp.


 Obserwowałam błyszczące zielono turkusowym blaskiem żuczki, maszerujące spokojnie wzdłuż ścieżki. Spotkałam grupkę Arabów, którzy siedząc w cieniu nawisu skalnego, rozmawiali o czymś głośno i gestykulowali gwałtownie. Dziwne było widzieć w takim oddalonym od cywilizacji miejscu tych odzianych w turbany mężczyzn i otulone od stóp do głów kobiety, trzymające na rękach małe, wielkookie, czarnowłose dzieci. Wyglądali tutaj, jak żywcem przeniesieni z baśni tysiąca i jednej nocy. Jednakże, jak widać, ich niezmienne tradycje i normy obyczajowe nie zakazywały im turystyki, czego dowodem była ich obecność tutaj. 


   Wróciłam szybko do czekającego na mnie i niepokojącego się moim losem męża. No tak, te wysokie góry obfitować mogły w szereg niespodzianek w rodzaju, obsuwających się skał, spadających z wysoka kamieni, nagłych przepaści pod nogami. A dzisiejszego, gorącego dnia, mnie jasnoskórej, lekkomyślnej babie groziło także zwykłe porażenie słoneczne, gdyż zapomniałam wziąć z samochodu mego płóciennego, zielonego kapelusika i przez cały dzionek beztrosko sobie wędrowałam z rozgrzaną głową pośród tego falującego od gorąca powietrza.
Jak na razie, czułam się jednak całkiem dobrze, więc ucałowawszy rozgrzane policzki mojego troskliwego męża i chwyciwszy jego dłoń udałam się wraz z nim na stację kolejki, by po raz ostatni odbyć tę niesamowitą, nadprzepastną jazdę. 
   Ale na stacji okazało się, że nasze czekanie potrwać może i dobrą godzinę. Ludzi przed nami było mnóstwo, a przecież taki napowietrzny wagonik pomieścić może określoną liczbę pasażerów. Staliśmy więc tak cierpliwie w pełnym słońcu i oczekiwaliśmy jak na zbawienie momentu, gdy dane nam będzie wsiąść do kolejki.  Upał był wręcz nieznośny a promienie słoneczne centralnie mierzyły wprost w czubki naszych rozgrzanych głów. Wreszcie z dużego foldera turystycznego zrobiłam sobie kapelusik, bo miałam już wrażenie, że jeśli jakoś się nie ochronię, to zaraz mój mózg się zagotuje. Na szczęście niedługo potem nadpłynęła skądś cudowna, zbawcza chmura i zalał nas przyjemny, niosący ulgę cień.
Tę ulgę poczuła też najwyraźniej stojąca przed nami grupka młodych Japończyków, bo oto Ci milczący do tej pory, chłopcy i dziewczęta, śmiejąc się radośnie zaczęli dokazywać, żartować, bawić się w gry podobne do znanych nam, polskich gier, wyliczanek. Kto wygra? Kamień, papier, czy nożyce? Kto ma szybszy refleks? Kto przewidzi, w jaki kształt ułoży się dłoń przeciwnika? A za każdą wygraną głośne klaśnięcie i towarzyszący mu, wybuch śmiechu...Chociaż nie znamy japońskiego języka, to doskonale rozumieliśmy, o co chodzi. Tak samo zresztą, jak reszta kolejkowej braci, która jak jeden mąż porzuciła swój znużony, obojętny wyraz twarzy i teraz, z wesołą ciekawością przypatrywała się Japończykom. W ten sposób, przyglądając się z hipnotyczną fascynacją, nie znającym zmęczenia młodym, radosnym, potomkom samurajów, dotrwaliśmy do przyjazdu naszej kolejki linowej. Powrotna droga nią była już tylko bladym wspomnieniem poprzednich wrażeń a my myśleliśmy już głównie o tym, jak spędzić dalszy ciąg dnia.


   Pojechaliśmy szosą, prowadzącą wzdłuż grani wąwozu i zatrzymaliśmy się kilkanaście kilometrów dalej, żeby sobie coś zjeść. Ze smakiem zajadaliśmy przygotowane tego ranka, jeszcze w Katoombskim motelu kanapki z wędliną i żółtym serem. A jedząc, podziwialiśmy widoki na przeciwległe góry i doliny. A nie tylko my wpadliśmy na taki piknikowy pomysł. W naszym sąsiedztwie biesiadowało troje młodych Niemców. Tylko, że oni, w przeciwieństwie do nas, przyszykowali sobie na miejscu cały obiad. Przy pomocy turystycznego palnika gazowego ugotowali sobie spagetti, przygrzali sos i już po kilku minutach siedząc na własnych, wygodnych krzesełkach turystycznych i przy stoliczku zajadali te wonne smakołyki a nam ślinka aż ciekła. A za jakiś czas podjechały swoim commodorem dwie czerstwe, starsze panie, prawdopodobnie Australijki i też wyciągnęły z samochodu jakieś smakowite bułki, a potem spacerowały sobie w pobliżu i serdecznie zagadywały a to do nas a to do owych Niemców. 


   Jest jakaś sympatyczna, niezobowiązująca więź między turystami, między osobami napotykającymi się przypadkowo na szlakach. Ta więź sprawia, że obcy przecież sobie ludzie, witają się serdecznie, wymieniają uwagi o tym, co jest ciekawego w okolicy do zobaczenia, uśmiechają się do siebie a nawet pomagają wzajemnie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nikt w takich okolicznościach nie burczy, nie udaje, że nie słyszy, co się do niego mówi. To zupełnie co innego niż życie w wielkim mieście, gdzie tłum ludzi na ulicy jest zupełnie bezosobową masą, prącą tylko do przodu i nie zauważającą potrzeb i uczuć innych. Turysta, już z racji tego, że jest na urlopie, a więc czuje się odprężony i otwarty na świat zmienia swe codzienne zachowanie. A do tego wszystko wokół wydaje się piękniejsze, niż na co dzień, bardziej beztroskie, kolorowsze. Człowiek pozbywa się zwykłych swoich uprzedzeń i samoograniczeń i po prostu stara się cieszyć życiem i dostrzegać przy tym bliźnich, zauważać ich podobieństwo do siebie. Namiastkę tego wszystkiego dostrzegałam także i w Polsce, na szlakach górskich, gdzie wciąż praktykuje się wzajemne pozdrawianie się. Jednakże tu, w Australii spotkałam się z nieznaną wcześniej życzliwością, otwartością, poczuciem humoru. I chyba to wszystko nie było udawane...


    Przed odjazdem stamtąd pomachaliśmy serdecznie Niemcom i Australijkom i z uśmiechem na ustach ruszyliśmy przed siebie. Zbliżała się już godzina piąta a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć wspaniałe, widokowe urwisko leżące w pobliżu miasteczka Blackheath. Poza tym nie mieliśmy jeszcze żadnych, skonkretyzowanych wyobrażeń na temat tego, co będziemy jeszcze dziś robić, gdzie będziemy spać. 
   Zanim dojechaliśmy do Blackheath pogoda gwałtownie się pogorszyła. Ni stąd ni zowąd niebo zaciągnęło się szaroburą płachtą chmur i zrobiło się bardzo zimno(a przynajmniej ja to tak odczułam, bo po wcześniejszych trzydziestu stopniach ciepła teraz na zewnątrz samochodu panowała temperatura trzynastu stopni Celcjusza). I kiedy zajechaliśmy wreszcie do parku krajobrazowego w Blackheath wychodziłam z jeepa, szczękając zębami i pragnąc jak najszybciej do niego wrócić. Baliśmy się, że zaraz zacznie się potężna ulewa. Zresztą kilka pojedynczych kropel już spadło na nasz samochód. Chcieliśmy to przeczekać w centrum informacyjnym parku, ale oczywiście okazało się zamknięte (w Australii większość sklepów i innych ważnych miejsc zamyka się o godzinie piątej!). Wsiedliśmy więc z powrotem do samochodu i ponieważ znowu byliśmy głodni, to podjechaliśmy do głównej ulicy miasteczka, gdzie znaleźliśmy sympatyczny bar z pieczonymi kurczakami.
   Najedzeni i napojeni, z połową pachnącego kurczaka spakowaną na potem ruszyliśmy w drogę. Ponieważ baliśmy się, że jak to w górach nastąpi dłuższe załamanie pogody, to postanowiliśmy już opuścić ten rejon i przebyć tego wieczora jeszcze wiele kilometrów. Opuszczaliśmy region Błękitnych Gór żegnani przez unoszącą się nad nimi błękitną poświatę. Z informacji wyczytanych w folderach turystycznych wynikało, że mgiełka owa pochodzi od unoszących się w powietrzu eukaliptusowych olejków eterycznych. Oddalaliśmy się z tego niebieskawego, wciąż niezmiennego mimo upływu lat  raju w stronę ruchliwych autostrad, w okolice ludne i nowoczesne. Nad nami i dookoła wisiały wielkie, granatowe, groźne chmury. Wyglądało na to, że lada chwila lunie i góry zasłoni kurtyna ogromnego deszczu...


   Naszym następnym celem podróży miała być Canberra, stolica Australii. Ale stąd do niej było ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów i wątpliwe było byśmy tego dnia dali radę jeszcze tyle przejechać.

     I tak było rzeczywiście. W narastającym szybko zmierzchu mijaliśmy kolejne miasteczka wschodniego wybrzeża. Kilometry umykały nam spod kół  a my robiliśmy się już znużeni. Słuchając poleceń naszego samochodowego GPS-u, który miał nas poprowadzić trasą jak najkrótszą do Canberry, wjechaliśmy nagle w zaskakująco górską drogę. Jeep z mozołem zaczął się wspinać w górę. Między wyrastające znienacka przed nami zupełnie pionowe, granitowe skały, miedzy przerażająco strome zbocza. A wokół nas panowały ciemności nieomal egipskie. A zakręty zmieniały ni stąd ni zowąd kierunek i kąt nachylenia o 180 stopni. I tylko czasami migały nam światła odblaskowe po bokach jezdni. Jechaliśmy powolutku, ostrożnie i z duszą na ramieniu. Gdybyśmy mieli pojęcie wcześniej, ze jest tam tak niebezpiecznie, nigdy nie wjechalibyśmy na tę drogę. Myślę, że nawet w dzień jest tam trudno przejechać a co dopiero w nocy! Strach narastał. Niewiele było widać poza metrem, najwyżej dwoma przed nami. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów. I żadnych samochodów za nami ani przed nami. Ciemność, pustka, skały, kompletna cisza wokół.
   Spoglądałam na męża, jaki jest niesamowicie skupiony i spięty, jak stara się wyprowadzić nas całych i zdrowych z tego piekielnego, górskiego, nocnego labiryntu. Podziwiałam opanowanie i sprawność, z jaką radził sobie z tymi ostrymi zakrętami. Ale widziałam też, jaki był zmęczony i przerażony. Bałam się wraz z nim. Może nawet bardziej niż on sam, bo podczas gdy Cezary patrzył wyłącznie przed siebie, ja zerkałam na boki i czasami dostrzegałam kątem oka ciemne, nieskończone przepaści, skalne odchłanie, mijane zbyt blisko urwiska. Usiłowałam też wyłowić wzrokiem na poboczu jakieś tabliczki informujące o końcu drogi, albo o zbliżającej się miejscowości. To byłaby dla nas jakaś nadzieja na oddech, na odpoczynek po tym straszliwie górskim, rodem z horroru, maratonie.
   Wreszcie udało się nam wyjechać na prostą drogę i obiecaliśmy sobie, iż w najbliższej miejscowości znajdziemy jakiś motel i przenocujemy. Po kilkunastu kilometrach dojrzeliśmy w miasteczku Robertson maleńki, zachęcająco oświetlony motelik i tu się z ulgą zatrzymaliśmy. Od właścicieli motelu dowiedzieliśmy się, jak nazywała się nasza górska przeprawa (Albion Park i Macquarie Pass National Park) i że są pełni podziwu, iż udało się nam tamtędy bez szwanku przejechać. Podobno nawet miejscowi unikają jak mogą nocnych eskapad w tamte okolice. Naprawdę mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu!
   Szybko poszliśmy na spoczynek. Ułożyliśmy się w wygodnej pościeli, długo jeszcze rozpamiętując przeżycia tego wieczoru. W głowie kłębiły się silne emocje, w mięśniach coś bolało od niedawnego napięcia.  Ja, jak to często ze mną bywa, miałam problem z pogrążeniem się w błogich odmętach nieświadomego niebytu. A gdy wreszcie po dłuższym czasie udało mi się usnąć, to śniłam o okropnie krętych, górskich drogach, o spadaniu w ciemność, o lęku dławiącym w gardle i bezlitośnie ściskającym serce. 
   Obudziłam się ze szlochem... Uspokoił mnie miarowy oddech Cezarego i śpiew nocnych ptaków za oknem. Długo potem leżałam bezsennie wpatrując się w ciemność. Wreszcie nad ranem, przytulona do miękkiej poduszki, zasnęłam, nie śniąc już teraz, na szczęście, o niczym....

Witaj stały czytelniku z Rosji!!!

26 komentarzy:

  1. Jak w jurajskim parku - te olbrzymie paprocie, mam wrażenie, ze chowają się za nimi dinozaury:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paprocie, jak drzewa!A drzewa, jak góry! A człowiek maleńki jakby go w ogóle nie było.Wszystko jak miliony lat temu...:-))

      Usuń
  2. Cos dla mnie! Kolejki gorskie, przepascie, krete drogi gorskie w nocy - miodzio!
    A mnie jest ciezko wejsc na drabine, taki mam lek wysokosci. Mimo calego uroku okolic, jakie bylo Wam dane zwiedzic tego dnia, dzisiejsza wycieczka zupelnie sie dla mnie nie nadaje. Zdjecia sa jak zwykle, przepieknej urody, ale na ich ogladaniu poprzestane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może cie sobie z Cezarym podać ręce! On nawet na film akcji nie może patrzeć, w którym dzielny Bruce Willis łazi po dachu wieżowca!
      A ja, jak kozica sobie po graniach Błekitnych gór biegałam i dopiero nocna przejażdżka skalistym parkiem w ciemnosciach rozwaliła mnie psychicznie!

      Usuń
    2. Wejsc, to jeszcze wleze, ale sciagac na dol mnie beda dzwigiem.
      I niech Cezary nie bedzie taki skromny, skoro dal sobie rade na tych serpentynach po ciemku. Ja dodatkowo cierpie na kurza slepote i w nocy poza miastem nie jezdze w ogole.

      Usuń
    3. Cezary wychodzi po prostu z założenia, że jak trzeba coś zrobić, to trzeba. I choćby gwiazdy z nieba leciały, to jak się zaweźmie, wszystkiego dokona.

      Pamiętasz, jak pisał o rozbieraniu naszej stodoły? Na jej szczycie, kilka metrow nad ziemią, dokonywał istnych ekwilibrystyk, balansując na cienkich deskach, mając w jednej ręce piłę łańcuchową a w drugiej młotek.

      To była taka jego autoterapia. Klin klinem. Od tej pory znacznie mniej boi się wysokości.Ale nadal wychodzi z pokoju by niby to napić sie czegoś,gdy Bruce tak sobie wisi na krawędzi dachu i majta nogami trzydzieści metrów nad ziemią!

      Usuń
    4. Moja srednia majtala nogami w otwartym oknie na 3 pietrze, siedzac na parapecie. Miala wtedy ok 3 lata. Ja pobilam wszelkie rekordy sprintu po schodach w gore, zdjelam ja i wtluklam na dupsko, za swoj strach i dla pamietnosci, zeby nigdy wiecej tego nie robila.

      Usuń
    5. Nie dziwię sie, ze tak zareagowałaś! Toż od tragedii był tylko krok! Jak mniemam, własnie tamto wydarzenie stało się początkiem twej traumy związanej z lękiem wysokości?

      Usuń
    6. Nie, zawsze tak mialam, a lanie bylo z powodu mojej traumy. Wstyd mi.

      Usuń
    7. Acha! Ale wiesz - Twoja córka na pewno szybko o laniu zapomniała, a gdyby coś jej się wówczas stało, Ty nie zapomniałabyś o tym nigdy. A więc mniejsze zło zapobiegło dużo, dużo wiekszemu.
      Nie martw sie i nie wstydaj - było się przecież o co bać!
      A nawiasem mówiąc, chyba każdy z nas - rodziców - ma sobie coś sobie zarzucenia, bo coś można było lepiej, inaczej, rozumniej. Mądry Polak po szkodzie!
      Najważniejsze, że dzieci nam wybaczyły i wyrosły na zdrowych, mądrych ludzi (mimo wyskoków szalonych mamusiek!:-))

      Usuń
    8. Ja moge byc z moich corek dumna. Wiec chyba moje bledy wychowawcze nie byly az tak straszne.
      Dobrej nocki Wam zycze.

      Usuń
    9. I to jest najważniejsze! Wszystko co robimy, robimy dla dobra dzieci. i przeważnie wychodzi im to na dobre. A poza tym każdy ma prawo do błędów a miłość Ci wszystko wybaczy!

      Śpij dobrze Panterko i wypocznij sobie przed kolejnym dzionkiem!
      Dobranoc!:-)

      Usuń
  3. A dlaczego po dzisiejszym odcinku
    nie jest napisane "cdn"??
    Ja bym tak mogła czytać i czytać...

    Dzięki, Olu, za podzielenie się
    Waszymi przygodami i wspomnieniami.
    Nigdy nie miałam okazji dotrzeć
    do Australii, ale teraz czuję się,
    jakbym tam trochę była :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mar! Powiem Ci w tajemnicy, że jeszcze cztery odcinki tej opowieści czekają na publikację.Zaczęłam mieć jednak ostatnio wątpliwości czy nie za dużo już tej Australii?

      Ale skoro Tobie się podoba i nadal masz ochotę na więcej, to polecę dalej i pokażę wszystko do końca!:-)

      Usuń
    2. Pokaż!

      Jestem bardzo ciekawa, co było
      dalej? Droga powrotna?

      Tak zwane "to samo,
      tylko w drugą stronę",
      które jednak nigdy nie jest
      takie samo...

      Usuń
    3. Droga powrotna, ale inną drogą - naokoło! Takie mamy upodobanie z Cezarym by starać się nie wracać tymi samymi ściezkami. Zawsze sobie coś ciekawego wynajdziemy - choćby to miało drogę wydłużać, komplikować i gmatwać. Nawet tutaj, w naszych górach wciąz pakujemy się tam, gdzie od dawna nikt nie postawił stopy...I to jest właśnie najciekawsze!

      Usuń
  4. Olu! Dziekuje Wam bardzo za ta piekna opowiesc, Ty piszesz, a Cezary jest caly czas obok Ciebie. Blue Mountains moglabym porownac do amerykanskiego Grand Canyon, tlumy ludzi chcacych zobaczyc cos niezwyklego, zjawiskowego.
    Oj, pieknie tam, pieknie. I Wiesz, mnie rowniez cieszy ta serdecznosc obcych mijajacych sie ludzi, zwykle pozdrowienie, usmiech i swiat jest piekniejszy.
    Dlatego kocham ta "Moja Ameryke" w ktorej mieszkam, za takie zwykle i proste gesty, typu; zapytanie jak sie masz, co slychac.
    Nikt na nikogo nie warczy, ludzie sa mili i serdeczni i nawet jesli to nie jest takie szczere od serca, jest to bardzo mile.

    Musze Ci sie przyznac, ze zawsze czytam komentarze i jak napisalas o leku wysokosci Cezarego, od razu pomyslalam o Waszej stodole:)
    Jak dzielnie pokonal swoj lek, jestescie niesamowici. I nie jest to, slodzenie, ani jakies miodowanie.
    Lubie Was, i bede tutaj zagladala w kazdej wolnej chwili.
    Pozdrawaim Was, zajadajac chleb ze smalcem:) Smalec sama zrobilam z cebulka, zesmazonym jabluszkiem, majerankiem i innymi przyprawami, chleba jeszcze sama nie upieklam:(


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyobrażenie smaku i zapachu Twego smalcu sprawiło, ze mam teraz pełne usta sliny...A tu noc i nie pora na obżarstwo przecież!
      Chlebek jeszcze zdążysz upiec. Już wiesz, że nie jest to wcale takie trudne, prawda? A jak pierwszy Ci się uda, to już polecisz z następnymi bezstresowo!

      No właśnie - ta serdecznosć obcych ludzi, których spotykamy na swojej drodze. To takie fajne, a takie wciąz rzadkie tutaj, w Polsce. Juz sie parę razy niemile zdziwiłam, jak jakaś urzędniczka czy ekspedientka cos tam do mnie nieprzyjemnie burczały, podczas gdy ja się do nich usmiechałam i próbowałam zagaić sympatyczną konwersację. W ich zachowaniach wciaz pokutują jeszcze demony socjalizmu, niestety.
      Najmilsi, najbardziej otwarci są ludzie na wsiach. Potrafią usmiechać sie serdecznie i witać ludzi, czym chata bogata!

      Dumna jestem z Cezarego, ze sobie tak dzielnie radzi ze swoim lękiem wysokości.Nie poddaje się i często sam wynajduje okazje, by zmierzyć sie ze swoim "demonem".

      Miła Ataner! Cieszymy sie zawsze z każdej Twojej wizyty. Wczytujemy sie z ciekawością i uśmiechem w Twoje słowa i myślimy sobie, ze gdzieś tam, w kraju Apaczów zyje sobie sympatyczna, wrazliwa dziewczyna z Polski, która choć tak daleko, to jednak tak blisko jest nas!:-))
      Ściskamy Cie bardzo serdecznie i przesyłamy mnóstwo ciepłych myśli!:-))

      Usuń
    2. Nic dodac, nic ujac, a na rosol z kaczki i tak sie wprosze, a co!
      Kolorowych snow Wam zycze, i bede Was meczyc:))))

      Usuń
    3. A męcz, męcz nas na zdrowie!Taka męka to sam miodzik!:-) A kiedyś może zmęczymy razem rosół i parę jeszcze innych pysznych rzeczy.
      A póki co, juz wkrótce zmęczeni spatki pójdziemy...
      I Tobie dobrej nocy życzymy Ataner oraz miłego następnego dzionka!:-))

      Usuń
  5. Dzięki za kolejną cudną wycieczkę.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja bym się bała jechać taką kolejką ale kto wie ...
    To prawda że nieraz między turystami wytwarza się specjalna więź , pamiętam jak sama chodziłam kiedyś po górach to byłam na początku wielce zdziwiona jak ktoś mnie pozdrawiał cześć lub Szczęść Boże ale widać wszędzie nie raz tak bywa :)
    Rzeźby z legendy robią wrażenie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Najgorsza dla mnie była ta kolejka szynowa, bo jechało sie w głąb długiego, ciemnego tunelu prawie pod kątem prostym!
    A ta więź między turystami na szlakach to coś cudownego.Ludzie w górach są naprawdę "ludźmi" a nie robotami pędzącymi gdzieś i nie zwracającymi uwagi na innych...
    I rzeźby trzech sióstr były niesamowicie piekne. Takie rzeczywiste i pełne zaklętych w nich uczuć!:-)

    OdpowiedzUsuń
  8. Niezwykłą kolejka i wycieczka w niznane.

    OdpowiedzUsuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost