środa, 12 lutego 2025

Anielcia…

 


 


 

   Starość miewa różne oblicza. Pierwsze to pogodne, łagodne i spokojne, bo pogodzone z losem, bo pełne mądrości i doświadczeń życiowych, bo w otoczeniu kochającej rodziny a zwłaszcza wnuków. Drugie to smutne i gorzkie, bo samotne, zbędne, pełne bólu i bezradności, żalu za tym co bezpowrotnie minęło. Mało komu zdarza się ta pierwsza, sielankowa wersja schyłku życia. Choć większość z nas marzy i wyobraża sobie, iż taka właśnie będzie. Jednak okazuje się, iż mały mamy wpływ na to, co się z nami stanie. Jacy będziemy i jak poradzimy sobie z tą resztą przydzielonej nam przez Opatrzność egzystencji... Poniższa opowieść jest opisem zwyczajnej, tutejszej codzienności. Codzienności będącej udziałem wielu starszych ludzi na wsi…

 


   Trwał chłodny i słoneczny, lutowy poranek. Za oknem mróz po swojemu przyozdabiał Pogórze miliardami srebrzystych diamencików, ażurowych koronek i płatków lodowych kwiatów. Miotane powiewem wiatru strzępki szronu niby śniegowe gwiazdki opadały migotliwie z okolicznych drzew. Słonko wznosiło się coraz wyżej a niebo błękitniało wyraziście co sprawiało, że widok na krętą, znikającą wśród lasu drogę robił się coraz piękniejszy. Dopiero co byłam na zewnątrz by wsypać ptaszkom słonecznika do karmnika oraz zrobić kilka zdjęć a teraz rozgrzewając się kubkiem kawy trwałam w niemym zapatrzeniu na ten cud natury. Kolejna zima tutaj zachwycała mnie niezmiennie.

- Oby wiele jeszcze było takich zim przede mną i Cezarym – pomyślałam spoglądając z pełną troski czułością na męża stojącego przy piecu i pilnującego by się słonina odpowiednio przysmażyła na nową porcję smalcu.  Skwarki złociły się i pachniały bardzo apetycznie…

   Raptem z owego zapatrzenia wyrwał mnie głośny dźwięk telefonu.  Dzwoniła Anielcia - ponad osiemdziesięcioletnia sąsiadka z niedalekiego przysiółka położonego w głębokiej dolinie.

 

- Co tam u Was, Olusiu? Mróz bardzo dokucza? Jak się z Cezarym czujecie? – zapytała jak zawsze na wstępie zagajając serdecznie rozmowę. Odrzekłam, że różnie, raz lepiej, raz gorzej zdając sobie doskonale sprawę, iż na pewno nasze banalne dolegliwości mają się nijak do ogromu jej boleści i trosk. Wszak Anielcia od wielu już lat była wdową i póki jako tako radziła sobie sama z codziennymi obowiązkami nie było źle. Wprawdzie od dawna narzekała na serce, na bolące stawy oraz na protezy biodrowe, ale mimo wszystko chciało jej się jeszcze uprawiać przydomowy warzywnik, zasadzić a potem ukopać własnych ziemniaków, drewna pociupać do kuchennego pieca, kota – przybłędę nakarmić. Od kiedy pamiętała jej życie wypełniała ciężka praca w domu i na roli, opieka nad czworgiem dzieci, pomoc w wychowywaniu wnuków. To wszystko nadawało życiu sens i rytm. Dzięki wspólnej z mężem pracy a potem niewielkiej emeryturze było co do garnka włożyć, choć zdarzała się też taka bieda, że i jajko na wagę złota było. Nieraz do miasta kilkadziesiąt kilometrów na piechotę się chodziło, żeby sprzedać jagody albo grzyby nazbierane w sąsiednim lesie. Każdy grosz się liczył, zatem w pocie czoła wypracowywało się środki na skromny, ale samodzielny i uczciwy byt. W lepszych, spokojniejszych chwilach zdarzała się nawet chęć by niekiedy jakąś książkę przeczytać, z sąsiadkami się spotkać, o swoich sprawach poplotkować beztrosko. Czekać na codzienne wschody słońca i cieszyć się, że nadal można je oglądać… Tak mniej więcej było kiedyś. A dziś?

- A Ty, jak sobie radzisz, Anielciu? – zapytałam omalże pewna, iż nadal przebywa u swojej starszej córki w mieście. Ostatnimi laty bowiem mocno niedomagała i po kilku pobytach w szpitalu potrzebowała codziennej opieki. Dlatego więcej z córką niż u siebie siedziała.

- Jakoś tam sobie radzę. Muszę, przecież przeważnie sama tu jestem. Pokuśtykam trochę po obejściu. Jak mam siłę, to sobie coś ugotuję, a jak nie, to i kromka chleba z pasztetówką wystarczy. Staremu człowiekowi niewiele już trzeba – westchnęła z pełną goryczy rezygnacją.

- Ale na szczęście dwa razy w tygodniu przychodzi opiekunka z gminy. Zrobi zakupy, drewna z komórki naniesie, chwilę się po domu pokręci, o zdrowie zapyta i idzie. Nie tylko mnie ma przecież na głowie – dodała jak zawsze pełna zrozumienia i empatii dla innych.

- To u córki w mieście być nie chciałaś? Przecież tam centralne ogrzewanie mają, ciepło w domu i nie byłabyś sama…- odezwałam się od razu wyobrażając sobie siebie na jej miejscu.

- Córka schorowana. Sama więcej teraz po szpitalach niż w domu przebywa. To i nie będę jej sobą głowy zawracać jak tyle ma własnych kłopotów. A poza tym tam bardziej byłam sama niż tutaj… - szepnęła ze smutkiem.

 – Wzrok mi się ostatnio pogorszył i nie da rady już książek czytać a sprzątać tam i gotować córka zabraniała, żeby mi to na serce nie zaszkodziło…To i całe dnie bezczynnie tam siedziałam w okno się gapiąc, dawne czasy wspominając a tak w ogóle nie wiedząc co ze sobą zrobić, bo to przecież sama do miasta nie pójdę. Taki człowiek nieporadny się zrobił i tak mu dziwnie obco w tym wielkim świecie. Ludzie zrobili się też całkiem niż kiedyś inni. Ech! Trzeba mi było wracać tutaj. W ogóle za długo tam siedziałam – znowu westchnęła bezradnie i w tej chwili dała się słyszeć w jej głosie drżąca nutka tłumionych głęboko emocji.

- Wolę być u siebie. Powinnam być tutaj. Ten dom, ta ziemia, to całe moje życie. Każde drzewo w ogrodzie, każdy kawałek ziemi i lasu. Jak ja o to nie zadbam, to już nikt nie zadba. Ja tu wszystko znam i kocham. A właściwie to znałam…Bo i tu się całkiem popsuło. Ech, ludzie, to jak dzikie zwierzęta. Jak wyczują u kogoś słabość, to zaraz gotowi zagryźć, zabrać wszystko… - jęknęła z rozpaczliwą rezygnacją, pociągając raz po raz nosem.

- A co się stało? Ktoś Ci krzywdę Anielciu zrobił? – przypomniałam sobie, że już kiedyś staruszka opowiadała mi o sąsiedzie pijaku, co do spółki z mieszkającą nieopodal sąsiadką drewno Anielci z komórki bezczelnie podkradał.

- Jak byłam u córki w mieście sąsiad znowu włamał się do drewutni i zabrał stamtąd wszystko, co mogło mu się na coś przydać. Nie tylko drewno, ale w ogóle wszystko, co mógł sprzedać, żeby na wódkę grosz mieć! Istna hiena cmentarna! – pełna oburzenia zamilkła na chwilę, oddychała tylko spazmatycznie raz po raz przełykając łzy.

- Skorzystał, że nikt go nie mógł nakryć i wyniósł wszystkie narzędzia, piły, dłutka i śrubokręty, co to moim mężu zostały. Nawet siekiery nie zostawił! I do tego doszło, że jak mi się udaje kogoś nająć do porąbania drewna, to proszę, żeby ze swoją siekierą przyszedł, bo u mnie nic już nie ma! – załkała jak bezradne dziecko a ja pożałowałam natychmiast, że to telefoniczna a nie w cztery oczy rozmowa, bo wiedziałam, iż Anielci przydałoby się teraz zwyczajne przytulenie. Żadne słowa przecież nie wydawały się w tym momencie adekwatne…

- Zgłosiłaś to na policję? – zapytałam przypomniawszy sobie, że tak postąpiła kiedyś.

- Nie! Bo i po co? Nie mogę udowodnić przecież, że to on mi zrobił. Ten śmierdzący pijus w nos mi się śmieje albo dokucza, że jemu się wszystko należy a takie staruchy jak ja powinny już dawno na cmentarzu leżeć. A poza tym nastraszył mnie, że dom mi spali, jak na niego naskarżę… - wyszeptała z trwożliwym zawstydzeniem.

- A rodzina? Co na to Twoja rodzina? – odezwałam się, myśląc o tym, że przecież kilka kilometrów od Anielci mieszka jej najmłodsza córka, zięć i wnuki. I że na pewno w takiej sytuacji powinni jakoś zareagować. Pomóc jej. Obronić. Zaopiekować się.

- Ech, Oluniu! Oni czasu całkiem nie mają. Każdy swoim zajęty. Każdy tylko za pieniądzem goni albo po doktorach jeździ. Mówią, że powinnam w mieście u starszej córki siedzieć. Wtedy nie byłoby z niczym kłopotu. Dom na wsi by się sprzedało, grosz między nich podzieliło i szlus. Każdy by miał dobrze. Nie rozumieją tylko tego, jak bliskie jest mi to miejsce, jak żyć bez niego nie umiem. A mimo wszystko wciąż się chce człowiekowi żyć, choć nie za bardzo ma już po co i dla kogo – zwierzyła się z bolesną szczerością.

- I wiesz, Oluniu mnie się jeszcze czasem wierzyć nie chce, że bliscy mogą tak jakoś zobojętnieć, tak się oddalić. To się w głowie nie mieści, że choćby człowiek nie wiadomo, jak kochał, dbał, pieścił, pomagał, to na starość nic się z tego nie liczy, to nikt już tego nie pamięta. I człowiek staje się jak ten spróchniały, nie nadający się do niczego jak tylko do wycięcia pień. A przecież kiedyś był silnym drzewem, które bez żadnych warunków i ograniczeń dawało innym cień i schronienie. Ale taka widać już kolej rzeczy – szepnęła Anielcia znowu głęboko wzdychając.

   A ja przypomniałam sobie dawne opowieści Anielci o tym jak to kiedyś często pojawiały się u niej dzieci albo wnuki, żeby pomóc, zapytać, czy babci czegoś nie potrzeba, zatroszczyć się jakoś. Jak te najmłodsze wesoło biegały po ogrodzie rwąc pyszne papierówki i czereśnie. Jak wdrapywały się na kolana a babcia całowała ich rumiane policzki. Jak szyła im fikuśne fartuszki i sukieneczki. Jak piękne haftowała dla córek obrusy. Jak ciułała grosz do grosza, żeby im się do motoru albo samochodu dołożyć. Do tego wszystkiego wdzięczna za najdrobniejszy objaw starania i serdeczności piekła dla rodziny smaczne ciasta, z myślą o bliskich suszyła grzyby i jabłka nad kaflowym piecem, zapraszała na niedzielne obiady a także chętnie obdarowywała wnuki paroma groszami ze swej skromnej emerytury, płacąc im w ten sposób za naniesienie drewna, za zrobienie zakupów a nawet za sam fakt odwiedzin…

- Córki się zestarzały, pochorowały i nie mają już tyle sił, co kiedyś. Wnuki porozjeżdżały się w różne strony i rzadko w tych okolicach się pojawiają. Zostały prawnuki, ale dla nich te marne sto złotych, co im babka do kieszeni włoży, to tyle, co nic…Nie chce im się tu przychodzić. A jak już przyjdą, to zaraz wychodzą, tak się nudzą. Tylko by w swoje telefony i komputery patrzyły. Takie to teraz czasy. I chyba nie będzie już lepiej! – zamilkła całkiem już tym wszystkim zgnębiona.

- Może żeby w końcu było lepiej, to musi być jeszcze gorzej? – szepnęłam próbując skierować rozmowę na inne tory, na bardziej ogólne tematy.

- Bo to nie tylko Ty Anielciu mówisz o tym, że źle się wszędzie dzieje, że ludzie nie tacy jak kiedyś, że wszędzie wkrada się rozkład, demoralizacja, interesowność, lenistwo i brak szacunku dla tradycji oraz dla ludzi w podeszłym wieku. To zauważa wiele osób, nie tylko tych starych. W niedobrą stronę zmierza ta nasza rzeczywistość. Ale widocznie tak być musi. Najwidoczniej ten świat powinien spaść na samo dno, żeby się kiedyś odrodzić. Tak jak kiedyś imperium rzymskie upadło, tak i upadnie chyba nasza cywilizacja. A co będzie po nas? Czy nam dane będzie tego dożyć? – zapytałam retorycznie.

- Tobie Oleńka i Cezaremu pewnie tak, boście ode mnie młodsi. A ja muszę już tylko jakoś doturlać się do końca i tyle.  – odparła ze smutkiem.

- Jednak mimo wszystko chyba powinnyśmy się cieszyć, Anielciu, że dane nam było żyć w normalniejszych, niż dzisiejsze czasach! Bo nie wiadomo czego będzie musiała doświadczyć dzisiejsza młodzież! I jak sobie da radę z trudem życia, skoro całkiem jest do tego dawania rady nieprzystosowana – stwierdziłam wyobrażając sobie sytuację, iż ci zapatrzeni w telefony komórkowe młodzi ludzie musieliby wziąć się za tak ciężką pracę, do jakiej przyzwyczajeni byli niegdyś wszyscy mieszkańcy wsi, do jakiej przyzwyczajona była Anielcia, że musieliby zacząć szanować każdą kromkę chleba, każdą sztukę odzieży. Wszystko to, co im dzisiaj ot tak, pod nos jest podawane.

- Tak, chyba możemy się tym cieszyć… Tymczasem ja teraz znowu mam skierowanie do szpitala i nie wiem, ile mnie tam potrzymają. Ale może jak wyjdę, to już będzie wiosna? – zawołała nagle pełna radosnej nadziei Anielcia.

- I wiesz co, Oleńka? Ja na tę wiosnę tak czekam! Cieszę się na to słoneczko, co stare kości rozgrzeje, na te młode trawki i listeczki, na pierwsze główki żółciutkich podbiałów na skraju pola, na kobierce fioletowo-różowych miodunek w ogrodzie, na ten cudowny zapach ziemi budzącej się po zimie…- rozmarzyła się raptem staruszka, uspokajając się już zupełnie. I ja oddychając z ulgą po odejściu od trudnych tematów skwapliwie rozmarzyłam się razem z nią. Chwilę jeszcze szeptałyśmy o tych wspaniałych woniach i barwach wiosennych, o kluczach żurawi powracających z daleka, o porannych, ptaszęcych śpiewach i łopotach, o wiecznie żywych wspomnieniach z czasów, gdy miało się w sobie mnóstwo siły i chęci by żyć, by po prostu cieszyć się tym zwyczajnym życiem. Mówiłyśmy też o tym, że znowu to wszystko przyjdzie i będzie, jak zawsze co roku. Tylko trzeba do tego czasu dożyć. Nic więcej…

   Na koniec wymogłam na Anielci obietnicę, że jeśli będzie potrzebowała jakiejkolwiek naszej pomocy, to niech zaraz dzwoni a my z mężem postaramy się do niej przyjechać i zrobić, co będzie trzeba. Wzruszone pożegnałyśmy się serdecznie umówione na rychłe spotkanie. Może właśnie na wiosnę? Jak to mamy w zwyczaju przysiądziemy wówczas razem na wygodnej, ogrodowej ławce. Tej, którą, własnoręcznie zmajstrował kiedyś z modrzewiowych desek jej mąż. Spoczniemy tam, gdzie zawsze najwięcej miodunek i stokrotek kwitnie. Wystawimy twarze ku słońcu i nie będzie już nawet potrzeby nic mówić. Wystarczy nam ta dobra chwila, gdy będziemy mogły wspólnie chłonąć to światło, ciepło i wonne powiewy wiosennego wiatru…

 


  

1 komentarz:

  1. Tak, wiele podobnych historii i wielu samotnych staruszków. Jak mawiała moja mama, nie udała się panu Bogu starość. Ale nie tylko obojętność temu winna czy złe czasy...
    Gdy żyjemy coraz dłużej, a do lekarza pod górkę, to i dzieci staruszków coraz starsze i nie zawsze zdrowie pozwala rodzicami się opiekować, a i niektórzy na starość bywają trudni dla bliskich.
    Nawet gdy rodzina zechce opiekować się babcią czy ciocią, to ona jednak najlepiej czuje sie u siebie. Mam taką sąsiadkę, mam znajomą.
    Wiele smutnych historii, wypada modlić się o zdrowie i sprawność, by nie być skazanym na cudzą pomoc, a bywa, że obcy jeszcze oszukają.
    Pięknie, Olgo opowiadasz!

    OdpowiedzUsuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni absurd afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czarny humor czas czekolada czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolęda kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słodycze słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg śpiew środowisko świat światło świeta święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiadomości wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw wzruszenie zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost