czwartek, 27 lutego 2025

Jeszcze jeden pączek dzisiaj…

 



Jeszcze jeden pączek dzisiaj

Choć pięć zjadłam właśnie

Teraz przypominam misia

Co z obżarstwa zaśnie

 

Będę śniła, że po łąkach

Biegam niczym łania

Szczupła, zwiewna i w skowronkach

Pośród świerszczy grania

 

Jeszcze jeden skok przez zioła

I dosięgnę nieba

Ale co to? Ktoś mnie woła

Ocknąć mi się trzeba

 

Będziesz tego pączka chciała?

Pyta mnie mój miły

Jakże bym odmówić miała?

Nie mam na to siły

 

Pączek to ostatni przecie

Potem dieta wróci

Może uda się nareszcie

Parę kilo zrzucić!

 

Będziesz tego pączka jadła?

Pyta mąż łakomie

Pączka więc dla dobra stadła

Dzielę po połowie…




Wierszyk powyższy traktować można jako piosenkę i odśpiewać go do melodii znanej wszystkim patriotycznej pieśni "Ostatni mazur". A gdyby to jeszcze odtańczyć, to ho, ho! Jak dobrze by ów taniec na trawienie i kondycję podziałał!:-))

Poniżej link do podkładu muzycznego do samodzielnego śpiewania!:-)


A poniżej Mazowsze pięknie owego mazura tańcujące!:-)



sobota, 22 lutego 2025

Z wysoka i z niska…

 



 

   Pogodne i mroźne dni zachęcają by wyjść na zewnątrz, aby przekonać się jak wygląda natura w tak chłodną, lutową porę. A jeśli do tego wie się, iż ok. 20 km od nas czeka warta zobaczenia atrakcja turystyczna, pozwalająca na obejrzenie Pogórza Dynowskiego niemal z lotu ptaka, to nie ma się nad czym zastanawiać. Trzeba wyruszać, póki sprzyja czas!



  Owa atrakcja to zbudowana niedawno wieża widokowa w Krzywczy, w wiosce leżącej w połowie drogi między nami a Przemyślem. Trafić doń łatwo, bowiem postawiono ją tuż przy szosie. Metalowa, ażurowa wieża ma 37, 5 m. wysokości i pewnie nie każdy będzie miał odwagę by wspiąć się tak wysoko. Ja oczywiście bez namysłu weszłam na górę, jednak kilka razy po drodze zimny mróz przeszedł mi po krzyżu, gdy spojrzałam w dół i na boki a do tego miałam wrażenie, iż wieża leciutko się huśta. Podczas wspinaczki cały czas trzymałam się lodowato zimnej poręczy, wiedząc, że przecież bardzo łatwo można się potknąć albo poczuć ni stąd ni zowąd zawroty głowy. A przecież Cezary nie uratowałby mnie z opresji, bo został na dole i stamtąd cały czas obserwował mój wyczyn. Szłam więc coraz wyżej sama, samiusieńka i towarzyszył mi tylko lodowaty wiatr, pustka oraz zimowe Pogórze coraz szerzej rozpościerające się przede mną w całym swym majestacie.







   Patrzyłam dokoła z zapartym tchem. Serce biło mi mocno. Pola, wzgórza i doliny pokryte rudością, złotem i beżem traw, ciemnym brązem lasów i oranżem krzewów, głęboką zielenią świerków i sosen trwały w cierpliwym oczekiwaniu na pierwsze powiewy wiosny. Szczególnie zachwyciła mnie wijąca się na dole biała wstęga Sanu. Mimo, iż mieszkamy tu już piętnaście lat, nigdy jeszcze nie widziałam tej rzeki z tak wysoka a do tego w tak odmiennej, surowej, zimowej postaci. Od razu postanowiłam, że zaraz po zejściu z wieży namówię Cezarego by pojechać nad rzekę. Tam, gdzie widać było z oddali łuk zielonego mostu.







   Tak też zrobiliśmy. Dzięki temu udało nam się zrobić mnóstwo ciekawych, zupełnie innych niż dotąd fotografii. Rzeka w większości skuta lodem oszałamiała urodą, kolorytem, wielkością, meandrami. Gdzieniegdzie, tam, gdzie nie była zamarznięta pływały sobie kaczki i łabędzie. Tam zaś, gdzie przeważała zmarzlina dało się słyszeć co chwila pękanie kry, plusk wody, łakomie pochłaniającej kolejne kawały lodu. Patrząc na to miałam uczucie, jakbym znajdowała się gdzieś na Alasce albo na Syberii, tak bardzo groźny a jednocześnie niezwykle piękny był to zimowy widok. Wędrowaliśmy z mężem wzdłuż wybrzeża podziwiając bliższe i dalsze zakola rzeki, roślinność po jej bokach, widniejące w oddali wzgórza i wioski. Cały śnieg, który jeszcze niedawno leżał wszędzie już stopniał i jedyna biel, jaką można było obserwować to była ta lodowo srebrzysta biel pokrywająca San.








   Zimny wicher cały czas świstał nam w uszach, sprawiał, że oczy łzawiły a dłonie trzymające aparaty fotograficzne bolały i wręcz błagały o rychłe schowanie w kieszeniach. Jednak stojące wysoko słońce tak cudownie oświetlało ten pejzaż, że niczym zdawały się owe przykre wrażenia ciała. Wszak dusza cały czas śpiewała. Cały czas chciała więcej i więcej tej zimowej, bezkresnej wędrówki. Oczy chciały wpatrywać się w te niebieskości, srebrzystości i białości, żeby wchłonąć w siebie jak najwięcej tego mroźnego piękna, sycąc się nim na zapas.








   Ostatnia to chyba była okazja by zobaczyć w tym roku ten unikalny, zimowy spektakl odmarzającej powoli rzeki. Cieszę się zatem, iż dzięki wyprawie do wieży w Krzywczy, dzięki możliwości popatrzenia na świat z góry zostałam obdarowana tak niespodziewanym prezentem od natury. Czystym zachwytem i wzruszeniem. Poczuciem, że we wszystkim jest głęboki sens a dręczący człowieka na co dzień chaos znika, gdy spojrzy się na sprawy z innej niż dotąd perspektywy.





   Już wkrótce wiosna zapanuje na Pogórzu i rzeczywistość będzie wyglądać zupełnie inaczej. Bo wiosna potrafi zmienić wszystko. I nie tylko w świecie przyrody, ale i w świecie ludzi. Przypomniał mi się wiersz Marii Konopnickiej pt. „Rzeka”. Kiedyś śpiewaliśmy go w podstawówce, nie rozumiejąc chyba za bardzo czego metaforą może być długo skuta lodem rzeka, która w końcu na wiosnę się ruszy w dal. Teraz już wiem, rozumiem. I uśmiecham się na myśl o rzece, która nareszcie wolna i wielka, przezwycięży każdą przeszkodę i tak jak jej to przeznaczone popłynie swobodnie do morza…











 

Rzeka

Autorka: MARIA KONOPNICKA

 

Za tą głębią, za tym brodem,

Tam stanęła rzeka lodem;

Ani szumi, ani płynie,

Tylko duma w swej głębinie:

 

Gdzie jej wiosna,

Gdzie jej zorza?

Gdzie jej droga

Het do morza?

 

Oj, ty rzeko, oj, ty sina,

Lody tobie nie nowina;

Co rok zima więzi ciebie,

Co rok wichry mkną po niebie.

 

Aż znów przyjdzie

Wiosna hoża

I popłyniesz

Het do morza.

 

Nie na zawsze słonko gaśnie,

Nie na zawsze ziemia zaśnie,

Nie na zawsze więdnie kwiecie,

Nie na zawsze mróz na świecie.

 

Przyjdzie wiosna,

Przyjdzie hoża,

Pójdą rzeki

Het do morza!

  


niedziela, 16 lutego 2025

Kocha, lubi, szanuje…

 



 

   „Kocha, lubi, szanuje. Nie chce, nie dba żartuje…” Pamiętna, stara rymowanka z dzieciństwa. Albo pioseneczka: „Mam chusteczkę haftowaną wszystkie cztery rogi. Kogo kocham, kogo lubię, rzucę mu pod nogi. Tej nie kocham, tej nie lubię, tej nie pocałuję a chusteczkę haftowaną Tobie podaruję”? Śpiewało się to kiedyś na placu zabaw w przedszkolu, w szkole albo na podwórku, nieprawdaż?

   Zosia nie lubiła tego. Czasami cierpła wprost z lęku, gdy miała się zacząć znajoma zabawa w wybieranie tych, których się lubi oraz odrzucanie innych, tych nielubianych. Zdarzyło jej się bowiem parę razy być obiektem owego odrzucenia i nie umiała zapomnieć przykrości, smutku oraz wstydu, który wówczas odczuwała. Nie potrafiła też ot tak wybierać i odrzucać innych. Zaraz czerwieniała na twarzy. A czasem nawet bolał ją brzuch, gdy pełna wyrzutów sumienia zmuszona była na kogoś wskazać. Nie potrafiła potem spojrzeć owemu dziecku w oczy. I bała się, że następnym razem będzie przez owo dziecko tak samo potraktowana. Wet za wet. Kogoś przecież wybrać trzeba było w tej radosnej, beztroskiej selekcji…A przecież to była tylko nic nie znacząca zabawa. Tylko zabawa a jednak dla pełnego kompleksów a do tego nadwrażliwego dziecka, jakim wówczas była Zosia nabierała zupełnie innego wymiaru. Stanowiła część reguł życia, których nie potrafiła zrozumieć i się im bezmyślnie podporządkować. Stojąc tak czasem w kółeczku innych rozbawionych dzieci rozmyślała sobie z lękliwą nadzieją:

- Może dzisiaj Justynka mnie wybierze, bo przecież ostatnio tyle się razem bawiłyśmy i śmiałyśmy. No i powiedziała, że mnie lubi – przestępując z nogi na nogę dziewczynka patrzyła na ową Justynkę z zachęcającym uśmiechem. Ale Justynka zapominając najwidoczniej o niedawnej wspólnej zabawie znowu wybierała kogoś innego jako ulubieńca, zaś Zosi pozostawała w sercu zadra o posmaku gorzkiej wdzięczności, że przynajmniej tym razem nie oznaczyła jej jako tę nielubianą i nieszanowaną.

   Czy inne, odrzucane w tej zabawie dzieci miały podobne do zosinych odczucia? Czy przejmowały się tym odtrąceniem tak jak ona? Nie wiadomo. Nie rozmawiało się raczej wtedy o uczuciach. Przeważnie tylko czyny o nich świadczyły. Chęć wspólnej zabawy albo jej brak. Chwycenie się za ręce albo ich wyrwanie.  Wzajemny uśmiech albo skrzywiona mina. Pewne rzeczy wyrażało się charakterystycznymi spojrzeniami albo ich brakiem. Lecz mimo wszystko wzajemne stosunki między dziećmi wraz z ich skomplikowanymi zależnościami i gmatwaniną sprzecznych emocji jawiły się Zosi niczym ogromny labirynt. Czasem znajdowało się w nim właściwą ścieżkę a czasem nie i szło się przed siebie na oślep w nadziei, że gdzieś się w końcu dojdzie.



   W międzyczasie Zosia przemieniła się w Zofię, ale choć za nią mnóstwo nowych doświadczeń, choć nauczyła się co nieco o sobie i ludziach, to nadal pełna jest wątpliwości. Pytań bez odpowiedzi. Doznawanych z nagła przykrości oraz zawodów. Poczucia bezradności.  I znowu błądzi, znowu rozmyśla, zastanawiając się nad tym samym, nad czym zastanawiała się w dzieciństwie. Tylko zabawy, w których uczestniczy inaczej się teraz nazywają. Jednak ich istota pozostaje wciąż ta sama. Ot, choćby sprawa Walentynek. Niby banalne, pełne komercji święto. Ale wbrew zdrowemu rozsądkowi i ironicznemu podejściu do owego zagadnienia chciałoby się w tym dniu od kogoś dostać jakiś dowód uczuć. Bo inni przecież dostają. A nawet się nim bezwstydnie chełpią. A co z tymi, o których nikt nie pamięta? Z tymi, co patrzą z boku (choć udają, że nie patrzą) na innych obdarowanych serduszkami, kwiatami albo jabłuszkami z napisem „I love You”. Czy ktoś myśli o ich uczuciach? Ale pal sześć te całe Walentynki!  Ty tylko jeden dzień w roku. A co z całą resztą? Jak znaleźć klucz do jej zrozumienia? Do  pojęcia reguł gry obowiązujących w tej dziwacznej mieszance serdeczności i obojętności, sympatii i okrucieństwa? Jak rozwikłać zagadkę zmienności ludzkich zachowań? I co zrobić by nie czuć tak mocno i po prostu płynąć przed siebie bez zbędnych namysłów i rozterek?

   Bo wciąż w takiej czy innej formie trwa stara zabawa w chusteczkę haftowaną…Czy w ogóle da się przed tą zabawą uciec…? Bo przecież króluje ona w każdej dziedzinie życia. W szkole, w pracy, między znajomymi i sąsiadami, zdarza się też w rodzinie a bardzo często w znanej nam wszystkim blogosferze. 

   Dziś ktoś jest blisko, a jutro już daleko. Ogromny ocean wzajemnych powiązań i wpływów zmienia się bezustannie. Nieznane prądy morskie wciąż kolebią łódeczkami a ich pasażerowie nie są w stanie odgadnąć, dlaczego dzieje się tak, skoro jeszcze wczoraj działo się inaczej. Kolejny labirynt i kolejny…Ktoś idzie naprzód a ktoś zostaje w tyle. Ktoś płacze a w tym samym czasie ktoś inny się śmieje. Bo takie jest życie. Bo każdy ma prawo do swoich uczuć w danym momencie. Do nieoglądania się na innych. A że w tym labiryncie ktoś znów zgubił nitkę…? Że znów nic nie wie? Cóż. Zawsze przecież może zacząć obrywać płatki kwiatów i szeptać dziecinną rymowankę: „kocha, lubi, szanuje. Nie chce, nie dba, żartuje…”Trzeba tylko uważać, by człowieka osa przy okazji nie użądliła, bo i takie rzeczy się zdarzają podczas na pozór niewinnych zabaw...



P.S.

I jeszcze a propos chusteczki haftowanej...Skąd dzisiaj wziąć taki przedmiot? Czy ktokolwiek jeszcze haftuje chusteczki? A jeśli nawet jakiś pasjonat to czyni, to przecież żadne dziecko już takiej chusteczki nie posiada. Pamiętam, że kiedyś prawie każde miało materiałową chusteczkę w kieszonce fartuszka. Mamy wyszywały na nich inicjały dziecka i jakieś kwiatki, czy inne ozdoby pozwalające dziecku rozpoznać, że to właśnie do niego ów kawałek materiału należy Dziś królują jednorazowe chusteczki higieniczne. W ogóle wydaje się, iż jednorazowość, krótkotrwałość to znak naszych czasów. Ot, należy zużyć coś szybko i wyrzucić. To niestety dotyczy nie tylko przedmiotów, ale bardzo często też ludzi...No tak, ale rodzi się od razu podstawowe pytanie - jakże bez tego ważnego atrybutu jakim jest solidna chusteczka dzieci bawią się w te haftowaną...? No chyba, że dzieci już się dzisiaj w to nie bawią  a w zamian dorośli przejęli pałeczkę a raczej rzeczoną chusteczkę?:-)

środa, 12 lutego 2025

Anielcia…

 


 


 

   Starość miewa różne oblicza. Pierwsze to pogodne, łagodne i spokojne, bo pogodzone z losem, bo pełne mądrości i doświadczeń życiowych, bo w otoczeniu kochającej rodziny a zwłaszcza wnuków. Drugie to smutne i gorzkie, bo samotne, zbędne, pełne bólu i bezradności, żalu za tym co bezpowrotnie minęło. Mało komu zdarza się ta pierwsza, sielankowa wersja schyłku życia. Choć większość z nas marzy i wyobraża sobie, iż taka właśnie będzie. Jednak okazuje się, iż mały mamy wpływ na to, co się z nami stanie. Jacy będziemy i jak poradzimy sobie z tą resztą przydzielonej nam przez Opatrzność egzystencji... Poniższa opowieść jest opisem zwyczajnej, tutejszej codzienności. Codzienności będącej udziałem wielu starszych ludzi na wsi…

 


   Trwał chłodny i słoneczny, lutowy poranek. Za oknem mróz po swojemu przyozdabiał Pogórze miliardami srebrzystych diamencików, ażurowych koronek i płatków lodowych kwiatów. Miotane powiewem wiatru strzępki szronu niby śniegowe gwiazdki opadały migotliwie z okolicznych drzew. Słonko wznosiło się coraz wyżej a niebo błękitniało wyraziście co sprawiało, że widok na krętą, znikającą wśród lasu drogę robił się coraz piękniejszy. Dopiero co byłam na zewnątrz by wsypać ptaszkom słonecznika do karmnika oraz zrobić kilka zdjęć a teraz rozgrzewając się kubkiem kawy trwałam w niemym zapatrzeniu na ten cud natury. Kolejna zima tutaj zachwycała mnie niezmiennie.

- Oby wiele jeszcze było takich zim przede mną i Cezarym – pomyślałam spoglądając z pełną troski czułością na męża stojącego przy piecu i pilnującego by się słonina odpowiednio przysmażyła na nową porcję smalcu.  Skwarki złociły się i pachniały bardzo apetycznie…

   Raptem z owego zapatrzenia wyrwał mnie głośny dźwięk telefonu.  Dzwoniła Anielcia - ponad osiemdziesięcioletnia sąsiadka z niedalekiego przysiółka położonego w głębokiej dolinie.

 

- Co tam u Was, Olusiu? Mróz bardzo dokucza? Jak się z Cezarym czujecie? – zapytała jak zawsze na wstępie zagajając serdecznie rozmowę. Odrzekłam, że różnie, raz lepiej, raz gorzej zdając sobie doskonale sprawę, iż na pewno nasze banalne dolegliwości mają się nijak do ogromu jej boleści i trosk. Wszak Anielcia od wielu już lat była wdową i póki jako tako radziła sobie sama z codziennymi obowiązkami nie było źle. Wprawdzie od dawna narzekała na serce, na bolące stawy oraz na protezy biodrowe, ale mimo wszystko chciało jej się jeszcze uprawiać przydomowy warzywnik, zasadzić a potem ukopać własnych ziemniaków, drewna pociupać do kuchennego pieca, kota – przybłędę nakarmić. Od kiedy pamiętała jej życie wypełniała ciężka praca w domu i na roli, opieka nad czworgiem dzieci, pomoc w wychowywaniu wnuków. To wszystko nadawało życiu sens i rytm. Dzięki wspólnej z mężem pracy a potem niewielkiej emeryturze było co do garnka włożyć, choć zdarzała się też taka bieda, że i jajko na wagę złota było. Nieraz do miasta kilkadziesiąt kilometrów na piechotę się chodziło, żeby sprzedać jagody albo grzyby nazbierane w sąsiednim lesie. Każdy grosz się liczył, zatem w pocie czoła wypracowywało się środki na skromny, ale samodzielny i uczciwy byt. W lepszych, spokojniejszych chwilach zdarzała się nawet chęć by niekiedy jakąś książkę przeczytać, z sąsiadkami się spotkać, o swoich sprawach poplotkować beztrosko. Czekać na codzienne wschody słońca i cieszyć się, że nadal można je oglądać… Tak mniej więcej było kiedyś. A dziś?

- A Ty, jak sobie radzisz, Anielciu? – zapytałam omalże pewna, iż nadal przebywa u swojej starszej córki w mieście. Ostatnimi laty bowiem mocno niedomagała i po kilku pobytach w szpitalu potrzebowała codziennej opieki. Dlatego więcej z córką niż u siebie siedziała.

- Jakoś tam sobie radzę. Muszę, przecież przeważnie sama tu jestem. Pokuśtykam trochę po obejściu. Jak mam siłę, to sobie coś ugotuję, a jak nie, to i kromka chleba z pasztetówką wystarczy. Staremu człowiekowi niewiele już trzeba – westchnęła z pełną goryczy rezygnacją.

- Ale na szczęście dwa razy w tygodniu przychodzi opiekunka z gminy. Zrobi zakupy, drewna z komórki naniesie, chwilę się po domu pokręci, o zdrowie zapyta i idzie. Nie tylko mnie ma przecież na głowie – dodała jak zawsze pełna zrozumienia i empatii dla innych.

- To u córki w mieście być nie chciałaś? Przecież tam centralne ogrzewanie mają, ciepło w domu i nie byłabyś sama…- odezwałam się od razu wyobrażając sobie siebie na jej miejscu.

- Córka schorowana. Sama więcej teraz po szpitalach niż w domu przebywa. To i nie będę jej sobą głowy zawracać jak tyle ma własnych kłopotów. A poza tym tam bardziej byłam sama niż tutaj… - szepnęła ze smutkiem.

 – Wzrok mi się ostatnio pogorszył i nie da rady już książek czytać a sprzątać tam i gotować córka zabraniała, żeby mi to na serce nie zaszkodziło…To i całe dnie bezczynnie tam siedziałam w okno się gapiąc, dawne czasy wspominając a tak w ogóle nie wiedząc co ze sobą zrobić, bo to przecież sama do miasta nie pójdę. Taki człowiek nieporadny się zrobił i tak mu dziwnie obco w tym wielkim świecie. Ludzie zrobili się też całkiem niż kiedyś inni. Ech! Trzeba mi było wracać tutaj. W ogóle za długo tam siedziałam – znowu westchnęła bezradnie i w tej chwili dała się słyszeć w jej głosie drżąca nutka tłumionych głęboko emocji.

- Wolę być u siebie. Powinnam być tutaj. Ten dom, ta ziemia, to całe moje życie. Każde drzewo w ogrodzie, każdy kawałek ziemi i lasu. Jak ja o to nie zadbam, to już nikt nie zadba. Ja tu wszystko znam i kocham. A właściwie to znałam…Bo i tu się całkiem popsuło. Ech, ludzie, to jak dzikie zwierzęta. Jak wyczują u kogoś słabość, to zaraz gotowi zagryźć, zabrać wszystko… - jęknęła z rozpaczliwą rezygnacją, pociągając raz po raz nosem.

- A co się stało? Ktoś Ci krzywdę Anielciu zrobił? – przypomniałam sobie, że już kiedyś staruszka opowiadała mi o sąsiedzie pijaku, co do spółki z mieszkającą nieopodal sąsiadką drewno Anielci z komórki bezczelnie podkradał.

- Jak byłam u córki w mieście sąsiad znowu włamał się do drewutni i zabrał stamtąd wszystko, co mogło mu się na coś przydać. Nie tylko drewno, ale w ogóle wszystko, co mógł sprzedać, żeby na wódkę grosz mieć! Istna hiena cmentarna! – pełna oburzenia zamilkła na chwilę, oddychała tylko spazmatycznie raz po raz przełykając łzy.

- Skorzystał, że nikt go nie mógł nakryć i wyniósł wszystkie narzędzia, piły, dłutka i śrubokręty, co to moim mężu zostały. Nawet siekiery nie zostawił! I do tego doszło, że jak mi się udaje kogoś nająć do porąbania drewna, to proszę, żeby ze swoją siekierą przyszedł, bo u mnie nic już nie ma! – załkała jak bezradne dziecko a ja pożałowałam natychmiast, że to telefoniczna a nie w cztery oczy rozmowa, bo wiedziałam, iż Anielci przydałoby się teraz zwyczajne przytulenie. Żadne słowa przecież nie wydawały się w tym momencie adekwatne…

- Zgłosiłaś to na policję? – zapytałam przypomniawszy sobie, że tak postąpiła kiedyś.

- Nie! Bo i po co? Nie mogę udowodnić przecież, że to on mi zrobił. Ten śmierdzący pijus w nos mi się śmieje albo dokucza, że jemu się wszystko należy a takie staruchy jak ja powinny już dawno na cmentarzu leżeć. A poza tym nastraszył mnie, że dom mi spali, jak na niego naskarżę… - wyszeptała z trwożliwym zawstydzeniem.

- A rodzina? Co na to Twoja rodzina? – odezwałam się, myśląc o tym, że przecież kilka kilometrów od Anielci mieszka jej najmłodsza córka, zięć i wnuki. I że na pewno w takiej sytuacji powinni jakoś zareagować. Pomóc jej. Obronić. Zaopiekować się.

- Ech, Oluniu! Oni czasu całkiem nie mają. Każdy swoim zajęty. Każdy tylko za pieniądzem goni albo po doktorach jeździ. Mówią, że powinnam w mieście u starszej córki siedzieć. Wtedy nie byłoby z niczym kłopotu. Dom na wsi by się sprzedało, grosz między nich podzieliło i szlus. Każdy by miał dobrze. Nie rozumieją tylko tego, jak bliskie jest mi to miejsce, jak żyć bez niego nie umiem. A mimo wszystko wciąż się chce człowiekowi żyć, choć nie za bardzo ma już po co i dla kogo – zwierzyła się z bolesną szczerością.

- I wiesz, Oluniu mnie się jeszcze czasem wierzyć nie chce, że bliscy mogą tak jakoś zobojętnieć, tak się oddalić. To się w głowie nie mieści, że choćby człowiek nie wiadomo, jak kochał, dbał, pieścił, pomagał, to na starość nic się z tego nie liczy, to nikt już tego nie pamięta. I człowiek staje się jak ten spróchniały, nie nadający się do niczego jak tylko do wycięcia pień. A przecież kiedyś był silnym drzewem, które bez żadnych warunków i ograniczeń dawało innym cień i schronienie. Ale taka widać już kolej rzeczy – szepnęła Anielcia znowu głęboko wzdychając.

   A ja przypomniałam sobie dawne opowieści Anielci o tym jak to kiedyś często pojawiały się u niej dzieci albo wnuki, żeby pomóc, zapytać, czy babci czegoś nie potrzeba, zatroszczyć się jakoś. Jak te najmłodsze wesoło biegały po ogrodzie rwąc pyszne papierówki i czereśnie. Jak wdrapywały się na kolana a babcia całowała ich rumiane policzki. Jak szyła im fikuśne fartuszki i sukieneczki. Jak piękne haftowała dla córek obrusy. Jak ciułała grosz do grosza, żeby im się do motoru albo samochodu dołożyć. Do tego wszystkiego wdzięczna za najdrobniejszy objaw starania i serdeczności piekła dla rodziny smaczne ciasta, z myślą o bliskich suszyła grzyby i jabłka nad kaflowym piecem, zapraszała na niedzielne obiady a także chętnie obdarowywała wnuki paroma groszami ze swej skromnej emerytury, płacąc im w ten sposób za naniesienie drewna, za zrobienie zakupów a nawet za sam fakt odwiedzin…

- Córki się zestarzały, pochorowały i nie mają już tyle sił, co kiedyś. Wnuki porozjeżdżały się w różne strony i rzadko w tych okolicach się pojawiają. Zostały prawnuki, ale dla nich te marne sto złotych, co im babka do kieszeni włoży, to tyle, co nic…Nie chce im się tu przychodzić. A jak już przyjdą, to zaraz wychodzą, tak się nudzą. Tylko by w swoje telefony i komputery patrzyły. Takie to teraz czasy. I chyba nie będzie już lepiej! – zamilkła całkiem już tym wszystkim zgnębiona.

- Może żeby w końcu było lepiej, to musi być jeszcze gorzej? – szepnęłam próbując skierować rozmowę na inne tory, na bardziej ogólne tematy.

- Bo to nie tylko Ty Anielciu mówisz o tym, że źle się wszędzie dzieje, że ludzie nie tacy jak kiedyś, że wszędzie wkrada się rozkład, demoralizacja, interesowność, lenistwo i brak szacunku dla tradycji oraz dla ludzi w podeszłym wieku. To zauważa wiele osób, nie tylko tych starych. W niedobrą stronę zmierza ta nasza rzeczywistość. Ale widocznie tak być musi. Najwidoczniej ten świat powinien spaść na samo dno, żeby się kiedyś odrodzić. Tak jak kiedyś imperium rzymskie upadło, tak i upadnie chyba nasza cywilizacja. A co będzie po nas? Czy nam dane będzie tego dożyć? – zapytałam retorycznie.

- Tobie Oleńka i Cezaremu pewnie tak, boście ode mnie młodsi. A ja muszę już tylko jakoś doturlać się do końca i tyle.  – odparła ze smutkiem.

- Jednak mimo wszystko chyba powinnyśmy się cieszyć, Anielciu, że dane nam było żyć w normalniejszych, niż dzisiejsze czasach! Bo nie wiadomo czego będzie musiała doświadczyć dzisiejsza młodzież! I jak sobie da radę z trudem życia, skoro całkiem jest do tego dawania rady nieprzystosowana – stwierdziłam wyobrażając sobie sytuację, iż ci zapatrzeni w telefony komórkowe młodzi ludzie musieliby wziąć się za tak ciężką pracę, do jakiej przyzwyczajeni byli niegdyś wszyscy mieszkańcy wsi, do jakiej przyzwyczajona była Anielcia, że musieliby zacząć szanować każdą kromkę chleba, każdą sztukę odzieży. Wszystko to, co im dzisiaj ot tak, pod nos jest podawane.

- Tak, chyba możemy się tym cieszyć… Tymczasem ja teraz znowu mam skierowanie do szpitala i nie wiem, ile mnie tam potrzymają. Ale może jak wyjdę, to już będzie wiosna? – zawołała nagle pełna radosnej nadziei Anielcia.

- I wiesz co, Oleńka? Ja na tę wiosnę tak czekam! Cieszę się na to słoneczko, co stare kości rozgrzeje, na te młode trawki i listeczki, na pierwsze główki żółciutkich podbiałów na skraju pola, na kobierce fioletowo-różowych miodunek w ogrodzie, na ten cudowny zapach ziemi budzącej się po zimie…- rozmarzyła się raptem staruszka, uspokajając się już zupełnie. I ja oddychając z ulgą po odejściu od trudnych tematów skwapliwie rozmarzyłam się razem z nią. Chwilę jeszcze szeptałyśmy o tych wspaniałych woniach i barwach wiosennych, o kluczach żurawi powracających z daleka, o porannych, ptaszęcych śpiewach i łopotach, o wiecznie żywych wspomnieniach z czasów, gdy miało się w sobie mnóstwo siły i chęci by żyć, by po prostu cieszyć się tym zwyczajnym życiem. Mówiłyśmy też o tym, że znowu to wszystko przyjdzie i będzie, jak zawsze co roku. Tylko trzeba do tego czasu dożyć. Nic więcej…

   Na koniec wymogłam na Anielci obietnicę, że jeśli będzie potrzebowała jakiejkolwiek naszej pomocy, to niech zaraz dzwoni a my z mężem postaramy się do niej przyjechać i zrobić, co będzie trzeba. Wzruszone pożegnałyśmy się serdecznie umówione na rychłe spotkanie. Może właśnie na wiosnę? Jak to mamy w zwyczaju przysiądziemy wówczas razem na wygodnej, ogrodowej ławce. Tej, którą, własnoręcznie zmajstrował kiedyś z modrzewiowych desek jej mąż. Spoczniemy tam, gdzie zawsze najwięcej miodunek i stokrotek kwitnie. Wystawimy twarze ku słońcu i nie będzie już nawet potrzeby nic mówić. Wystarczy nam ta dobra chwila, gdy będziemy mogły wspólnie chłonąć to światło, ciepło i wonne powiewy wiosennego wiatru…

 


  

niedziela, 9 lutego 2025

Rozgrzewajki bardzo zdrowotne…

 



 

…Jak sobie radzić, gdy dopada nas jakoweś drapanie w gardle, kichanie i smarkanie a do tego łamie w kościach, boli tu i tam, no i zimnica ogarnia nieprzyjemną falą? A co ważniejsze, co począć, by tych nieprzyjemności uniknąć, czyli jednym słowem, jak wzmocnić odporność?

   Każdy z nas ma rzecz jasna swoje wypróbowane i ulubione sposoby na radzenie sobie z powyższymi problemami. Raz one działają a raz nie, lecz mimo to nie wolno się poddawać i przestać ufać w naturalne metody zachowania czy też poprawy zdrowia. Jest przecież mnóstwo ziół i innych dostępnych łatwo specyfików, po które można sięgać i które nie wywołują zazwyczaj żadnych skutków ubocznych, w przeciwieństwie do medykamentów przepisywanych przez lekarzy. Tym bardziej, że na banalne przeziębienie nie ma właściwie żadnego lekarstwa a więc wizyta u lekarza wydaje się zbędna, skoro można próbować poradzić sobie samodzielnie. No chyba, że owo przeziębienie trwa zbyt długo albo przekształca się w kolejną, poważniejszą dolegliwość. W silny i uporczywy kaszel, w rzężenie w płucach, w dziwną, przedłużającą się słabość…Wówczas należy zasięgnąć konsultacji lekarskiej. Bo pewnie po dokładnym osłuchaniu doktor zaordynuje antybiotyk a może też skieruje nas na jakieś badania laboratoryjne. Choć niestety lekarze nie są tacy chętni by człowieka na owe badania kierować. A szkoda, bo gdyby robiono chorym ludziom antybiogramy, wówczas okazałoby się, na jaki specyfik zareagują dręczące nas bakterie i dzięki czemu można je zwalczyć. Tu przypomina mi się natychmiast jak w czasach młodości zapadłam na grypę. Nie mogłam się z niej wygrzebać bardzo długo. Po miesiącu przekształciła się ona w zapalenie górnych dróg oddechowych a do tego doszła silna anemia. Antybiotyk łykany za antybiotykiem nie dawał żadnych rezultatów. Aż w końcu po kilku miesiącach męczarni wylądowałam w szpitalu z potężnym zapaleniem płuc a tam leczono mnie kroplówkami z penicyliną, bo okazało się, że to jedyny lek, na który reagowałam. Jedyny, który mógł mi realnie pomóc i pomógł bardzo szybko. Zupełnie niepotrzebnie męczyłam się więc przez te kilka wcześniejszych miesięcy, psując sobie żołądek łykanymi lekami, niszcząc moją florę bakteryjną i doprowadzając ciało do wyniszczenia….



   No dobrze, wracajmy jednak do listy domowych specyfików, które można a nawet powinno się stosować, gdy wirusy i bakterie chcą nas wziąć we władanie.

1.       Rozgrzewajka, którą stosujemy nieomal co dzień to pyszna zupka do picia z kubka. Przepis na nią wymyśliłam kilka miesięcy temu, gdy zachciało mi się wodzionki (śląskiej bieda zupki opartej na chlebie) a z powodu diety ketogenicznej chleba jeść nam nie wolno. I oto co wymyśliłam na szybko i stało się to w naszym domu przebojem numer jeden.

Do kubka wciska się kilka ząbków czosnku, dodaje łyżeczkę smalcu ze skwarkami, wsypuje się trochę suszonego lubczyku i pietruszki, dodaje się odrobinę ostrej papryki i kurkumy oraz mniej więcej pół łyżeczki soli kłodawskiej. To wszystko zalewa się wrzątkiem, miesza się i czeka chwilkę aż się smalec rozpuści. Potem próbuje się czy smak jest dobry, czy nie potrzeba czegoś jeszcze dodać.  U mnie tym niezbędnym dodatkiem jest domowej roboty maggi w płynie. Zrobiłam kilka buteleczek tej przyprawy latem i teraz przydaje się jak znalazł. Dodaję ją do wszelkich zup, sosów oraz sałatek. Nie potrzebuję już kupować tej przyprawy w sklepie. Moja domowa maggi zastępuje też sos sojowy, do niedawna dość często przeze mnie używany. Jeśli ktoś z Was chciałby poznać przepis na domową maggi, to dopiszę go potem w komentarzu albo na końcu tego posta.

Owa jaworowa zupka – rozgrzewajka naprawdę dobrze człowieka rozgrzewa, co zimą jest bardzo ważne. Do tego po jej wypiciu ma się uczucie lekkiego palenia w gardle. Tak działa duża ilość czosnku oraz szczypta ostrej papryki. Do tego napój jest po prostu pyszny i jak się człowiekowi chce czegoś gorącego, czegoś podobnego do rosołu ( który gotuje się wszak długo i nie zawsze ma się go na podorędziu), to na szybko można sobie przyrządzić właśnie taką zupkę. Polecam, bo jak dotąd (odpukać w niemalowane!), żadna infekcja tej zimy nas jeszcze nie złapała i mam nadzieję, że nie złapie.

2.       Napój ziołowy z ziół zbieranych latem na okolicznych łąkach. W jego skład wchodzi pokrzywa i wrotycz – po garści. Do tego dodaję kilka pokruszonych liści laurowych oraz dla kwaskowatego smaku i na obniżenie poziomu cukru we krwi łyżeczkę suszonych owoców berberysu, nazbieranych pod koniec jesieni w ogrodzie. Wszystko to zalewam w dzbanku wrzątkiem i stawiam pod przykryciem stawiam ów dzbanek z boku płyty grzewczej na piecu. Tam przez kilkanaście minut naciąga mocno i nabiera herbacianego koloru. Popijamy to z Cezarym przez cały dzień.

3.       I kolejny napój, tym razem do picia na zimno. To woda goździkowa. Gdzieś przeczytałam przepis na nią i od tej pory staram się codziennie ją przyrządzać, bo nie dość, iż odpowiada mi jej smak, to jeszcze mam wrażenie, że także przyczynia się ona do zachowania zdrowia. Jak się ją robi? Do garnka wlewam około litra zimnej wody i wsypuję około 10 suszonych goździków. Stawiam to na piecu i doprowadzam do wrzenia. Pozwalam aby napój gotował się przez kilka minut. A potem znowu pod przykryciem odstawiam go na bok płyty, bo porządnie naciągnął.  Napojem tym rozpoczynam każdy dzień a także każdy dzień nim kończę. Jest pachnący, leciutko piekący i ma się uczucie, że wyjaławia całe wnętrze jamy ustnej. Goździki mają działanie bakterio i wirusobójcze. Do tego działają też lekko przeciwbólowo i uspokajająco.

4.       I zeszłoroczne moje odkrycie - olej dziurawcowy do masażu, z działaniem przeciwbólowym, przeciwzapalnym. Smarujemy się nim z Cezarym nawzajem, ilekroć bolą nas mięśnie albo zaczyna się jakieś kłucie w plecach, a zwłaszcza w korzonkach. Pomaga. Tylko trzeba wmasować go kilkukrotnie, codzienne i długo, aż do mocnego rozgrzania masowanego ciała.

Podobno można ów olej dostać w sklepach zielarskich. Ja zrobiłam go sama, bo latem na łąkach rośnie tu mnóstwo dziurawca. Grzechem byłoby zatem z niego nie skorzystać. Olej ów ma cudownie karminowy kolor, bowiem dziurawiec zawiera w sobie hyperycynę, czerwony barwnik. I na to właśnie trzeba zwrócić uwagę, kupując ów olej w zielarni. Ma być czerwony a nie żółty. Jeśli jest żółty, to po prostu oszukaństwo…Jak zrobić samodzielnie ów olej? Podam ów przepis w komentarzu, jeśli ktoś będzie ciekaw.

5.       Inhalacje z olejków eterycznych. Na pewno większość z Was je stosuje, bo naprawdę wdychanie pary wodnej z dodatkiem owych olejków momentalnie odtyka noc i pozwala złagodzić dokuczliwy katar oraz drapanie w gardle. Można kupić gotową mieszankę owych olejków, ale można ją sobie skomponować samemu. U mnie jest to mieszanka olejku eukaliptusowego, miętowego, goździkowego, drzewka herbacianego oraz oregano. Do garnka z gorącą, parującą wodą wkrapia się po kilka kropel każdego z tych olejków. Nachyla się nad owym garnkiem i okrywa się ręcznikiem głowę, tak aby para nie wydostawała się gdzieś z boku, ale leciała tylko na twarz. Przez kilka minut mocno wdycha się ową aromatyczną parę. Najlepiej takie wdychania stosować kilka razy dziennie. Wówczas pojawia się szybko odczuwalna ulga. Uważać tylko trzeba by się nie poparzyć.

6.       Płukanie nosa. A gdy katar nie ustępuje i ma się przykre wrażenie zatkanych zupełnie zatok, wówczas można przepłukać nos za pomocą irygatora. W każdej aptece można dostać miękkie, plastikowe butelki ze specjalną końcówką pasującą do otworu w nosie. Taką butelkę napełnia się ciepłą wodą. Dodaje się do niej pół łyżeczki soli kłodawskiej albo gotową saszetkę soli kupioną w aptece. Po dokładnym rozpuszczeniu owej soli bierze się jakąś miedniczkę i nachylając się nad nią przytyka się końcówkę owego irygatora po kolei do obu dziurek w nosie. Naciska się butelkę i wtłacza się słony płyn do nosa. Ów płyn wypływa drugą dziurką i skapuje do miedniczki.

I tu uwaga – po irygacji nosa oraz po inhalacji nie powinno się przez godzinę wychodzić na dwór ani zasypiać. Chodzi o to, że rozgrzany tymi czynnościami człowiek mógłby się zaziębić albo zakrztusić wyciekającym z nosa płynem.

 


…I to tyle ode mnie. Poniżej zamieszczać chcę listę domowych specyfików polecanych przez Was. Dosyłajcie je proszę w komentarzach a ja będę Wasze przepisy sukcesywnie do owej listy dokładać. A ponieważ w poprzednim poście już pojawiły się dwa takie przepisy, zatem od nich rozpoczyna się lista Waszych domowych receptur.

1.       Ola Iwko robi miodowy napój zdrowotny na bazie miodu ze sprawdzonej pasieki. Popija go sobie rano. Przyrządza się ów napój bardzo prosto. Wystarczy wieczorem zalać przegotowaną, chłodną wodą łyżkę owego miodu.

2.       Stardust przyrządza zdrowotny eliksir Fire Cider, który wzmacnia odporność. Oto jej przepis na ów cudowny specyfik. Poniżej cytuję Star w całości, ponieważ nawet sposób w jaki pisze wprawia człowieka w dobry humor. A dobry nastrój, to przecież podstawa zdrowia!:-)

Oczywiście przepis jest z czasów kiedy Amerykanie głównie leczyli się domowymi sposobami i to było naprawdę super no ale jak wiemy, wszystko co super to się kończy. Magiczna mikstura nazywa się Fire Cider.
Składniki: korzeń chrzanu, czosnek, cebula, korzeń imbiru - to są podstawowe składniki.
Jak ktoś ma i lubi może dodać niewielka ostrą paprykę, korzeń kurkumy, ewentualnie jakieś zioła (rozmaryn, tymianek, szałwia...
Te podstawowe składniki siekamy i w równych ilościach wrzucamy do słoika, dodajemy te drugorzędne, które mogą być w ilościach, ze tak powiem niekontrolowanych:))) Zalewamy to wszystko octem jabłkowym, ale takim wytworzonym albo w domu albo przez zaufaną firmę, ten ocet ma być mętny.
Dodajemy miód oczywiście z prywatnej zaufanej pasieki. Zakręcamy to wszystko i odstawiamy na 3-4 tygodnie żeby się przeżarło* (??? mądrzejsze polskie słowo nie przychodzi mi do głowy, a zerkałam już do słownika 4 razy wiec mi się nie chce). Po tym czasie, odcedzamy to wszystko i mamy zdrowe lekarstwo na przeziębienia.
Przechowywany w ciemnej butelce/słoiku oraz w ciemnym pomieszczeniu płyn może przetrwać dwa lata.
Ja już w pierwszym roku kiedy to robiłam zakupiłam słoiki i butelki z ciemnego szkła, dodatkowo mam spiżarnię, która owszem ma światło ale się go zaświeca sporadycznie czyli jest doskonałym miejscem do przechowywania takich mikstur. Polecam tak słoiki, butelki jak i miksturę.
Jak tylko przychodzi grudzień to ja sobie serwuję dużą łyżkę takiego płynu przed pójściem do lóżka i żadna cholera mnie nie bierze:))) z drugiej strony na co cholerze dodatkowa cholera:))))

 * Droga Star! Świetny przepis! I tu jeszcze malutka podpowiedź ode mnie. Bardzo podoba mi się określenie „przeżarło”, ale w języku polskim istnieje inne słówko dla określenia tego procesu, gdy się wszystko porządnie ze sobą zmiesza i nabiera mocy. Mówi się wtedy, że coś się ze sobą „przegryzło”. Słowniki najwidoczniej nie znają tego wyrażenia!:-)))

3. Agniecha podała taki oto przepis na imbirową herbatkę na przeziębienie:

"Imbir obrany ze skóry (przy uprawie imbiru używa się wielu niezdrowych pestycydów, one zostają w skórce), zalewam wrzątkiem i czekam aż se porządnie naciągnie a woda ostygnie do ciepłej. Albo zalewam ten imbir niezbyt dużą ilością gorącej wody a jak naciagnie to dolewam zimnej. Następnie dodaję miód ze znajomej pasieki (ostatnio od Tupajowego chłopa), sok z cytryny najchętniej eko lub własnej produkcji ocet jabłkowy. I gotowe"

4. Teresa także podała przepis na napój imbirowy, ale trochę inny, niż ten powyższy.

   "Moim codziennym porannym napojem - herbatką jest imbir. Teraz akurat jest w sprzedaży bardzo świeży korzeń imbirowy, dodatkowo kupuje organic z nadzieja że bez chemikali. Oczywiście obieram, kroję w cienkie plasterki, zalewam wrzątkiem, kubek trzymam pod przykryciem 5 minut i pije. Uwielbiam jak lekko drapie w gardle, no i tak odświeża. W ciągu dnia jeszcze kilka razy te same plasterki zalewam wrzątkiem"

 5. Maria poleca syrop z cebuli zrobiony z cebuli, miodu i soku z cytryny.  Można tez go robić z dodatkiem octu jabłkowego.

 

piątek, 7 lutego 2025

Rozgrzewajki niezbyt zdrowotne...

 



 

…Jak zapewne większość z nas widzi, słyszy i czuje luty przyniósł znacznie ochłodzenie a nawet mróz. Trza się nam zatem koniecznie czymś rozgrzewać, odporność wzmacniać, co by nie osłabnąć i nie zachorzeć. Jak bowiem donoszą media przychodnie pękają w szwach i cudem jest dostanie się w ciągu tygodnia do doktora, albowiem tak ogromnie obecnie ludziska kwękają, kaszlą, smarkają i gorączkują wirusem jakowymś albo inną bakterią pokonani. A jeśli już komuś się choróbsko przytrafiło i na własne siły jest zdany z luksusu pomocy lekarskiej nie mogąc skorzystać, tenże musi przypomnieć sobie sposoby naszych mam i babek, które dobrze wiedziały jak radzić sobie z przeziębieniami i innymi tego typu dolegliwościami. I o tym napiszę w następnym poście, dzieląc się moimi sposobami na domowe kuracje. Będę tam Was także prosić o podzielenie się Waszymi sprawdzonymi metodami na poradzenie sobie z przeziębieniowymi infekcjami i grypopodobnymi nieprzyjemnościami.



   Ale póki co napiszę o pewnym niezawodnym sposobie na błyskawiczną rozgrzewkę.  Nie polecam go wprawdzie, tym niemniej wiem, iż jest on niezwykle skuteczny i coraz więcej rodaków go stosuje, niechcący podnosząc sobie ciśnienie i temperaturę ciała, popadając w stan nagłego wzburzenia, niepohamowanej irytacji lub też szyderczego chichotu. Wystarczy bowiem odpalić z rana Internet, poczytać co tam media donoszą by od razu poczuć, iż krew człowiekowi o wiele szybciej krąży w żyłach. Dodam jednak, że ponieważ metoda kontaktu z budzącymi nerwy newsami zdrowiu bynajmniej nie służy zatem stosować ją należy jak najrzadziej i tylko w ograniczonej ilości a co ważne  - w ostateczności. To trochę tak jak z golnięciem sobie czegoś mocniejszego, jak człowieka zimno telepie. Na chwilę i w małych ilościach tenże trunek może i pomoże, jednak na dłuższą metę i obfitszych dawkach w jeszcze gorszy stan wpędzi.



   Oto zatem poniżej cztery przykłady dzisiejszych wiadomości, które mnie jakoś poruszyły. Dodam jeszcze, iż ułożyłam je w kolejności nieprzypadkowej. Zaczynają się one od tych najmniej, moim zdaniem, denerwujących, choć mocno idiotycznych a kończą wiadomością, która w skali absurdów plasuje się na najbardziej zaszczytnym, bo medalowym miejscu.



1.          Gdzie wyrzucić dziurawe majtki i skarpetki? Oto wiekopomne pytanie, które dręczy obecnie nieszczęsną ludność zmuszoną do rozwikłania tajemnej logiki właściwej segregacji śmieci.

Otóż okazuje się, że nie wolno nam już wrzucić tychże zużytych części garderoby do odpadów zmieszanych (za wykrycie takowych  - sroga kara!). Coraz mniej jest także specjalnych kontenerów za tego typu tekstylia. Owszem, znaleźć można czasem pojemniki sygnowane przez PCK albo przez Urząd Gminy czy Miasta. Jednak tam wkładać należy odzież w dobrym stanie, nadającą się jeszcze do użytku a nie jakieś zniszczone dziadostwo. Co począć zatem z owymi starymi majtasami, rozwalającymi się butami i innymi tego typu szmatami? Otóż najlepiej zgromadzić ich większą ilość a następnie starannie spakowane odwieźć samemu do najbliższego Punktu Selektywnego Zbierania Odpadów Komunalnych (w skrócie PSZOK). Np. w mojej gminie taki punkt znajduje się kilkanaście kilometrów od mojego miejsca zamieszkania.

https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/other/gdzie-wyrzuci%C4%87-dziurawe-majtki-i-skarpetki-popularna-opcja-od-jest-ju%C5%BC-nielegalna/ar-AA1yxZEp?ocid=msedgntp&pc=U531&cvid=7df37d08468542088a43e326805da359&ei=14

Mój komentarz? – Może byłoby to i sensowne rozwiązanie, gdyby nie to, że ludziom raczej nie będzie się chciało wozić gdzieś daleko worów niepotrzebnych szmat. Obawiam się, że pozbędą się ich w znacznie łatwiejszy sposób wyrzucając je np. do pobliskiego lasu. Przecież nikt nie zobaczy. No może tylko niebo, ale ono zazwyczaj milczy...



2.          Resort środowiska po wielu miesiącach niecierpliwego czekania na jego ostateczną decyzję w końcu raczył zezwolić na użytkowanie w celach energetycznych (tzn. na spalanie w kotłach grzewczych) trocin, wiórów i zrębków.

https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/polska/tyle-by%C5%82o-walki-a-teraz-i-tak-wyl%C4%85duj%C4%85-w-piecach-zmiana-zasad-resortu-%C5%9Brodowiska/ar-AA1yx3j5?ocid=msedgntp&pc=U531&cvid=7c174c0166f144a3851da9b406f33e99&ei=30

Mój komentarz - Naprawdę był taki problem? Ktoś musiał zadecydować o tym najbardziej logicznym i normalnym zużytkowaniu drewnianych odpadków? Wszak od zarania dziejów tak z nimi postępowano. Gdyby się ich do tej pory nie spalało, to ludzkość tonęła by dzisiaj w hałdach wiórów i trocin. I z całą pewnością nie starczyłoby szaletów miejskich na wysypanie trocinami ścieżek przy nich (tak podobno zrobiono w naszej stolicy z wybudowaną ostatnio za ponad sześćset tysięcy toaletą miejską!). A wracając do meritum. Bez zgody resortu środowiska doprawdy nie wiedziałabym i nie próbowałabym nawet palić w moim piecu pozostałymi po obróbce drewna trocinami. Stałabym pośród nich maleńka i bezradna niczym Hamlet zadając pytanie niebiosom – „Palić albo nie palić? Oto jest pytanie!”



3.          Obejrzałam na YT filmik zatytułowany „Unijne gestapo niszczy polskich rolników”. Rzecz o rolniku, który doświadcza nagłego najazdu policji wraz z inspektorami pragnącymi sprawdzić, czy rolnik ów hoduje niezarejestrowane nigdzie stado kóz i co gorsza czy aby nie sprzedaje od nich mleka? Jakiś życzliwy sygnalista doniósł bowiem organom władzy, iż w tymże gospodarstwie ma miejsce owa wielce przestępcza działalność. Rolnik dzielnie się bronił i wysuwał mnóstwo logicznych argumentów w kontrze do urzędniczych oskarżeń, pokazując ich absurdalność i nonsens.



Mój komentarz? – Dzisiaj nastały takie czasy, że wszystko musi być pod ścisłą kontrolą. Wszystko powinno być policzone, zbiurokratyzowane, ujednolicone, podporządkowane unijnym procedurom. Ktoś, kto próbuje żyć zgodnie z tradycją i zdrowym rozsądkiem, ten okrzyknięty jest jako osobnik łamiący prawo. A kto to prawo wymyśla i po co? No właśnie!  I chyba dobrze się stało, że nie hoduję dziś kóz ani kur. To, co kiedyś było dla mnie przestrzenią wolności i nieskrępowanego niczym kontaktu z naturą, dziś stałoby się zapewne utrapieniem, mordęgą naszpikowaną częstymi wizytami ludzi z Sanepidu, agencji rolniczej i innych uzurpujących sobie prawa do kontrolowania mojej działalności biurokratów. No i sygnaliści mieliby ogromne pole do popisu…



4.          Artykuł na Wirtualnej Polsce opisujący sprawę aresztowania 66 – letniej emerytki, która na FB, podpisując się jako „Iza-Izabela” w ostry sposób wyraziła się o szefie największej organizacji charytatywnej w naszym kraju.

https://wiadomosci.wp.pl/blyskawiczna-akcja-czyli-jak-panstwo-zlapalo-emerytke-grozaca-jerzemu-owsiakowi-7122253198809920a

Mój komentarz? – Państwo nasze ośmiesza się błyskawicznie łapiąc niczym groźnego terrorystę jakąś schorowaną kobiecinkę a w tym samym czasie pozwalając na o wiele większe występki i przewinienia, nie widząc ich albo nawet nie chcąc widzieć by nie ująć rzeczywistych przestępców, choćby nawet paradowali tuż przed oczami. Pewni swego, silni i butni niczym byki. Cóż. Jak zawsze są równi i równiejsi. A biednemu, a małej mróweczce zawsze wiatr w oczy…



Etykiety

Aborygeni absurd afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka cywilizacja czarny bez czarny humor czas czekolada czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolęda kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos koszenie kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słodycze słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg śpiew środowisko świat światło świeta święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiadomości wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wieża wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wybory wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw wzruszenie zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost