wtorek, 1 lipca 2025

Star, jabłoń i źródło...

 




   A życie toczy się dalej...Już któryś raz zaczynam w ten sposób blogowy tekst. I za każdym razem jest w tym stwierdzeniu mieszanka pogodzenia się z upływem czasu, ale i posmaku bezradności czy goryczy, że tak się właśnie dzieje. Bo tak to przecież jest – stale coś się kończy a coś zaczyna. Nie da się i nie powinno zatrzymać w miejscu aby bez końca kontemplować jakiś fakt. Niepowstrzymanym źródłem płyną nowe dni, nowe zdarzenia. I płynąć będą niezależnie od wyrwy w sercu, która nie chce się ot tak, szybko i czarodziejsko zasklepić...




   W dniu, gdy dowiedziałam się o śmierci Marylki miałam kiepski nastrój. Gniewna, rozdrażniona i bezradna krążyłam po ogrodzie usiłując zrobić coś pożytecznego a tak naprawdę nie mogąc się na niczym należycie skupić. Co było tego przyczyną? Otóż po wielu bezskutecznych próbach przekonania mnie o konieczności ścięcia starej jabłoni rozrastającej się za wiatą na drewno, Cezary w końcu sam podjął nieodwołalną decyzję. Postanowił skorzystać z faktu, że od jakiegoś czasu w pobliskim lesie pracowali profesjonalni drwale i przy użyciu ogromnego podnośnika z chwytakiem przywozili stamtąd na łąkę za naszym domem wielkie bale drewna. Cezary poprosił ich o pomoc w ścięciu naszej jabłoni. Sam męczyłby się z tym przez wiele dni, bo drzewo było wysokie, grube i rozłożyste a przy ścinaniu gałęzie na pewno spadałyby na pobliskie krzewy i rabaty a zwłaszcza na ową wiatę na drewno, przy okazji niszcząc ją doszczętnie.






   A głównie dlatego mój mąż twierdził, że należy pozbyć się owej jabłoni, bo od kilku lat widać było, że drzewo choruje, gnije i usycha, że niewiele rodzi już jabłek a do tego jego ciężkie gałęzie spadając na dach wiaty rozwalały dachówki i poszycie owego dachu. Cezary planował naprawienie naszej wiaty albo nawet budowę nowej w tym samym miejscu. Lecz gdyby nadal rosła tam stara jabłoń, w dalszym ciągu niszczyłaby tę budowlę. Koniecznie trzeba było zatem coś z tym zrobić. Jednak ja nie zgadzałam się na tak radykalny krok. Protestowałam z całych sił. Tak bardzo żal mi było drzewa. Chciałam dać mu jeszcze szansę. Zachować choć pień z kawałkiem dwóch grubych konarów. I pewnie dziecinnie marzyłam, że jabłoni może to pomóc, że jeszcze zdoła odżyć, wyzdrowieć... A pragnęłam tego nie tylko dlatego, że zdarzały się lata, iż rodziło dziesiątki kilogramów owoców, z których kiedyś robiłam mnóstwo przetworów, soku, cydru, octu jabłkowego. Ale też dlatego, że zawsze serce mnie boli, gdy trzeba wyciąć któreś drzewo czy krzew z naszego ogrodu. To dla nich przecież koniec egzystencji, a we mnie, choć wiem, że często trzeba to zrobić, budzi się w takich razach, bunt, smutek, żal a nawet gniew. Człowiek niby bóstwo rości sobie prawa do przerwania egzystencji innych żywych istot. I robi to mimo tego, iż często drzewa te żyły znacznie dłużej niż on sam a więc należy im się miłość, przyjaźń, podziw, troska i szacunek...



   Jednak stało się. Piła błyskawicznie rozprawiła się z pniem starej jabłoni a ogromna łapa wyciągarki przeniosła ją prawie w całości za płot naszego ogrodu. Tam złożyła ją na polu, gdzie oboje z Cezarym mieliśmy ją pociąć i uprzątnąć.

   W ogrodzie po jabłoni został tylko ogromny, ścięty przy ziemi kikut pnia, który dziwnie wciąż podchodził wodą, mimo iż od kilku dni nie padało a wszystkie żywe rośliny wokół błagały o solidny deszcz. Cezary zaczął go obkopywać wokół, ociosywać i podważać a z pnia wciąż wylewała się woda. Domyślamy się, iż jabłoń rosła tuż nad jakiś źródłem i to ono było przyczyną jej gnicia i obumierania. Ale dopiero gdy uda się wykopać ów karcz z korzeniami będziemy to wiedzieć na pewno. Jeśli okaże się, że rzeczywiście znajduje się w tym miejscu źródło być może założymy tam nową studnię a może uda się skierować owe źródełko w stronę naszego wciąż zbyt szybko wysychającego stawiku. Możliwe też jest, iż na miejscu jabłoni posadzimy w przyszłości coś, co lubi takie podmokłe tereny.

   I tu przypomniał mi się oglądany niedawno na YT pochodzący z 2006 roku amerykański , mistyczny w nastroju film pt. „Źródło”. Opowiadał on o odwiecznym pragnieniu człowieka by znaleźć lek na wszystko, by móc odwrócić proces umierania. O tym, że istnieje gdzieś magiczne drzewo, z którego sok potrafi uzdrowić każdą chorobę a nawet przywrócić do życia tych, którzy odeszli już na tamtą stronę. No tak. Ale czy naprawdę warto szukać takiego źródła? I czym ono w istocie jest? Nie ma łatwej odpowiedzi na takie pytania. Tym niemniej głęboka refleksja i wzruszenie pozostaje w człowieku na długo po obejrzeniu tego niezwykłego, filmowego dzieła autorstwa Darrena Anonofsky'ego.



   Wracając jednak do dnia, gdy ścięto jabłoń...Niemal przez cały dzień przebywaliśmy w ogrodzie i na polu. Nie wiedziałam zatem, że ktoś bezskutecznie usiłuje się do mnie dodzwonić, zawiadomić o czymś. Dopiero przed wieczorem sięgnęłam po telefon i przeczytałam tragiczną wiadomość od syna Star....Zaraz potem zadzwoniłam do niego i przełykając łzy długo rozmawialiśmy o tym co stało się z jego Mamą, jak jest z nim i jak będzie...Nie potrafiłam znaleźć dla niego słów pocieszenia, bo nie istnieją takie słowa. Opowiadałam jak bliska mi była Marylka, jak ważny ślad pozostawiła w pamięci wielu ludzi poznanych przez blogi. Jak świetne miała pióro. Jak wyrazista, odważna i niekonwencjonalna lśniła na blogowym niebie niby gwiazda. Jak wielu osobom będzie Jej teraz brakować...

       Tak mówiłam, zdając sobie jednocześnie sprawę, iż w chwili najgorszej rozpaczy takie słowa przelatują przez uczucia osieroconych niczym przez dziurawe sito. Każdy potrzebuje przecież czasu by przejść przez wszystkie etapy żałoby. I każdy z nas musi się prędzej czy później zmierzyć z tym rodzajem pustki, gdy nagle traci się kogoś najbliższego. Nie ma przed tym ucieczki, bowiem jeśli się mocno kocha, to tak samo mocno cierpi się po stracie najdroższej sercu osoby. Sama przeżyłam odejście mojej Mamy dziewięć lat temu i do tej pory nie umiem się z tym do końca pogodzić. Wciąż mocno mi Jej brakuje, wciąż żal, że nigdy już nie usłyszę Jej głosu, nie poczuję zapachu, nie przytulę się...Wiem jak to jest, gdy odczuwa ten ogromny ból, rozpacz, bezradność i gniew na okrucieństwo losu. Przechodzi przez nieustępliwe fale tęsknoty. I ma się nadzieję, że nie zawsze będzie tak bolało. Że kiedyś będzie można odetchnąć bez tego ciernia w sercu. Że wspomnienia nie będą ranić, ale koić. Że kiedyś jeszcze znajdzie się w tym sercu źródło, z którego będzie można czerpać siłę, z którego wyrośnie coś nowego.

- Bo czas zazwyczaj łagodzi cierpienie zamieniając je w łagodną rzewność, w słodkie wzruszenie. I w końcu przynosi jakiś rodzaj zrozumienia, pogodzenia i ukojenia. Tak przynajmniej powinno być – pomyślałam następnego poranka wchodząc do spiżarni i omiatając czułym spojrzeniem półeczki w przeważającej większości przepełnione rzędami słoików z pysznymi powidłami, słodkimi przecierami i złocistymi kompotami jabłkowymi.




-Dużo tego. Starczy jeszcze na długie, długie lata. O ile oczywiście dane nam będą te lata... – stwierdziłam zamykając za sobą drzwi spiżarki i wyszłam na zewnątrz, gdzie słońce świeciło wprost w oczy, niezakryte już przez gęste gałęzie ściętej wczoraj jabłoni.




-Tyle jest dobrych wspomnień, tyle wciąż ich będzie się pojawiać... – westchnęłam chwilę potem znalazłszy w krzewach tawuły gałązkę po naszej starej jabłoni. Rosło na niej kilka listków i trzy maleńkie, niedojrzałe jeszcze jabłuszka. Niby kwiat na mogile spontanicznie położyłam ową gałązkę na wilgotnej pozostałości nieżyjącego już drzewa i ocierając zwilgotniałe oczy szepnęłam cichutko:

-Żegnaj przyjaciółko...Żegnaj – i sama już nie wiedziałam, czy bardziej mówiłam wtedy do mojej jabłonki, czy do Star...




czwartek, 26 czerwca 2025

Star, Marylka...

 




Nie wiem jak to napisać, więc napiszę po prostu. W poniedziałkową noc umarła Star. Od dawna chorowała na serce, ale nie przypuszczała chyba, że tak szybko odmówi Jej ono posłuszeństwa.

To się nie mieści w głowie, że trzeba pisać o Niej w czasie przeszłym. Że nie ma już osoby tak silnej duchem, błyskotliwej i inteligentnej a jednocześnie wrażliwej, dobrej i ciepłej.

Nasza Star, nasza kochana Marylka dziesiątego czerwca obchodziła siedemdziesiąte pierwsze urodziny. Miała jeszcze tyle marzeń i planów...

Wierzyła też, że życie nie kończy się na tym, co tu i teraz, że jest coś jeszcze. I ja mam nadzieję, że dusza Star żyje. Że jest tu i tam, wszędzie i będzie zawsze. I kiedyś znowu nam będzie dane porozmawiać, pożartować, pośmiać się, bo są gdzieś światy, gdzie to wszystko będzie możliwe...

Nie potrafię teraz napisać nic więcej...

niedziela, 22 czerwca 2025

Rozdwojenie...

 




   Niedziela...Poranek. Cudowny bo słoneczny, ale jeszcze nie gorący. Pogodny, uśmiechnięty i optymistyczny bo letni, kolorowy i pachnący. Człowiek wstaje i się cieszy, że tak pięknie jest na świecie. Trwa pełnia kwitnienia krzewów białego jak śnieg żylistka, żółtych jak słoneczka wiesiołków, puszystych, różowych tawuł. I chciałby by trwało to zawsze. Ten nastrój, to piękno, ta błogość i harmonia wnętrza z zewnętrzem. Ten zapach popijanej powoli kawy łączący się delikatnie z aromatem skoszonej wczoraj trawy, smakiem zrywanych spod płotu dojrzałych poziomek, z wonią wciąż kwitnącego ligustru i róż...






   Niestety, wkrótce uśmiech rzednie a serce zaczyna trzepotać z niepokoju. Wystarczyło włączyć wiadomości w necie, by dowiedzieć się, że nie tylko, iż nadal źle się dzieje na świecie, ale to zło nabiera dodatkowego rozmachu i przyśpieszenia. W oczy biją ogromne nagłówki na wszystkich portalach informacyjnych. Ameryka zaatakowała Iran. Do wczoraj była jeszcze nadzieja, że to się nie stanie.




   Ale się stało i nikt nie jest w stanie przewidzieć, co będzie działo się dalej. Czy ta wojna eskaluje w stronę totalnej wojny, czy jakimś cudem wszystko się zredukuje i wyciszy? Kto jeszcze włączy się do tego konfliktu? I co z tego wyniknie?




   Powinnam się już przyzwyczaić do złych wiadomości. Powinnam nie przejmować się tym wszystkim a po prostu cieszyć swoim małym, póki co spokojnym jeszcze światem. Nie powinnam myśleć o tym, co tam, ale wręcz przeciwnie – o tym, co tu. I staram się. I nawet mi to nieźle wychodzi, gdy robię śniadanie, spaceruję po ogrodzie, gdy wącham kwiaty, gdy głaszczę podskakujące mi do rąk psy. A jednak w sercu wciąż czai się cierń. Przypomnienie, że gdzieś tam w dalekim Iranie ludzie nie mogą cieszyć się pięknem swoich ogrodów. Że przepadły gdzieś ich błogie, radosne poranki z niespiesznie pitą kawą, ze zwyczajnymi pogawędkami o pogodzie. I nie wiadomo, jak wiele z tych zielonych, perskich rajów przetrwa ten czas chaosu i zniszczenia. Ile ludzi ocaleje...Ludzi takich jak ja, Ty, my...





   Mógłby ktoś zapytać – czemu tak bardzo obchodzi mnie ten Iran? Czy nie przesadzam? Czy niepotrzebnie nie dramatyzuję? Przecież to tak daleko od nas. Przecież ta wojna nie ma i na pewno nie będzie mieć z nami nic wspólnego. A mnie obchodzi, bo to ludzie tacy jak my. I oni i ci w Strefie Gazy. Cierpią, boją się, giną, nie wiedzą co będzie jutro, czy w ogóle jakieś jutro nastanie. A co u nas? Cóż, wcale nie jest pewne, że ta wojna i nas nie zacznie dotyczyć. Podobnie myśleli przecież ludzie w sierpniu 1939 roku. A i lato było wówczas przepiękne, a kina wprost pękały w szwach...Ludzie spragnieni byli rozrywki, zwyczajności i ...zapomnienia.




   A wracając do chwili obecnej. Z jednej strony mamy konflikt na Ukrainie, do którego większość z nas zdążyła się już przyzwyczaić a nawet znieczulić na niego. Z drugiej mamy bezwzględnie niszczoną Strefę Gazy i Iran. Czy i do tego się przyzwyczaimy? Być może żeby nie oszaleć i nie dać sobie zabrać odrobiny normalności rzeczywiście odwrócimy się od złych wiadomości i będziemy żyć swoim zwyczajnym życiem. Bo tak, każda chwila jest bezcenna. Bo jedno mamy życie i trzeba się cieszyć tym, co jest, póki jest. A tamtym i tak nie pomożemy...I może najlepiej odciąć się od Internetu, telewizji, gazet, rozmów na polityczne tematy...Skupić się na tym co dobre, beztroskie i niezmienne. I przez moment może się to nam nawet uda. Jest czym zająć myśli i ciało. Jest się czym podniecać. Jest na co czekać. Wszak to dla nas tyle wspaniałych filmów na platformach streamingowych, koncertów plenerowych, lokalnych atrakcji wyrastających jak grzyby po deszczu. Buduje się kolejne, monstrualne wręcz parki rozrywki. W lokalnej polityce wybuchają nowe, wesołe wojenki i śmieszne spory. A młode ziemniaki z koperkiem są takie pyszne...




   Trwać będzie dziwne rozdwojenie. Tutaj cudowne lato, bujne zielenie, tętniące życiem pola i łąki, wokół  wszystkie barwy tęczy. Tutaj kawałek prostego szczęścia...A tam, w tym samym czasie smutek, rozpacz, zło, lęk...I wszystko to jednocześnie w dziwnym zespoleniu i rozdwojeniu jednocześnie...W słodko-gorzkim smaku. Wszak zawsze tak było, tak jest i będzie. Na cóż więc wielkie słowa...?






   I jeszcze jedno przychodzi mi do głowy...Przecież wcale nie musi się toczyć żadna straszna wojna na świecie, by w danym czasie nie dotykały nas osobiste dramaty. Nasze własne, domowe konflikty i odzywające się stale problemy. Nasze choroby i śmierci. Nasze noce pełne strachu i bólu o los naszych bliskich. Codzienne, prywatne początki i końce świata...




   A życie toczy się dalej. Wszystko dookoła trwa w zwyczajnej jak na tą porę kolorystyce. Lato, lato wszędzie. No i róże kwitną jak gdyby nigdy nic...


P.S.

Od kilku lat oglądam i słucham na YT pewnego młodego Irańczyka, który osiem lat temu przeprowadził sie do Polski, pokochał nasz kraj i świetnie nauczył się j.polskiego. Opowiada on tam m.in. o życiu w Iranie, a takze o tym, co dzieje sie tam teraz. Mówi m.in o irańskim reżimie i o tym, że to sami Irańczycy powinni go zmieniać. Nikt z zewnatrz nie ma i nie powinien mieć do tego prawa. Warto zajrzeć i posłuchać tutaj:  Irańczyk w Polsce

wtorek, 17 czerwca 2025

Nadmiar dobry, nadmiar zły...

 




   Bujność upragniona i wyczekana, bujność niepowstrzymana, napierająca zewsząd i zawłaszczająca każdą przestrzeń, upiększająca ją i odmieniająca błyskawicznie i czarodziejsko...A z drugiej strony trudny do ogarnięcia, nieomal przerażający nadmiar pchającej się do życia roślinności, władającej każdym skrawkiem przestrzeni Jakoś ją trzeba w tym tryumfalnym pochodzie poskramiać przycinaniem, pieleniem, koszeniem, co też w miarę sił staramy się robić. Ale nie narzekamy na to, choć wiadomo z roku na rok coraz mniej mamy sił. 





   Jednakże ogród obdarza nas co dzień tak ogromnym bogactwem zieleni, barw i zapachów, iż skwapliwie wybaczamy mu to zawłaszczanie. Przecież trudno się tym wszystkim nie zachwycać, nie dać porwać, zdumieć i oszołomić. No bo gdzie się człowiek nie ruszy, tam co innego kwitnie albo do kwitnienia się szykuje. A przy tym tak oszałamiające wonie wydziela, że aż w głowie się od tych aromatów kręci. No bo tu jaśmin roztacza swój pachnący urok, tam ligustr otacza głębokim, nieco mdłym zapachem, obok róża na róży i różą pogania, z boku dołącza do tego ostry zapach czarnego bzu a wszystko to dodatkowo spowite jest najcudniejszą, moim zdaniem, wonią. Wonią ściętej niedawno trawy, wysychającej na słońcu i zamieniającej się powoli w siano. Jednak aby ów bajeczny, ni to arbuzowy, ni to waniliowy, trawiasty aromat mógł się pojawić i otulić człowieka swą czarodziejską mocą, należy zabrać się za koszenie. A że rośnie owa trawa na gwałt, bo pogoda sprzyja, to i kosić trzeba niemalże co tydzień.



   Ale ogród wielki. Właściwie, to zmęczyć się można od samego przemierzenia go wzdłuż i wszerz. Dlatego i koszenie z roku na rok coraz większym stawało się dla nas wyzwaniem. Wykoszenie trawnika zwyczajną kosiarką oraz towarzyszącą jej podkaszarką spalinową albo elektryczną do niedawna zajmowało obojgu nam niemal cały dzień. A podczas upałów stawało się istną udręką. Jednak trawy nie obchodziło nigdy czy mamy siły na zmierzenie się z nią czy też nie. Po prostu rosła, gdyż rzeczą trawy jest rosnąć a rzeczą ogrodnika jako tako starać się kontrolować ów szalony porost. Bo gdyby się we właściwym momencie jej nie skróciło, wówczas wzięłaby we władanie wszystko. Zarosłaby tak wysoko, że brodzilibyśmy w niej po kolana a może i po pas. A wraz z nią wystrzeliłyby pod niebiosa pokrzywy, koniczyny, lebiody, mlecze, kurdybanki i wszelkie inne zielska. I może byłoby pięknie, tajemniczo i dziko, ale nie byłoby widać nic innego, bo gęsta, zielona kurtyna zakryłaby całkiem ogród. Tak było właśnie wiele lat temu, gdy pierwszy raz obejrzeliśmy nasze przyszłe włości. Niewykoszony ogród był niczym pełna sekretów nieprzebyta dżungla. I potrzeba było kilku tygodni byśmy pracując ramię w ramię przy użyciu starych kos, sierpów, maczet , pił oraz podkaszarek spalinowych dali radę uporać się z tym nadmiarem wszechobecnej, ogromnej zieleni.






   Dlatego w tym roku podjęliśmy decyzję o zakupie traktorka koszącego. Udało nam się znaleźć w ogłoszeniach dość tani, używany traktorek i odtąd pomykamy na nim po ogrodzie, nie męcząc się już tak bardzo jak wprzódy. To znaczy – nogi się nie męczą, bo człowiek siedzi sobie w miarę wygodnie jak jakieś panisko i tylko kierować musi sprawnie, żeby nie najechać na to, na co nie powinien. A to nie jest wcale takie łatwe, bo omijać trzeba drzewka, krzewy, rabatki i kwietniczki, których z roku na rok w ogrodzie przybywa, a które tworzą dla traktorka istny tor przeszkód. 



   Ale cóż! Chciało się kwiateczków, krzaczków i owoców wszelakich, co roku się nowe dosadzało i siało, to się teraz ma za swoje! I trzeba sobie jakoś z tymi slalomami po ogrodzie radzić. Tylko od tego kręcenia kierownicą ręce bardzo bolą, no i skupiać się cały czas mocno trzeba, żeby w coś nie wjechać, nie zniszczyć. Dlatego też póki nie dojdziemy do wprawy, pomagamy sobie z Cezarym w tej jeździe, podpowiadając wzajemnie, podprowadzając ostrożnie do jakichś wyjątkowo trudnych miejsc, no i opróżniając razem ogromny kosz na ściętą trawę i wrzucając ją do kompostownika. Bo samemu by się tego kosza nie uniosło – tyle kilogramów trawy zbiera po kilku rundkach między rabatkami. Stara kosiarka spalinowa też zbierała dużo trawiastej sieczki do zamontowanego przy niej pojemnika, ale był on mały i łatwy do opróżnienia. No i była dużo precyzyjniejsza w koszeniu. Dało się nią wjechać wszędzie, w przeciwieństwie do od niedawna używanego traktorka. Ale cóż. Zawsze jest coś za coś.



   Jednak ogarniamy to jakoś i cieszymy się, że koszenie nie jest już dla nas takim koszmarem jak kiedyś. Do tego po koszeniu mamy nagrodę w postaci owej urody ogrodu oraz tego zapachu, który nie ma sobie równych. Mamy uczucie bycia w swoim swojskim, dobrze znanym i przewidywalnym oraz przyjaznym, choć wymagającym mnóstwo pracy królestwie. No i dumamy sobie, iż przecież jakby się traktorek popsuł, to zawsze można wrócić do zwyczajnej kosiarki spalinowej odpoczywającej teraz sobie cichutko w budynku gospodarczym. Albo i do tak starodawnych narzędzi jak kosa i sierp, gdyby benzyny czy prądu zabrakło, co we współczesnym, pełnym zagrożeń i dziwności świecie zdarzyć się wszak może.



   Choć wtedy będzie z tym pewnie trochę tak, jakby człowiek nauczywszy się używać nowoczesnego smartfona musiał nagle wrócić do używania telefonu starego typu. I z jednego i z drugiego można dzwonić, ale to już nie to samo...Chociaż te stare telefony miały swoje niezaprzeczalne zalety. Np. takie, że nie podsłuchiwały, nie podglądały swych właścicieli. A te nowe? Kto wie, co w nich tam tak naprawdę jest i kto może zrobić użytek z ich sekretnych funkcji? Wczoraj np. z samego rana pijąc kawę usiadłam przy kuchennym stole, na którym smartfon leżał sobie spokojnie w uśpieniu całą noc. A gdy po chwili do kuchni wszedł Cezary i odezwałam się do niego komentując wieczorny koncert w Opolu, nagle smartfon o nic nie pytany samoistnie przemówił. Z dużą pewnością siebie, głośno i składnie odezwał się na temat piosenek z owego koncertu. Był niczym pełnoprawny uczestnik rozmowy, niby człowiek, który ma takie same prawo do zabierania głosu jak każdy inny...Aż mróz przeszedł mi po krzyżu...Sztuczna inteligencja coraz śmielej sobie poczyna. Bezczelnie wciska się wszędzie. Jej nadmiar niepokoi, przestrasza i budzi mnóstwo pytań o przyszłość. Czuję się w jej obliczu coraz bardziej bezradna...



   Ech, ta nowoczesność w domu i w ogrodzie. Dobra i niedobra zarazem. Ale w pędzie ku nowoczesności i ułatwieniom codziennego życia sami sobie ten los zgotowaliśmy. I mamy, co mamy...A co mieć będziemy? Czas pokaże, bo teraz trudne jest to do przewidzenia, tak szybko wszystko ulega zmianom. Nie zawsze na lepsze. A co stanie się z nami, ludźmi? Chyba pozostanie nam tylko dopasować się do tego, co narzuci nam owa przyszłość, bo zdaje się, że coraz mniej będziemy mieli do powiedzenia, w przeciwieństwie do sztucznej inteligencji...Miejmy nadzieję, że chociaż ogrody przetrwają . I będzie można jak dawniej wejść z tę wszechogarniającą. Pełną życia zieleń. Aby się nią zachwycić, aby się nią otulić a jednocześnie trochę też przerazić, aby wziąć się znowu do roboty i poczuć, że coś jeszcze od nas zależy...




sobota, 7 czerwca 2025

Co wybiorę, to wybiorę...

 



   Nie wiem czy słyszeliście na tegorocznym konkursie Eurowizji przebój Tommy'ego Casha z Estonii pt. "Espresso Macchiato"? Piosenka jest prosta, melodyjna i rzeczywiście wpada w ucho, nabrałam zatem ochoty by napisać do niej jakieś polskie słowa. Szukałam tylko tematu...Aż znalazłam: wybory! To wciąż przecież temat numer jeden w naszym kraju.

Oto oryginał owego eurowizyjnego przeboju:



A jeszcze poniżej zamieszczam swój tekst oraz moje wykonanie owej piosenki. 


Co wybiorę, to wybiorę...


Co wybiorę, to wybiorę

Prezydent będzie zbawcą, będzie zbawcą czy potworem

Serce gore bo potworem, na pewno będzie zbawcą

Daj mu głos!


Co wybiorę, to wybiorę

Co dnia mnie przeciągali

Tak jak worek na swą stronę, tak jak worek, tak jak worek

Nadzieje mieli spore

Że znowu się nabiorę


Dwie sekty walczą o mnie

Zależy im ogromnie

Zależy bym w ich bańce pozostała

I sączą mi od rana

Dogmaty swe i prawa

Bym tylko ich kochała

Przy nich trwała

Nie widzą nic ponadto

Ich plan jedyną tratwą

Posłusznie mam tu siedzieć i więcej

Nic nie wiedzieć


Poniedziałek minął, wtorek

Nareszcie znajdę spokój gdzieś nad rzeką

Czy jeziorem, czy jeziorem, czy jeziorem

Tam w słońcu się rozbiorę

W dobry czas


Jednak tam też słychać spory

Bo ludziom ciągle w głowach te wybory

Te wybory, te wybory, wciąż wybory

I nawet na kocykach ich wrogość nie zanika


Przy grillu słychać kłótnie

Sprzeczają się okrutnie

Widelce nastawiają

Tak jak włócznie

Choć rzeka już w dal płynie

Ich wrogość nie przeminie

I chyba będą dalej

W dzikim szale

W pretensjach i w biadaniu

Wzajemnym grillowaniu

Wciąż w stresie, wciąż w stresie

Ten polski spór się niesie


Co wybrałaś, co wybrałaś?

Jak mogłaś być tak głupia, krótkowzroczna i jak śmiałaś Polko mała

No jak śmiałaś nie wybrać tak jak trzeba

Nie pójdziesz więc do nieba!


Chyba wlezę w jakąś norę

To będzie mym schronieniem, mą ucieczką i wyborem i wyborem i wyborem

To będzie mym ratunkiem

Bo gdzieś on musi być...



P.S 

A oto link do podkładu muzycznego w wersji karaoke. Wystarczy kliknąć : https://www.youtube.com/watch?v=ZuFuZ0AkemM


wtorek, 3 czerwca 2025

Między burzą a burzą...

 



   Końcówka maja i początek czerwca to w pogórzańskiej krainie pogoda zmienna, nieprzewidywalna a nieraz gwałtownie niebezpieczna. Burze za burzami, deszcze za deszczami a do tego wichury albo gorąc i nieznośna duchota w powietrzu sprawiają, iż niewiele pozostaje czasu by spokojnie pospacerować po ogrodzie, by coś w nim zrobić. Dlatego łapiemy rzadkie słoneczne chwile albo godziny i staramy się wówczas zdziałać cokolwiek, bo przecież pilnej roboty w obejściu, na rabatach i grządkach nie brakuje. I choć człowiekowi się tak zwyczajnie nie chce, choć boli go to czy tamto, to mimo wszystko kolejny raz przezwycięża to swoje obezwładniające niechciejstwo i zakasuje rękawy. Bo w tym jest sens, w tym sianiu, sadzeniu, przekopywaniu, przycinaniu, łataniu i naprawianiu. W tym brudzeniu się, zapoceniu, zziajaniu i w corocznej powtarzalności. Bo to się prędzej czy później odwdzięczy uczuciem zadowolenia, satysfakcją, że coś się znowu udało, coś zakwitło albo i bogato obrodziło. Tylko tyle i aż tyle...





   Najmilej jest jednak tak jak wczoraj, gdy po wyjątkowo burzliwej i nerwowej nocy znienacka i nieoczekiwanie pojawia się cudownie słoneczna pogoda. Krystaliczne i pachnące powietrze oszałamia i uderza do głowy niczym szampan. Dzięcioły, szpaki, wróbelki i skowronki drą się na całe gardziołka, wyśpiewują ile sił w piersiach, że świat jest piękny, że warto się tą czerwcową radością zachłysnąć, upić, roztańczyć, zapomnieć o tym co było i nie myśleć o tym, co będzie. 



- No bo kiedy będzie lepszy czas na cieszenie się tym pięknem, jeśli nie teraz? - wołają. Nie marnujmy zatem ani chwili i korzystajmy z tego dobra, które jest i przez kilka miesięcy jeszcze będzie...



   O tym samym śpiewają drzewa, krzewy, trawy, kwiaty, komary, bąki, osy i żaby w stawie.  Oraz nieliczne (jeszcze!) ślimaki! I najpewniej mają rację. Wystarczy przecież popatrzeć i poczuć. Zaciągnąć się głęboko tym pełnym wspaniałych woni powietrzem. Rozejrzeć się dookoła i westchnąć – nareszcie, nareszcie...





   Wyrazista zieleń bujni się radośnie a podlane obficie i ogrzane niby w szklarni kwiaty gremialnie rozkwitają na naszych oczach. I robią to niemalże jednocześnie. Tak jakby się wcześniej umówiły. Jakby zapanowało pośród nich jakże rzadkie porozumienie. Posiana przed kilku dniami fasolka wychyla się optymistycznie z głębin tajemniczej ziemi. Za jej przykładem idą ogórki oraz koperek. Ale chyba najważniejsze jest to, iż posadzone prawie dwa miesiące temu drzewko moreli wyglądające dotąd na uschnięte nagle wypuszcza w kilku miejscach zielone pączki. To są takie małe, choć ważne dla nas i jakże miłe niespodzianki. Dzięki nim można napełnić serce nową siłą, cieszyć się życiem i lepiej dostrzegać jego znaczenie oraz urodę.





   Jednakże nie byłoby tej wspaniałej obfitości, tej porannej radości, gdyby nie wcześniejsze zimno, owe obfite deszcze, groźne burze i wiatry czy obecna zniewalająca, cieplarniana duchota. Wszystko zatem jest ważne i potrzebne. Wszystko ku czemuś zmierza, choć bywa, iż w danym momencie, gdy jest nam na duszy i na ciele ciężko a za oknem ciemno i mokro, trudno ów cel dostrzec. Aż się on wreszcie nie objawi w całej swej krasie. Aż nie szepnie: oto ja, nowy początek życia, maleńka, nieśmiała nadzieja, twoja nagroda, na którą warto było cierpliwie poczekać, dając jej pierwej szansę na zaistnienie...





   


   A że dzisiaj u nas znowu deszczowo i mgliście a gdzieś tam w oddali grzmi, przeto mam czas aby napisać ten tekst, okrasić go kilkoma ostatnimi zdjęciami a także wziąć się za pieczenie mięciutkich i pulchnych bułeczek drożdżowych. Owe bułeczki posypane makiem albo sezamem świetnie mi ostatnio wychodzą, choć do niedawna bałam się, że nie wyrosną albo że się zanadto w moim piecyku opalanym drewnem przypalą...Ale warto czasem zaufać. Drożdżom, sobie, piecykowi, pogodzie a nawet i życiu. Bo wszystko się ze sobą łączy i przeplata, jedno z drugiego wynika... „A po nocy przychodzi dzień. A po burzy spokój. Nagle ptaki budzą mnie. Tłukąc się do okien...”




Etykiety

Aborygeni absurd afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka cywilizacja czarny bez czarny humor czas czekolada czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka jabłoń Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolęda kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos koszenie kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum róże rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słodycze słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado Star starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg śpiew środowisko świat światło świeta święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiadomości wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wieża wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wybory wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw wzruszenie zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żałoba żart życie życzenia Żydzi żywokost