Starość miewa
różne oblicza. Pierwsze to pogodne, łagodne i spokojne, bo pogodzone z losem,
bo pełne mądrości i doświadczeń życiowych, bo w otoczeniu kochającej rodziny a
zwłaszcza wnuków. Drugie to smutne i gorzkie, bo samotne, zbędne, pełne bólu i
bezradności, żalu za tym co bezpowrotnie minęło. Mało komu zdarza się ta
pierwsza, sielankowa wersja schyłku życia. Choć większość z nas marzy i
wyobraża sobie, iż taka właśnie będzie. Jednak okazuje się, iż mały mamy wpływ
na to, co się z nami stanie. Jacy będziemy i jak poradzimy sobie z tą resztą
przydzielonej nam przez Opatrzność egzystencji... Poniższa opowieść jest opisem
zwyczajnej, tutejszej codzienności. Codzienności będącej udziałem wielu
starszych ludzi na wsi…
Trwał chłodny i
słoneczny, lutowy poranek. Za oknem mróz po swojemu przyozdabiał Pogórze miliardami
srebrzystych diamencików, ażurowych koronek i płatków lodowych kwiatów. Miotane
powiewem wiatru strzępki szronu niby śniegowe gwiazdki opadały migotliwie z okolicznych
drzew. Słonko wznosiło się coraz wyżej a niebo błękitniało wyraziście co
sprawiało, że widok na krętą, znikającą wśród lasu drogę robił się coraz piękniejszy.
Dopiero co byłam na zewnątrz by wsypać ptaszkom słonecznika do karmnika oraz zrobić
kilka zdjęć a teraz rozgrzewając się kubkiem kawy trwałam w niemym zapatrzeniu
na ten cud natury. Kolejna zima tutaj zachwycała mnie niezmiennie.
- Oby wiele jeszcze było takich zim przede mną i Cezarym –
pomyślałam spoglądając z pełną troski czułością na męża stojącego przy piecu i pilnującego
by się słonina odpowiednio przysmażyła na nową porcję smalcu. Skwarki złociły się i pachniały bardzo apetycznie…
Raptem z owego
zapatrzenia wyrwał mnie głośny dźwięk telefonu. Dzwoniła Anielcia - ponad osiemdziesięcioletnia
sąsiadka z niedalekiego przysiółka położonego w głębokiej dolinie.
- Co tam u Was, Olusiu? Mróz bardzo dokucza? Jak się z Cezarym
czujecie? – zapytała jak zawsze na wstępie zagajając serdecznie rozmowę.
Odrzekłam, że różnie, raz lepiej, raz gorzej zdając sobie doskonale sprawę, iż
na pewno nasze banalne dolegliwości mają się nijak do ogromu jej boleści i
trosk. Wszak Anielcia od wielu już lat była wdową i póki jako tako radziła
sobie sama z codziennymi obowiązkami nie było źle. Wprawdzie od dawna narzekała
na serce, na bolące stawy oraz na protezy biodrowe, ale mimo wszystko chciało
jej się jeszcze uprawiać przydomowy warzywnik, zasadzić a potem ukopać własnych
ziemniaków, drewna pociupać do kuchennego pieca, kota – przybłędę nakarmić. Od
kiedy pamiętała jej życie wypełniała ciężka praca w domu i na roli, opieka nad
czworgiem dzieci, pomoc w wychowywaniu wnuków. To wszystko nadawało życiu sens
i rytm. Dzięki wspólnej z mężem pracy a potem niewielkiej emeryturze było co do
garnka włożyć, choć zdarzała się też taka bieda, że i jajko na wagę złota było.
Nieraz do miasta kilkadziesiąt kilometrów na piechotę się chodziło, żeby
sprzedać jagody albo grzyby nazbierane w sąsiednim lesie. Każdy grosz się
liczył, zatem w pocie czoła wypracowywało się środki na skromny, ale
samodzielny i uczciwy byt. W lepszych, spokojniejszych chwilach zdarzała się nawet
chęć by niekiedy jakąś książkę przeczytać, z sąsiadkami się spotkać, o swoich
sprawach poplotkować beztrosko. Czekać na codzienne wschody słońca i cieszyć
się, że nadal można je oglądać… Tak mniej więcej było kiedyś. A dziś?
- A Ty, jak sobie radzisz, Anielciu? – zapytałam omalże
pewna, iż nadal przebywa u swojej starszej córki w mieście. Ostatnimi laty
bowiem mocno niedomagała i po kilku pobytach w szpitalu potrzebowała codziennej
opieki. Dlatego więcej z córką niż u siebie siedziała.
- Jakoś tam sobie radzę. Muszę, przecież przeważnie sama
tu jestem. Pokuśtykam trochę po obejściu. Jak mam siłę, to sobie coś ugotuję, a
jak nie, to i kromka chleba z pasztetówką wystarczy. Staremu człowiekowi
niewiele już trzeba – westchnęła z pełną goryczy rezygnacją.
- Ale na szczęście dwa razy w tygodniu przychodzi
opiekunka z gminy. Zrobi zakupy, drewna z komórki naniesie, chwilę się po domu
pokręci, o zdrowie zapyta i idzie. Nie tylko mnie ma przecież na głowie –
dodała jak zawsze pełna zrozumienia i empatii dla innych.
- To u córki w mieście być nie chciałaś? Przecież tam
centralne ogrzewanie mają, ciepło w domu i nie byłabyś sama…- odezwałam się od
razu wyobrażając sobie siebie na jej miejscu.
- Córka schorowana. Sama więcej teraz po szpitalach niż w
domu przebywa. To i nie będę jej sobą głowy zawracać jak tyle ma własnych kłopotów.
A poza tym tam bardziej byłam sama niż tutaj… - szepnęła ze smutkiem.
– Wzrok mi się
ostatnio pogorszył i nie da rady już książek czytać a sprzątać tam i gotować córka
zabraniała, żeby mi to na serce nie zaszkodziło…To i całe dnie bezczynnie tam siedziałam
w okno się gapiąc, dawne czasy wspominając a tak w ogóle nie wiedząc co ze sobą
zrobić, bo to przecież sama do miasta nie pójdę. Taki człowiek nieporadny się
zrobił i tak mu dziwnie obco w tym wielkim świecie. Ludzie zrobili się też
całkiem niż kiedyś inni. Ech! Trzeba mi było wracać tutaj. W ogóle za długo tam
siedziałam – znowu westchnęła bezradnie i w tej chwili dała się słyszeć w jej
głosie drżąca nutka tłumionych głęboko emocji.
- Wolę być u siebie. Powinnam być tutaj. Ten dom, ta
ziemia, to całe moje życie. Każde drzewo w ogrodzie, każdy kawałek ziemi i
lasu. Jak ja o to nie zadbam, to już nikt nie zadba. Ja tu wszystko znam i
kocham. A właściwie to znałam…Bo i tu się całkiem popsuło. Ech, ludzie, to jak
dzikie zwierzęta. Jak wyczują u kogoś słabość, to zaraz gotowi zagryźć, zabrać
wszystko… - jęknęła z rozpaczliwą rezygnacją, pociągając raz po raz nosem.
- A co się stało? Ktoś Ci krzywdę Anielciu zrobił? –
przypomniałam sobie, że już kiedyś staruszka opowiadała mi o sąsiedzie pijaku,
co do spółki z mieszkającą nieopodal sąsiadką drewno Anielci z komórki
bezczelnie podkradał.
- Jak byłam u córki w mieście sąsiad znowu włamał się do
drewutni i zabrał stamtąd wszystko, co mogło mu się na coś przydać. Nie tylko
drewno, ale w ogóle wszystko, co mógł sprzedać, żeby na wódkę grosz mieć! Istna
hiena cmentarna! – pełna oburzenia zamilkła na chwilę, oddychała tylko
spazmatycznie raz po raz przełykając łzy.
- Skorzystał, że nikt go nie mógł nakryć i wyniósł
wszystkie narzędzia, piły, dłutka i śrubokręty, co to moim mężu zostały. Nawet
siekiery nie zostawił! I do tego doszło, że jak mi się udaje kogoś nająć do
porąbania drewna, to proszę, żeby ze swoją siekierą przyszedł, bo u mnie nic
już nie ma! – załkała jak bezradne dziecko a ja pożałowałam natychmiast, że to
telefoniczna a nie w cztery oczy rozmowa, bo wiedziałam, iż Anielci przydałoby
się teraz zwyczajne przytulenie. Żadne słowa przecież nie wydawały się w tym
momencie adekwatne…
- Zgłosiłaś to na policję? – zapytałam przypomniawszy
sobie, że tak postąpiła kiedyś.
- Nie! Bo i po co? Nie mogę udowodnić przecież, że to on
mi zrobił. Ten śmierdzący pijus w nos mi się śmieje albo dokucza, że jemu się
wszystko należy a takie staruchy jak ja powinny już dawno na cmentarzu leżeć. A
poza tym nastraszył mnie, że dom mi spali, jak na niego naskarżę… - wyszeptała
z trwożliwym zawstydzeniem.
- A rodzina? Co na to Twoja rodzina? – odezwałam się,
myśląc o tym, że przecież kilka kilometrów od Anielci mieszka jej najmłodsza
córka, zięć i wnuki. I że na pewno w takiej sytuacji powinni jakoś zareagować.
Pomóc jej. Obronić. Zaopiekować się.
- Ech, Oluniu! Oni czasu całkiem nie mają. Każdy swoim
zajęty. Każdy tylko za pieniądzem goni albo po doktorach jeździ. Mówią, że
powinnam w mieście u starszej córki siedzieć. Wtedy nie byłoby z niczym
kłopotu. Dom na wsi by się sprzedało, grosz między nich podzieliło i szlus. Każdy
by miał dobrze. Nie rozumieją tylko tego, jak bliskie jest mi to miejsce, jak
żyć bez niego nie umiem. A mimo wszystko wciąż się chce człowiekowi żyć, choć
nie za bardzo ma już po co i dla kogo – zwierzyła się z bolesną szczerością.
- I wiesz, Oluniu mnie się jeszcze czasem wierzyć nie
chce, że bliscy mogą tak jakoś zobojętnieć, tak się oddalić. To się w głowie
nie mieści, że choćby człowiek nie wiadomo, jak kochał, dbał, pieścił, pomagał,
to na starość nic się z tego nie liczy, to nikt już tego nie pamięta. I
człowiek staje się jak ten spróchniały, nie nadający się do niczego jak tylko
do wycięcia pień. A przecież kiedyś był silnym drzewem, które bez żadnych
warunków i ograniczeń dawało innym cień i schronienie. Ale taka widać już kolej
rzeczy – szepnęła Anielcia znowu głęboko wzdychając.
A ja
przypomniałam sobie dawne opowieści Anielci o tym jak to kiedyś często
pojawiały się u niej dzieci albo wnuki, żeby pomóc, zapytać, czy babci czegoś
nie potrzeba, zatroszczyć się jakoś. Jak te najmłodsze wesoło biegały po
ogrodzie rwąc pyszne papierówki i czereśnie. Jak wdrapywały się na kolana a
babcia całowała ich rumiane policzki. Jak szyła im fikuśne fartuszki i sukieneczki.
Jak piękne haftowała dla córek obrusy. Jak ciułała grosz do grosza, żeby im się
do motoru albo samochodu dołożyć. Do tego wszystkiego wdzięczna za
najdrobniejszy objaw starania i serdeczności piekła dla rodziny smaczne ciasta,
z myślą o bliskich suszyła grzyby i jabłka nad kaflowym piecem, zapraszała na
niedzielne obiady a także chętnie obdarowywała wnuki paroma groszami ze swej
skromnej emerytury, płacąc im w ten sposób za naniesienie drewna, za zrobienie
zakupów a nawet za sam fakt odwiedzin…
- Córki się zestarzały, pochorowały i nie mają już tyle
sił, co kiedyś. Wnuki porozjeżdżały się w różne strony i rzadko w tych
okolicach się pojawiają. Zostały prawnuki, ale dla nich te marne sto złotych,
co im babka do kieszeni włoży, to tyle, co nic…Nie chce im się tu przychodzić.
A jak już przyjdą, to zaraz wychodzą, tak się nudzą. Tylko by w swoje telefony
i komputery patrzyły. Takie to teraz czasy. I chyba nie będzie już lepiej! – zamilkła
całkiem już tym wszystkim zgnębiona.
- Może żeby w końcu było lepiej, to musi być jeszcze
gorzej? – szepnęłam próbując skierować rozmowę na inne tory, na bardziej ogólne
tematy.
- Bo to nie tylko Ty Anielciu mówisz o tym, że źle się wszędzie
dzieje, że ludzie nie tacy jak kiedyś, że wszędzie wkrada się rozkład,
demoralizacja, interesowność, lenistwo i brak szacunku dla tradycji oraz dla
ludzi w podeszłym wieku. To zauważa wiele osób, nie tylko tych starych. W
niedobrą stronę zmierza ta nasza rzeczywistość. Ale widocznie tak być musi. Najwidoczniej
ten świat powinien spaść na samo dno, żeby się kiedyś odrodzić. Tak jak kiedyś
imperium rzymskie upadło, tak i upadnie chyba nasza cywilizacja. A co będzie po
nas? Czy nam dane będzie tego dożyć? – zapytałam retorycznie.
- Tobie Oleńka i Cezaremu pewnie tak, boście ode mnie
młodsi. A ja muszę już tylko jakoś doturlać się do końca i tyle. – odparła ze smutkiem.
- Jednak mimo wszystko chyba powinnyśmy się cieszyć,
Anielciu, że dane nam było żyć w normalniejszych, niż dzisiejsze czasach! Bo
nie wiadomo czego będzie musiała doświadczyć dzisiejsza młodzież! I jak sobie
da radę z trudem życia, skoro całkiem jest do tego dawania rady
nieprzystosowana – stwierdziłam wyobrażając sobie sytuację, iż ci zapatrzeni w
telefony komórkowe młodzi ludzie musieliby wziąć się za tak ciężką pracę, do
jakiej przyzwyczajeni byli niegdyś wszyscy mieszkańcy wsi, do jakiej
przyzwyczajona była Anielcia, że musieliby zacząć szanować każdą kromkę chleba,
każdą sztukę odzieży. Wszystko to, co im dzisiaj ot tak, pod nos jest podawane.
- Tak, chyba możemy się tym cieszyć… Tymczasem ja teraz
znowu mam skierowanie do szpitala i nie wiem, ile mnie tam potrzymają. Ale może
jak wyjdę, to już będzie wiosna? – zawołała nagle pełna radosnej nadziei Anielcia.
- I wiesz co, Oleńka? Ja na tę wiosnę tak czekam! Cieszę
się na to słoneczko, co stare kości rozgrzeje, na te młode trawki i listeczki,
na pierwsze główki żółciutkich podbiałów na skraju pola, na kobierce fioletowo-różowych
miodunek w ogrodzie, na ten cudowny zapach ziemi budzącej się po zimie…-
rozmarzyła się raptem staruszka, uspokajając się już zupełnie. I ja oddychając
z ulgą po odejściu od trudnych tematów skwapliwie rozmarzyłam się razem z nią. Chwilę
jeszcze szeptałyśmy o tych wspaniałych woniach i barwach wiosennych, o kluczach
żurawi powracających z daleka, o porannych, ptaszęcych śpiewach i łopotach, o
wiecznie żywych wspomnieniach z czasów, gdy miało się w sobie mnóstwo siły i
chęci by żyć, by po prostu cieszyć się tym zwyczajnym życiem. Mówiłyśmy też o
tym, że znowu to wszystko przyjdzie i będzie, jak zawsze co roku. Tylko trzeba
do tego czasu dożyć. Nic więcej…
Na koniec wymogłam
na Anielci obietnicę, że jeśli będzie potrzebowała jakiejkolwiek naszej pomocy,
to niech zaraz dzwoni a my z mężem postaramy się do niej przyjechać i zrobić,
co będzie trzeba. Wzruszone pożegnałyśmy się serdecznie umówione na rychłe
spotkanie. Może właśnie na wiosnę? Jak to mamy w zwyczaju przysiądziemy wówczas
razem na wygodnej, ogrodowej ławce. Tej, którą, własnoręcznie zmajstrował
kiedyś z modrzewiowych desek jej mąż. Spoczniemy tam, gdzie zawsze najwięcej miodunek
i stokrotek kwitnie. Wystawimy twarze ku słońcu i nie będzie już nawet potrzeby
nic mówić. Wystarczy nam ta dobra chwila, gdy będziemy mogły wspólnie chłonąć to
światło, ciepło i wonne powiewy wiosennego wiatru…
Tak, wiele podobnych historii i wielu samotnych staruszków. Jak mawiała moja mama, nie udała się panu Bogu starość. Ale nie tylko obojętność temu winna czy złe czasy...
OdpowiedzUsuńGdy żyjemy coraz dłużej, a do lekarza pod górkę, to i dzieci staruszków coraz starsze i nie zawsze zdrowie pozwala rodzicami się opiekować, a i niektórzy na starość bywają trudni dla bliskich.
Nawet gdy rodzina zechce opiekować się babcią czy ciocią, to ona jednak najlepiej czuje sie u siebie. Mam taką sąsiadkę, mam znajomą.
Wiele smutnych historii, wypada modlić się o zdrowie i sprawność, by nie być skazanym na cudzą pomoc, a bywa, że obcy jeszcze oszukają.
Pięknie, Olgo opowiadasz!