niedziela, 7 grudnia 2025

Co było a nie jest...

 




...”Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr” - głosi popularne powiedzonko. I pewnie sporo w nim prawdy, czyli podpowiedzi by żyć dniem dzisiejszym nie oglądając się przesadnie za siebie i nie przegapiając w ten sposób tego co jest. A jednak człowiek niekiedy się zapętla i spogląda w tył chcąc znaleźć tam przesłanie, wyjaśnienie po co to było i co z tym teraz począć. I chyba ja troszeczkę tkwię teraz w takim zapętleniu, pytając nie raz samą siebie, dlaczego właściwie ścieżka mojego życia na kilka tygodni zboczyła w tę dziwną, zupełnie nieoczekiwaną stronę? Było to trochę tak jakbym przez ten czas znalazła się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w odmiennej linii życia, gdzie poddawana byłam rodzajowi testu na wytrzymałość psychiczną, na umiejętność dostosowania się do tego, co się działo oraz na wyciąganie z tego wniosków na przyszłość, czyli nauki co do wagi i sensu dalszego ciągu istnienia.

   Nie mam pojęcia, czy udało mi się zdać ów test. I dlaczego ktoś zdecydował aby poddać mnie owemu testowi. Pewnie tak trzeba było. Może po to bym do głębi zrozumiała, jak niepewna, krucha i łatwopalna jest zwyczajna codzienność, bym ją bardziej doceniła i zwyczajnie potrafiła się cieszyć ową powtarzalną rzeczywistością, tym, co mam, co wokół mnie i we mnie. No tak, ale to pewnie tylko czubek góry lodowej tych wszystkich nauk, które można z takiego doświadczenia wyciągnąć. Dlatego próbuję wciąż sięgać niżej. Dokopać się do głębszych warstw tych znaczeń. Myślę, że to nie jest przejaw obsesji czy zupełnie niepotrzebnej dociekliwości a tylko otwartości na wyzwanie, z którym powinnam się zmierzyć oraz podejścia do fascynującej zagadki, którą chciałabym próbować chociaż w części rozwiązać.

   Tak czy siak mądry Los, czy może nieprzenikniony zamysł wszechświata pewnego późno letniego dnia skierował mnie na tą alternatywną ścieżkę, gdzie już na wstępie zionęła przede mną otchłań niepewności, grozy, lęku i bólu. A potem ni stąd ni zowąd przy końcu jesieni zawrócił mnie z owej ścieżki i pozwolił bezpiecznie wylądować tam, gdzie byłam przedtem. I niby wszystko jest tak, jak było. I ja taka sama i świat wokół. A jednak coś jest inaczej...Dzięki zajrzeniu w odmienną rzeczywistość doświadczyłam tylu przeróżnych uczuć i emocji, tyle się nowych rzeczy o sobie samej i innych dowiedziałam, że aż nie potrafię i długo chyba jeszcze nie będę umiała tego ogarnąć i nazwać słowami.

   Mógłby ktoś powiedzieć (i zapewne sporo miałby w tym słuszności): otrząśnij się wreszcie kobieto! Nie rozpamiętuj niepotrzebnie tego, co było i idź dalej bo czas ucieka! Ech! Gotowam przyznać temu komuś rację. Bo patrząc z boku tak to właśnie wygląda. Nic się przecież nie stało, o czym tu więc gadać? Na cóż te żmudne i czcze domysły? Nie byłabym jednak sobą, gdybym w ten sposób do tego, co mnie spotyka nie podchodziła. Gdybym nie rozmyślała, nie zastanawiała się, nie pytała...Zatem czy się to komuś podoba, czy też nie żyję znowu tak jak żyłam wprzódy, ciesząc się tym, co jest, ale jednocześnie nie potrafię i nie chcę bagatelizować tego, co mi się przydarzyło. Wierzę bowiem, że wszystko jest po coś, bo całe życie to nauka i muszę być gotowa na kolejne lekcje, na uważne ich zrozumienie oraz umiejętność wyciągania z nich wniosków w przyszłości.

   Wdzięczna jestem Losowi, iż zdecydował się mnie zawrócić z tej pełnej grozy, raniącej stopy i serce ścieżki, że dał mi szansę na kontynuowanie tego, co było przedtem. Bo przecież w tym samym czasie wiele osób nadal musi podążać tą złowieszczą, usianą kolcami drogą. Nikt ich nie odwraca z tej drogi przez mękę i nikt w żaden sposób nie gwarantuje im tego, iż w końcu dane im będzie dojść do jakiejś zbawiennej przystani czy oazy. Podczas gdy ja wybiegłam ze szpitala z taką lekkością w duszy i w ciele, jakby mi w cudowny sposób kilkadziesiąt lat ubyło, tam na miejscu zostało mnóstwo nieszczęśników, którym kolejne badania potwierdziły wstępną diagnozę i którym nic nie miało być oszczędzone. Wyfruwałam do zwykłego świata ubranych już świątecznie wystaw sklepowych, przyozdobionych w czapy świeżego śniegu skwerów, podążających w zaaferowaniu i nieodmiennym pośpiechu ubranych w kolorowe kurtki ludzi.... Leciałam spoglądając po raz ostatni w okna na pierwszym piętrze szpitala, gdzie w welurowej piżamie w kwiatki pozostała pani Teresa zbyt słaba, by móc wstać i pomachać mi przez okno, gdzie został pozornie dziarski, lecz podskórnie pełen obaw pan Antoni, u którego poprzedniego dnia wykryto złośliwego guza na oskrzelach, gdzie nadal tkwiła chudziutka pani Zosia, wiecznie zmarznięta i pogrążona w depresji po niedawnej resekcji jelita grubego a do tego trawiona nieoperacyjnym nowotworem płuc. Tymczasem ja pełna wdzięczności i optymizmu a jednocześnie wyrzutów sumienia i dziwnego żalu żegnałam ten świat, który w jednej chwili potrafił odebrać nadzieję i radość życia, po to by w kolejnej ni stąd ni zowąd ją przywrócić. 

   Nie, nie mam do nikogo z lekarzy pretensji mimo, iż przedwcześnie i nazbyt pochopnie stwierdzono u mnie złośliwy nowotwór płuc. Może też nazbyt szybko wyrobiono dla mnie kartę szybkiego leczenia onkologicznego DILO? Może niepotrzebnie od samego początku nakreślano przede mną plan operacji i chemioterapii po niej? Tak, to wszystko spadło na mnie tak nagle, tak mocno uderzyło mnie obuchem w głowę. Ale rozumiem, iż lekarze na co dzień stykają się z podobnymi do mojego przypadkami i dlatego kierowani pewnie rutyną i poczuciem obowiązku a także koniecznością pośpiechu starali się działać tak szybko, tak zdecydowanie jak się da, by uratować mnie i dać szansę normalnego życia. Bo mnóstwo wszak jest przypadków, gdy nowotwory wykrywa się zbyt późno, bo człowiek przegapia albo bagatelizuje objawy choroby a do tego kolejki do specjalistów ciągną się miesiącami i latami. Nie dziwota więc, że wiele osób do specjalisty trafia dopiero wtedy, gdy niewielkie są już szanse na wyleczenie a czasem nie ma ich wcale. W Polsce co roku na raka płuc umiera ok. 20 tys. osób. I ta liczba wciąż rośnie...

   A wracając do owego sobotniego popołudnia, gdy opuszczając mury szpitala szłam szybko u boku mając panią A., moją niedawną sąsiadkę z łóżka obok, której tak jak i mnie dane było uciec katowi spod topora...Ogromnie zbliżył nas do siebie ten szpitalny czas. Mam wrażenie, iż otworzyłyśmy się przed sobą bardziej, niż przed kimkolwiek, kiedykolwiek przedtem. Szpitalna codzienność oraz towarzyszące nam tam przeżycia i lęki sprawiły, iż rozumiałyśmy się wtedy lepiej, niż z kimkolwiek bliskim, kto nie doświadczał tego, co my. Na moment przecięły się nasze ścieżki, lecz oto zostawiałyśmy za sobą to wszystko i rozstawałyśmy się podążając tam, gdzie czekały na nas nasze rodziny i przyjaciele, gdzie pragnęło naszego powrotu zwyczajne, pełne wyzwań, wspomnień i marzeń życie. Jak sobie z tym wszystkim poradzimy? I czy jeszcze się kiedyś spotkamy? Małe są na to szanse, ale nie mam co do tego pewności. Wszak życie jest kompletnie nieprzewidywalne. A ta nieprzewidywalność jest z jednej strony piękna i fascynująca a z drugiej straszna i odpychająca. I nigdy nie wiadomo, z którą z nich będzie się miało do czynienia.

   A tymczasem wokół rozpościera się jak gdyby nigdy nic kolejny grudzień. Tuląc do piersi kotkę patrzę przez okno i zauważam, że znikła już zupełnie z okolicznych pól cała ta niedawna wspaniała, śnieżna biel. Została listopadowa szarość, srebrzysta mglistość, żółtość traw, nagie konary drzew i spowijający to wszystko wilgotny chłód. To surowa w formie, lecz nadal ujmująco piękna rzeczywistość. Spoglądam na stare zdjęcia. Okazuje się, iż w zeszłym roku było podobnie. I w jeszcze poprzednim też. A mimo to wciąż z niegasnącą nadzieją czekało się i nadal czeka na śnieg, na tę grudniową dziewiczą biel otulającą rzeczywistość nieco magiczną pierzynką. Bo przecież dobrze jest móc na coś czekać. Dobrze jest móc mieć nadzieję i jakiekolwiek marzenia...

   Oby ten grudzień przyniósł mnie, Wam i wszystkim naszym bliskim mnóstwo dobrych niespodzianek. A jeśli nawet zdarzą się te złe, to jest szansa, że i przez nie przejdziemy jakoś obronną ręką. Bo przecież do większości z nas Los wciąż wyciąga pomocną dłoń i pozwala byśmy mogli kiedyś odetchnąć wreszcie głęboko i tak po prostu stwierdzić: co było a nie jest, nie pisze się w rejestr...




niedziela, 23 listopada 2025

Szczęściara...

 



   Nie wiem jak to napisać, więc napiszę po prostu. Chyba jestem szczęściarą! Po wszystkich kilkukrotnie  ponawianych i dokładnych badaniach szpitalnych okazało się, iż jednak nie mam raka!!! Wycinek z płuca nie wykrył komórek nowotworowych a ostatnia tomografia płuc pokazała, że ów dziwny twór we mnie znacznie się zmniejszył. A czymże zatem jest ów twór? Najprawdopodobniej pozostałością po zapaleniu płuc, czyli jakimś rodzajem ropnia. Przepisano mi wobec tego antybiotyk bym się porządnie doleczyła przez następne tygodnie a potem zalecono kontrolę w poradni chorób płuc. I mam nadzieję, że na tym się to wszystko skończy i cały koszmar tych niemal dwumiesięcznych nerwów, mglistych przeczuć i bezsenności już za mną.




   Kochani! Wam wszystkim, którzy byliście ze mną duchem, martwiliście się o mnie i dodawaliście mi sił w myślach, słowach, przytuleniach i modlitwach - ogromnie, z głębi serca dziękuję. Jestem wdzięczna za Waszą życzliwość, troskę i ciepło. Ze wzruszeniem przeczytałam wszystkie komentarze pod poprzednim postem i bardzo doceniam to wsparcie, które od Was w moją stronę płynęło. Wy, wierni czytelnicy tego bloga, znani mi i nieznani swymi słowami w komentarzach i wiadomościach prywatnych dodawaliście mi sił i pomogliście ten zły czas przetrwać i wyjść z niego obronną ręką. Zachowaliście się tak jak byśmy znali się osobiście, jak moi sąsiedzi, przyjaciele, rodzina. Raz jeszcze dziękuję, bo wierzę, że ta pozytywna, dobra energia płynąca ze strony życzliwych mi osób naprawdę przyczyniła się do tego cudu, który teraz przeżywam.




   Wróciłam z dalekiej drogi...Dosłownie i w przenośni. Idąc do szpitala podziwiałam za oknem złotą, polską jesień. Teraz na Podkarpaciu zapanowała sroga i śnieżna zima. Jest pięknie. Jak dobrze być już u siebie i tak jak zawsze móc podziwiać ten zimowy świat, nie lękając się już o swoją przyszłość.










   Dopiero wczoraj wypisano mnie ze szpitala do domu. Po mocno skomplikowanym z powodu trudnych warunków pogodowych powrocie nareszcie jestem w domowych pieleszach. I oto jak gdyby nigdy nic znowu mogę usiąść przy kuchennym stole i uśmiechać się na widok swojskiej i spokojnej, pogórzańskiej rzeczywistości. Mogę przechadzać się po ogrodzie z ukochanym, mocno przeżywającym to wszystko, co się ze mną działo mężem i moimi słodkimi, ogromnie stęsknionymi psiakami. Mogę fotografować to wszystko, co mnie zachwyca. Mogę położyć się w sypialni z tulącą się do mnie, rozmruczaną ze szczęścia kotką. Tyle znowu mogę...




   Jestem pełna wrażeń i opowieści z okresu szpitalnego. Poznałam tam wspaniałe osoby. Doświadczyłam wielu skrajnych uczuć i emocji. I wyznam Wam, że to wszystko dopiero zaczyna ze mnie opadać. I teraz czuję się tak zmęczona, jakbym naprawdę obeszła glob ziemski dookoła. Może to wszystko w przyszłości opiszę, ale na razie nie mam siły na więcej. Muszę po prostu porządnie odpocząć i dojść do siebie.

   Dziś tylko w krótkim poście chciałam jak najszybciej napisać Wam co u mnie słychać, uspokoić Was oraz podziękować za Waszą bliskość. Do kolejnego napisania zatem za jakiś czas, moi drodzy czytelnicy!

Wasza Ola – szczęściara!!!:-)))


środa, 5 listopada 2025

Szczęście w nieszczęściu...

 




   Dwa zdarzenia w ostatnim czasie mocno dały mi do myślenia o tym, iż Wszechświat w jakiś sposób czuwa jednak nad nami, daje coś do zrozumienia, a może i pomaga. Pierwsze miało związek z naszymi częstymi ostatnio wyjazdami do Rzeszowa, gdzie odwiedzałam pewną przychodnię specjalistyczną. Otóż po jednej z takich wizyt zajechaliśmy naszym autkiem pod wielki supermarket. Zaparkowaliśmy go na ogromnym parkingu i ruszyliśmy na rekonesans po przybytku, w którym już dobrych kilka lat nie byliśmy, bo jakoś nas wcale do niego nie ciągnęło. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po powrocie na parking okazało się, że nasz samochodzik odmawia sprawnej jazdy. Coś od spodu zaczęło w nim dziwnie szumieć, zgrzytać i sprawiać wrażenie jak gdyby jakieś ciało obce blokowało koła. Obejrzeliśmy je zatem z każdej strony spodziewając się, iż ktoś dla kawału włożył nam pod któryś z błotników plastikową butelkę. Ale nie, nic tam nie było. Dopiero pewien młody mężczyzna, który parkował obok zajrzał pod spód naszego rumaka a poświeciwszy sobie latarką z telefonu zawyrokował natychmiast, iż pękła sprężyna łącząca przednie koło z podwoziem. I dlatego owo koło wydawało tak dziwaczne zgrzyty.

  • Oj! To całe szczęście, że ta sprężyna urwała się państwu tu, na postoju a nie na ruchliwej szosie. Bo jakby koło się wam w trakcie jazdy urwało, to nie byłoby czego po was zbierać! - zawyrokował spoglądając na nas z podziwem niby na wyróżnionych przez los ocaleńców.

   Od razu do rozmowy dołączył się inny, stojący nieopodal mężczyzna i stwierdził, że nawet sam widział kiedyś tak straszliwy wypadek, gdy pędzące kilkadziesiąt km na godzinę autko nagle wpadło w poślizg i rąbnęło z całej siły w barierkę, a urwane koło poturlało się do rowu, na szczęście nie uderzając po drodze w inny pojazd. Co stało się z pasażerami feralnego auta? Tego ów mężczyzna nie wiedział, ale domyślał się, iż byli co najmniej mocno poranieni.

  • Tak, że naprawdę macie państwo szczęście! - potwierdził spostrzeżenie młodego człowieka i kręcąc z niedowierzaniem głową odjechał w sobie tylko znanym kierunku.

   Cóż. Po przemyśleniu całej kwestii oboje z Cezarym uznaliśmy zgodnie, iż rzeczywiście mieliśmy szczęście, bo czymże były problemy z drogo wycenionym przewiezieniem naszego autka lawetą czy zapłaceniem u mechanika kilku stówek za naprawę, skoro nam nic się nie stało. Skoro cali i zdrowi mogliśmy wrócić do domu, do naszych kochanych zwierzaków. Bo tak naprawdę, to liczy się tylko zdrowie i życie nasze oraz naszych bliskich. Cała reszta to tylko dodatki...


   A drugie zdarzenie? Otóż przez kilka ostatnich tygodni w związku z moim niedawnym zapaleniem płuc oraz z podejrzanymi cieniami wykrytymi na prześwietleniu rentgenowskim jeździliśmy do pulmonologa w Rzeszowie. Ostatecznie po tomografii okazało się, że owe cienie to niestety nowotwór płuca. Nowotwór jeszcze mały i nie dający na razie żadnych oznak ani dolegliwości. Na tyle mały, że o ile nie będzie żadnych przerzutów a mój stan zdrowia na to pozwoli będę mogła mieć wykonaną operację, w trakcie której zostanie mi wycięty płat płuca wraz z owym guzem.

   A gdzie w tym owo tytułowe szczęście w nieszczęściu? Otóż gdyby nie zapalenie płuc, to bym o owym nowotworze nic nie wiedziała a on rozwijałby się w moim organizmie bez żadnych przeszkód aż stałby się tak duży i groźny, tak zagarniający inne części ciała, że jego operacyjne usunięcie nie byłoby już możliwe. I zostawałaby wówczas tylko chemio oraz radioterapia a to, jak wiadomo, w wielu przypadkach nie przynosi oczekiwanych rezultatów.

   Od jakiegoś czasu w związku z powyższym żyję w stanie sporego rozedrgania psychicznego. Mam napady lęków i problemy ze snem, dlatego bywa, iż muszę się wspomagać środkami uspokajającymi. Wsłuchana w ciszę nocną rozmyślam intensywnie o tym, co mnie czeka, boję o to, co byłoby jeślibym odeszła, co wówczas z bliskimi... Nie chcę tak myśleć, ale myśli same pchają mi się do głowy i kraczą niby czarne ptaszyska...Zastanawiam się też skąd mi się ten nowotwór wziął, skoro żyję zdrowo, odżywiam się też zdrowo, nie przyjmowałam żadnych podejrzanych preparatów, używek ani suplementów, nigdy nie paliłam papierosów a do tego okolica, w której mieszkam słynie z krystalicznego, górskiego powietrza....


       - Czy jakoś przyczyniły się do tego zmartwienia, których ilość od końca zeszłego roku wciąz wzrasta? - dociekam, z ciężkim sercem wspominając chorobę brata a zaraz potem taty.

  • Może to bliskość wieży przekaźnikowej jakoś mi zaszkodziła? A może odwierty gazu ziemnego w pobliskim lesie? To wcale nie żadne głupie teorie spiskowe. Wszak kwestie wpływu na zdrowie przekaźnika i odwiertów gazu poruszyli ze mną lekarze - pulmonolodzy, którzy także podejrzewają, iż coś może tu być na rzeczy...

  • Być może zalęgnięcie się we mnie tego ósmego pasażera Nostromo było mi z jakichś powodów pisane, no bo jeśli wszystko dzieje się po coś, to i w tym jest jakiś sens, jakaś nauka...?

  • Ech! Nie da się tu dojść do żadnej jednoznacznej odpowiedzi! - stwierdzam w końcu i włączam w telewizji You Tuba aby zająć czymś znękany umysł. A czasem coś sobie w myślach nucę i wyobrażam sobie, że wędruję po moich ulubionych miejscach. Po lesie, po łąkach, po okolicznych bezdrożach i malowniczych dróżkach. Wówczas nieraz ogarnia mnie błogi, wewnętrzny spokój i doznaję przeczucia, iż będzie dobrze bo musi być dobrze, bo zdecydowanie jeszcze na mnie nie pora.

  • Rak to nie wyrok! – oświadczam przekonując samą siebie i próbując odganiać w ten sposób owe złośliwe ptaszyska.

  • Przecież jestem silna (i poza tym nowotworem zupełnie zdrowa), do tego pozytywnie nastawiona a wobec tego dam radę przetrwać i przezwyciężyć wszystko, co mnie teraz czeka a Wszechświat ma mnie jednak w opiece. W takich chwilach czuję więc wobec niego ufność a nawet wdzięczność. I wierzę a raczej mocno chcę wierzyć, że jeszcze nie raz wzejdzie dla mnie słońce...- dopowiadam te słowa w myślach niby jakąś mantrę.


   Jutro na kilkanaście dni idę do szpitala, gdzie wykonają mi pełną diagnostykę, która da ostateczną odpowiedź na to, jaki rodzaj nowotworu zagnieździł się w moich płucach, czy są przerzuty i w jaki sposób będę leczona. Mam nadzieję, że zakwalifikują mnie na operację, którą zrobią najszybciej jak tylko się da i która rzecz jasna się uda. Oczywiście obawiam się także owej operacji, ale jednocześnie wiem, że to będzie najlepsze dla mnie w tej sytuacji. I że będą szczęściarą, jeśli uda mi się ją pomyślnie przejść a potem w pełni zdrowia żyć tak, jak żyłam do tej pory. W troskliwej opiece Wszechświata, w bliskości dzikiej natury, w zgodzie, w przyjaźni i w miłości z ludźmi, którzy są mi bliscy...

Proszę, trzymajcie za mnie kciuki! Odezwę się (mam nadzieję!) jak już będzie po wszystkim!


sobota, 1 listopada 2025

Leśny bar, czyli inaczej o śmierci...

   


    Jakiś czas temu Hanka C. poleciła mi w jednym z komentarzy popularną na YT piosenkę japońską pt. "Mori No Chiisana Restaurant"(śpiewa Aoi Teshima). Spodobała mi się jej słodka, wpadająca natychmiast w ucho melodia, kojarząca się z dawnymi piosenkami dla dzieci, z dobranockami i teatrzykami lalkowymi. Do pozytywnego wrażenia dołożył się takze niezwykle przyjemny i delikatny głos japońskiej piosenkarki. Można by jej słuchać i słuchać...Zaciekawiłam się od razu tekstem owej piosenki, bowiem zawsze tekst ma dla mnie tak samo ważne znaczenie, jak melodia. Przetłumaczyłam go sobie translatorem i ze zdziwieniem odkryłam, że opowiada on o duszach po śmierci. O tym, że idąc leśną ścieżką za toczącym się po niej żołędziem docierają do ukrytego gdzieś w gąszczu małego, ale charakterystycznego budynku, w którym mieści się leśna restauracja oferująca w swym menu najwpanialsze smakołyki. Gromadnemu biesiadowaniu nie towarzyszy tam smutek, żal i tęsknota. To nie ponura stypa w naszym zwyczajnym rozumieniu. Uczestniczące w wykwintnym i obfitym posiłku dusze nie martwią się niczym i po prostu cieszą sie tym, co mają na talerzu. Radują sie tym, co jest, nie płacząc za tym, co zostało za nimi...Posłuchajcie tej piosenki. Prawda, że wprawia w pogodny nastrój nawet wówczas, gdy już wie się o czym opowiada? Co więcej, przeczytawszy komentarze po nią na YT dowiedziałam się, że wiele osób czerpie z niej pociechę, bo wyobrażają sobie, że ich ukochani zmarli nie cierpią już tylko po prostu radują się gościną w przytulnej, leśnej restauracji, gdzie jedzą ostatni posiłek przed wyruszeniem w zaświaty...



   Zafascynowana i zaintrygowana tym jakze odmiennym od kultury europejskiej podejściem do zagadnienia śmierci poczytałam więcej na ten temat. I dowiedziałam się, iż Japończycy najczęściej nie płaczą po śmierci kogoś bliskiego (a przynajmniej zazwyczaj nie robią tego otwarcie). Dla nich bowiem śmierć jest koniecznym zwieńczeniem życia, jego nieodłączną częścią, przeciw której nie należy się buntować ani tym bardziej rozpaczać. To przecież przychodzi tak naturalnie jak zima po jesieni. Tak jest i tak będzie zawsze. Czy drzewo biada nad utratą swych liści? Nie. Ono wie, że taka jest kolej losu. Wie też, że to, co wydaje się całkiem umarłe przeistacza się w coś innego, a choć my tego nie dostrzegamy, to gdzieś nadal trwa a o ile nie zrobiło się na ziemi niczego złego, to i w zaświatach nie stanie mu się krzywda a wręcz przeciwnie...

   Ciekawych wiadomości na ten temat dostarczył mi m.in. portal histmag.org. Znalazłam tam obszerny artykuł na temat znaczenia śmierci w Japonii oraz zwyczajów z nią zwiazanych. Jeśli mielibyście ochotę tam zajrzeć, to tu podaję linka: https://histmag.org/Przekraczajac-rzeke-Sanzu-smierc-i-zaswiaty-w-kulturze-japonskiej-23220



   Niedawno przypomniałam sobie o owej piosence, posłuchałam jej znowu i jak to bywa moim zwyczajem, napisałam polskie słowa pasujące do tej nostalgiczno - słodkiej, japońskiej melodii a potem zaśpiewałam ją i nagrałam. Jak mi to wyszło? W sumie to nieważne. Ważne jest wg. mego mniemania to, że samo pisanie oraz śpiewanie uspokoiło,  wprawiło mnie w dobry nastrój i dało oderwanie od natrętnych trosk. A bardzo potrzebuję teraz takiego spokoju i oderwania... Śpiewając doznałam odczucia jakbym magicznie przeniosła się w czasie do beztroskich dni dzieciństwa, gdy na wycieczce do lasu tatuś karmił mnie poziomkami i jagodami a ja biegałam za nim i roześmiana, rozdziawiałam usmarowaną owocami buzię i niby wiecznie głodny pisklak wołałam, że chcę jeszcze i jeszcze...Posłuchajcie proszę sami tej piosenki i jeśli nabierzecie ochoty także pośpiewajcie. Poniżej zamieszczam słowa oraz link do podkładu muzycznego karaoke...





Leśny bar...

znów w dal mknie złoty żołądź, toczy się we mgle

pewnie wskaże mi bar leśny, co gdzieś skrywa się

dążą zewsząd tu dusze z tylu różnych stron

puste mają kieszenie, w dali został dom


to apetyt je tak wiedzie by ostatni raz

zjeść najlepsze delicje, które zrodził las

a ptaszek na gałęzi wyśpiewuje coś

zaśpiewam z tym ptaszkiem na cały głos


turu tum tum tum, turu tum...


blaszany dach baru karminowo lśni

kiedyś już go napotkałam, pewnie mi się śnił

ze środka dolatuje rozmów miły gwar

a zapachy upojne niosą się hen w dal


od prawej do lewej w barze rośnie tłum

choć dużo miejsc wolnych czeka jeszcze tu

lecz żołądź znów wiedzie nowych gości dwóch

starczy z jagód kompotu, zupy starczy z mchu


turu tum tum tum, turu tum...


las mgłą się opatula i nadciąga sen

to uczta ostatnia, wszystko zatem zjem

i wreszcie w łożu z liści się położę gdzieś

a ptaszek mi zanuci na dobranoc pieśń


cichnie słodka melodia, to spoczynku czas

bar podwoje przymyka i zasypia las...





   Na śmierć zatem można patrzeć przeróżnie. Wszystko zależy od kultury i tradycji w jakiej zostaliśmy wychowani albo od tego w co wierzymy i do czego jesteśmy przywiązani. Czy w trakcie życia mozna zmienić to swoje podejście? Myślę, że tak, że nawet wielu z nas by tego chciało, choć niezbyt często się to udaje...

P.S. Dziękuję Ci Haniu za podesłanie tej japońskiej piosenki. Bardzo mi się teraz przydała!:-)*




piątek, 24 października 2025

Rób, co każą...

 


   W ostatnich dniach mnóstwo liści opadło z drzew. Coraz trudniej już o ich zachwycające witraże. Do tego za oknem leje dziś jak z cebra. Krople deszczu uparcie tłuką się o parapety i dach a stare oraz nowe zmartwienia tak samo tłuką się po głowie...Żeby odegnać myśli od tego, co najbardziej obecnie zaburza mój spokój zaglądam na portale internetowe. Może znajdę tam jakieś wytchnienie i zapowiedź nadziei?Może świat jakimś cudem zdołał już wydostać się z matrixa i nareszcie oddycha normalnością? Niestety, ale już po kilku minutach lektury przekonuję się z przykrością, iż świat internetowych newsów, tak jak można się było domyślać – pozostaje bez zmian. Do znudzenia nadaje ten sam przekaz. Z tego wszystkiego zrodził mi się kolejny wiersz z gatunku tych, które zwykle umieszczam w zakładce „wiersze z czasów upadku”...


Rób, co każą...


Zostań w domu, uchodź z domu

Nie zadawaj prostych pytań

Władzom, mediom i nikomu

Bądź posłuszny – każą - zmykaj!


Każą – zostań! - tkwij w chałupie!

By grą z kompa się podniecać

Bądź bezmyślny – siedź na dupie

Każą zwiewać? - szykuj plecak


Świat biznesy robi wielkie

Świat się Twoim strachem poi

Ty nabity znów w butelkę

Masz się bać? A więc się boisz


Jeśli zwątpisz w te ich brednie

Mówić wbrew im się odważysz

To uciszą Cię bezwzględnie

Bo cenzura tkwi na straży


Gdy narrację ich odrzucasz

Nie znalazłszy w niej logiki

Nazwą” ruska Cię onuca”

Bo tak tłumią wszelkie krzyki


Tak to stale wciąż się toczy

Tak to jest już od zarania

Lecz na wszystko zamknij oczy

Znów nic nie miej do gadania


Zostań w domu, uchodź z domu

Ufaj im wciąż bezgranicznie

Nie śmiej nawet po kryjomu

Szukać prawdy w tym matrixie


Zaganiany, wyganiany

Zamilczany, zakrzyczany

Biedny człeku – rób, co każą

Bo Cię z planszy wnet wymażą...*



*A propos wymazania z planszy...Czy ciekawi jesteście ile na świecie ludzi siedzi dzisiaj w więzieniach (lub w jakikolwiek inny sposób podlega nadzorowi i ograniczeniom) za wolność słowa w Internecie, czyli za mówienie czy pisanie tego, co nie podoba się władzom danego kraju? Poniższe zestawienie da nam na to pytanie nieco szokującą, moim zdaniem, odpowiedź.


Na Węgrzech to 10 osób.

W Azerbejdżanie - 13 osób.

W Arabii Saudyjskiej – 15 osób.

W Egipcie – 20 osób.

W Wietnamie – 45 osób.

W Stanach Zjednoczonych – 50 osób.

W Indiach – 100 osób.

W Iranie – 100 osób.

W Syrii – 140 osób.

W Tajlandii – 260 osób.

W Rosji – 400 osób.

W Turcji – 500 osób.

W Chinach – 1500 osób.

W Niemczech – 3500 osób.

W Białorusi – 6200 osób.

W Wielkiej Brytanii – 12183 osoby!

W Polsce – 300 osób.

Powyższe dane pochodzą z września tego roku. Opublikował je na swojej stronie jeden z opozycyjnych działaczy brytyjskiej Partii Konserwatywnej Nigela Faraga.

P.S.

Pamiętacie zapewne, iż ktoś kiedyś usłużnie doniósł na mojego bloga wykrywając na nim tekst zawierający treści niezgodne z obowiązującą obecnie poprawnością polityczną. I wkrótce ów tekst mi z bloga usunięto. Zatem owe rzeczy związane z cenzurą zdarzają się wszędzie i dotyczyć mogą każdego z nas. Zdaje mi się, że przerosło to wszystko nawet Orwella wraz z jego ogromną wyobraźnią i umiejętnością przewidywania dystopijnej przyszłości...Czy wobec tego na blogach mamy stosować autocenzurę i dostosowywać się do tej coraz bardziej dziwacznej rzeczywistości? Wszak tyle jest bezpiecznych tematów...

Linki, na które warto zajrzeć: 

https://www.gov.uk/government/statistics/hate-crime-england-and-wales-year-ending-march-2024/hate-crime-england-and-wales-year-ending-march-2024


https://hatecrime.osce.org/hate-crime-data


https://polishexpress.eu/wzrost-liczby-zarejestrowanych-przestepstw-z-nienawisci-to-dobra-rzecz-

oznacza-ze-policja-wykonuje-swoja-prace-wypowiedz-priti-patel-znow-wzbudzila-kontrowersje/


https://zmianynaziemi.pl/wiadomosc/areszt-za-okrzyk-kochamy-bekon-absurdalny-przypadek-totalitaryzmu-w-wielkiej-brytanii#google_vignette

https://www.youtube.com/watch?v=f3UNGu8o0HE


czwartek, 16 października 2025

Witraże liści...

 



Gdy patrzę przez witraże kolorowych liści

I w oczach mi się mieni od barwnych pryzmatów

To mocno chcę uwierzyć, że to mi się nie śni

A świat jest takim właśnie – najlepszym ze światów




Wszystko inne złuda, cała reszta – mary

I nie ma się co trapić – lecz sycić radością

Bo oto raj na ziemi, bo trwają w krąg czary

Ten moment jest prawdziwą, jedyną wiecznością





Tak myślę, kiedy słonko gładzi rzeczywistość

I znów jestem dziewczyną, co tanecznym krokiem

Lekka niby anioł zmierza w dobrą przyszłość

Bo ufa, że bezkresne szczęście jest za rogiem




Niech tylko te witraże migoczą bez końca

Niech niebo się rozjaśnia błękitnym uśmiechem

Bo tyle wszak zależy od tej mocy słońca

Wszystko z niej wypływa, żyje jej oddechem




Zdarzają się wciąż jeszcze te chwile zachwyceń

Choć coraz mniej ich dzisiaj, niż kiedyś przed laty

Tym bardziej je doceniam, na zapas się sycę

Gdy duszę rozświetlają tęczowe pryzmaty...






środa, 8 października 2025

Jesień, ciernie, blogowanie...

 




   Dziękuję za wszystkie Wasze serdeczne słowa pod moim poprzednim, wrześniowym postem. Jeśli chodzi o moje wychodzenie z choroby, to czuję się już znacznie lepiej a właściwie zupełnie dobrze. Niekiedy jeszcze pokasłuję, ale z tego co mówi lekarz może to trwać przez kilka następnych tygodni. W związku z tym staram się nie przemęczać i uważać na siebie.




   Toczy się u nas zwyczajne życie. Październik wkroczył na Pogórze ze znacznym ochłodzeniem i deszczami. Zatem w ogrodzie pomału wszystko już opada, zmienia barwy, szykuje się do zimowego snu. Póki tylko się da staramy się korzystać z każdej słonecznej i ciepłej chwili. Tak, jak motyle, których całe chmary obsiadają teraz kwiaty, opadłe owoce i pnie drzew w ogrodzie cieszymy się promieniami słońca. Spacerujemy po okolicach, wybieramy się na grzybobranie, z mieszaniną zachwytu i nostalgii przyglądamy się jesiennym przemianom w naturze. Wszystkim tym coraz bujniejszym złocistościom, amarantom, fioletom, czerwieniom i brązom. Psy także napawają się dobrą pogodą znajdując plamy słońca na upstrzonych opadłymi liśćmi trawnikach i wylegując się na nich albo wpadłszy w szalony, radosny nastrój biegając i bawiąc się niczym beztroskie szczeniaki. Także Jacuś – nestor psiego rodu - zachowuje się jakby odzyskał młodość i sprawność w niczym nie ustępując brykającym w pobliżu córeczkom: Hipci i Misi. Zauważamy, iż noce pieski zdecydowanie wolą już spędzać w domu pochrapując na swych legowiskach i kanapie. Nie w smak im październikowa rosa i przymrozki. W związku ze zbliżającą się zimą mają coraz większy apetyt. Zachłannie opróżniają miski nie zostawiając nic dla ewentualnych, tajemniczych, nocnych gości w naszym ogrodzie.





   Ze względu na zimne wieczory i poranki codziennie palimy w piecu C.O. i w kuchennym. Na szczęście drewna opałowego mamy w tym roku wyjątkowo dużo. Zgromadzone w kilku pomieszczeniach budynku gospodarczego wystarczy nam na długo. Może nawet na dwa sezony grzewcze. Dlatego nie śpieszymy się na razie z budowaniem wiaty. Na to przyjdzie czas najprawdopodobniej w przyszłym roku, gdyż owa budowa wiązać się będzie ze sporym i długotrwałym fizycznym wysiłkiem z naszej strony oraz, rzecz jasna, wydatkami.




   Powyższa spokojna i pogodna w tonie relacja jest jednak tylko jedną stroną medalu, najbardziej widoczną częścią mojej rzeczywistości. Tkwią bowiem we mnie różne nie dające się wyjąć ani zapomnieć ciernie, które znacząco wpływają na to, jak patrzę na wszystko, co czuję. Najbardziej rani mnie beznadziejny stan zdrowia mojego taty, który resztę swoich dni kompletnie bezradny i zdany na opiekę innych niby duże niemowlę, spędzi w łóżku dotknięty coraz bardziej postępującą demencją, nie potrafiąc już mówić i nie rozumiejąc prawie nic z tego, co się do niego mówi. Karmić można go tylko gładkimi papkami, niemowlęcymi zupkami i musami, bo nie umie już gryźć ani przełykać żadnych kawałków pożywienia. To dla mnie ogromnie szokujące i bolesne, bo jeszcze rok temu funkcjonował prawie normalnie, chodząc po domu, samodzielnie korzystając z toalety, przygotowując sobie ulubione posiłki, patrząc na telewizję. Owszem, miał już duże problemy z pamięcią, ale dało się z nim porozmawiać logicznie. A teraz? Roślina...




   Chcąc nie chcąc dostrzegam, iż niestety, źle się też dzieje na świecie. Widzimy to chyba wszyscy, lecz tkwimy w jakiejś niemocy i stuporze, nie wierząc już w to, że moglibyśmy mieć na te sprawy jakikolwiek wpływ. Ten stan trwa właściwie od ponad pięciu lat. Straszy się nas wirusem, klimatem, wojną i całą masą pomniejszych rzeczy. Kontroluje się coraz bardziej społeczeństwo, nakręca ludzi przeciw sobie, obezwładnia, doprowadzając niektórych do beznadziei, depresji czy nerwicy. I po co to wszystko? Wielu na takie pytanie odpowiada, że owładniętym strachem, ogłupionym i podzielonym narodem łatwiej się zarządza, łatwiej wprowadza się kolejne, absurdalne nieraz prawa i zarządzenia. A że z powodu owego zastraszania i wciskania coraz bardziej idiotycznych przepisów gospodarka kuleje a w wielu dziedzinach upada, że rośnie bezrobocie, niezadowolenie, złość i poczucie krzywdy, tego już politycy zdają się nie zauważać. Ciernie, ciernie...




   Z nutą gorzkiej ironii myślę sobie czasem, że chyba lepiej by dla nas było, gdybyśmy wszyscy, tak jak mój tata zachorowali na demencję i przestali rozumieć co się wokół nas dzieje. Uśmiechalibyśmy się tylko pogodnie i bezmyślnie pochłanialibyśmy kłamliwą, medialno-polityczną papkę, którą się nas od pięciu lat karmi.




   Jakoś odwykłam od pisania na blogu...Zazwyczaj tak to chyba jest, że im dłużej się nie pisze, tym trudniej do tego wrócić. Wypada się z tej wieloletniej rutyny. Trybiki blogowania zaczynają rdzewieć a nawet odmawiać posłuszeństwa. I pojawiają się pytania: czy właściwie blogowanie jest mi w ogóle jeszcze potrzebne ? Czy to blogowe pisanie ma szanse by zmienić coś na lepsze? Bo zdaje mi się coraz częściej, że pisanie dla samego pisania to za mało. Bo to zazwyczaj jałowe kręcenie się wokół podobnych, powtarzalnych tematów. Bezpieczne tkwienie w uwitym przez siebie gniazdku wzajemnych poklepywań po plecach i polubień. Blogowe pisanie to także, a może przede wszystkim ucieczka od tego na co nie ma się wpływu. Bo jakąś ucieczkę trzeba przecież mieć. Jednak w tym samym czasie tyle ważnych spraw leży odłogiem tchórzliwie zepchniętych w niebyt. Zwłaszcza tych prywatnych, związanych z trudną codziennością i z obawami o przyszłość, z dręczącymi troskami czy niepokojami o zdrowie i życie naszych bliskich. I tych rozpościerających się szerzej, bo dotyczących tego, co dzieje się w polityce i gospodarce naszego kraju oraz reszty świata...




   Mimo wszystkich powyższych wątpliwości, mimo tego, że coraz mniej chce mi się pisać znowu stukam w klawiaturę komputera. Siłą wieloletniego nawyku znów wysyłam kolejny tekst w świat. Niepewnie wkraczam do blogowej rzeczywistości nie wiedząc, czy dobrze robię... A za oknem jedne z ostatnich promieni październikowego słonka wołają mnie bym natychmiast wyszła z domu i ufnie wystawiła ku nim twarz...









czwartek, 11 września 2025

Trudny czas...

 




   Długo nie odzywałam się na blogu i wiem, że niektórzy z Was niepokoją się tym moim nietypowym milczeniem. To był trudny dla nas obojga a zwłaszcza dla mnie czas. Najpierw musiałam wyjechać stąd na kilka tygodni by zaopiekować się chorym tatą a gdy ogarnęłam jako tako tamte sprawy i wróciłam na Podkarpacie wkrótce sama rozchorowałam się poważnie. Dopadł mnie wirus RSV a potem przejechało po moim organizmie niby walcem ostre zapalenie płuc. Teraz na szczęście już zdrowieję i powoli dochodzę do siebie, ale nadal jestem bardzo osłabiona.

   Te ciężkie przejścia sprawiły, że dziwnie zobojętniałam na wiele rzeczy, które przedtem wydawały mi się ważne i zajmujące. Chyba zrozumiałam, iż zdrowie, życie, najbliżsi są to dla mnie najistotniejsze, najcenniejsze sprawy. To jest to czemu powinnam poświęcać głównie uwagę, bo to jest tym, na co mogę mieć jako taki wpływ. A przynajmniej starać się go mieć. Bo przecież i tak, cokolwiek by się nie robiło, my ludzie jesteśmy niczym bezradne listeczki miotane falami ogromnego oceanu. Przez jakiś czas udaje nam się unosić na powierzchni i cieszyć słońcem czy błękitem nieba, jednak w końcu opadamy w ciemną głębię. Takie jest przeznaczenie wszystkich listeczków. I tych maleńkich i tych dużych, i tych szaroburych i tych kolorowych.. A nawet wielkich, twardych jak kamień i wydawało by się niezniszczalnych dębów. Nie myśli się o tym na co dzień, nie powinno myśleć, by nie popaść w depresję i beznadzieję. Bywają jednak chwile, gdy na skutek bolesnych doświadczeń człowiek uświadamia sobie mocno to wszystko i przewartościowuje wiele spraw, które dotąd uważał za naprawdę istotne. Myślę, że i takie momenty są potrzebne. Dowiadujemy się wiele o sobie przez całe życie, bo życie to nieustanna nauka i zmiana.

   Niechże ta nauka trwa dla nas wszystkich jak najdłużej. Niech poza gorzką refleksją przynosi nam także wiele radości, prostego szczęścia, miłości, satysfakcji i jakichkolwiek powodów do uśmiechu A przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa i stałości. Możliwości spokojnego cieszenia się tym, co jest. Bez lęku, że zaraz pryśnie jak bańka mydlana...

   Na zdjęciu ilustrującym ten tekst widać miejsce po starej wiacie na drewno, którą tego lata udało nam się rozebrać z Cezarym. Myśleliśmy, że damy radę w tym roku zbudować nową, ale będzie to chyba musiało poczekać do przyszłego roku. Możliwe jest też, że nie zdecydujemy się na tę budowę wcale, bo jakoś podoba nam się to puste miejsce, daje nowe, fascynujące spojrzenie na ogród. Czasem w słoneczny i ciepły dzień siadamy sobie na krzesełkach pod ostatnią z naszych starych jabłoni - renetą i wyobrażamy sobie, że można by tam coś w przyszłości zasadzić czy zasiać, inaczej zagospodarować ten placyk w ogrodzie. A wiata? Może powstać w zupełnie innym miejscu. A może też nie powstać. To, na szczęście, zależy tylko od nas obojga...


wtorek, 1 lipca 2025

Star, jabłoń i źródło...

 




   A życie toczy się dalej...Już któryś raz zaczynam w ten sposób blogowy tekst. I za każdym razem jest w tym stwierdzeniu mieszanka pogodzenia się z upływem czasu, ale i posmaku bezradności czy goryczy, że tak się właśnie dzieje. Bo tak to przecież jest – stale coś się kończy a coś zaczyna. Nie da się i nie powinno zatrzymać w miejscu aby bez końca kontemplować jakiś fakt. Niepowstrzymanym źródłem płyną nowe dni, nowe zdarzenia. I płynąć będą niezależnie od wyrwy w sercu, która nie chce się ot tak, szybko i czarodziejsko zasklepić...




   W dniu, gdy dowiedziałam się o śmierci Marylki miałam kiepski nastrój. Gniewna, rozdrażniona i bezradna krążyłam po ogrodzie usiłując zrobić coś pożytecznego a tak naprawdę nie mogąc się na niczym należycie skupić. Co było tego przyczyną? Otóż po wielu bezskutecznych próbach przekonania mnie o konieczności ścięcia starej jabłoni rozrastającej się za wiatą na drewno, Cezary w końcu sam podjął nieodwołalną decyzję. Postanowił skorzystać z faktu, że od jakiegoś czasu w pobliskim lesie pracowali profesjonalni drwale i przy użyciu ogromnego podnośnika z chwytakiem przywozili stamtąd na łąkę za naszym domem wielkie bale drewna. Cezary poprosił ich o pomoc w ścięciu naszej jabłoni. Sam męczyłby się z tym przez wiele dni, bo drzewo było wysokie, grube i rozłożyste a przy ścinaniu gałęzie na pewno spadałyby na pobliskie krzewy i rabaty a zwłaszcza na ową wiatę na drewno, przy okazji niszcząc ją doszczętnie.






   A głównie dlatego mój mąż twierdził, że należy pozbyć się owej jabłoni, bo od kilku lat widać było, że drzewo choruje, gnije i usycha, że niewiele rodzi już jabłek a do tego jego ciężkie gałęzie spadając na dach wiaty rozwalały dachówki i poszycie owego dachu. Cezary planował naprawienie naszej wiaty albo nawet budowę nowej w tym samym miejscu. Lecz gdyby nadal rosła tam stara jabłoń, w dalszym ciągu niszczyłaby tę budowlę. Koniecznie trzeba było zatem coś z tym zrobić. Jednak ja nie zgadzałam się na tak radykalny krok. Protestowałam z całych sił. Tak bardzo żal mi było drzewa. Chciałam dać mu jeszcze szansę. Zachować choć pień z kawałkiem dwóch grubych konarów. I pewnie dziecinnie marzyłam, że jabłoni może to pomóc, że jeszcze zdoła odżyć, wyzdrowieć... A pragnęłam tego nie tylko dlatego, że zdarzały się lata, iż rodziło dziesiątki kilogramów owoców, z których kiedyś robiłam mnóstwo przetworów, soku, cydru, octu jabłkowego. Ale też dlatego, że zawsze serce mnie boli, gdy trzeba wyciąć któreś drzewo czy krzew z naszego ogrodu. To dla nich przecież koniec egzystencji, a we mnie, choć wiem, że często trzeba to zrobić, budzi się w takich razach, bunt, smutek, żal a nawet gniew. Człowiek niby bóstwo rości sobie prawa do przerwania egzystencji innych żywych istot. I robi to mimo tego, iż często drzewa te żyły znacznie dłużej niż on sam a więc należy im się miłość, przyjaźń, podziw, troska i szacunek...



   Jednak stało się. Piła błyskawicznie rozprawiła się z pniem starej jabłoni a ogromna łapa wyciągarki przeniosła ją prawie w całości za płot naszego ogrodu. Tam złożyła ją na polu, gdzie oboje z Cezarym mieliśmy ją pociąć i uprzątnąć.

   W ogrodzie po jabłoni został tylko ogromny, ścięty przy ziemi kikut pnia, który dziwnie wciąż podchodził wodą, mimo iż od kilku dni nie padało a wszystkie żywe rośliny wokół błagały o solidny deszcz. Cezary zaczął go obkopywać wokół, ociosywać i podważać a z pnia wciąż wylewała się woda. Domyślamy się, iż jabłoń rosła tuż nad jakiś źródłem i to ono było przyczyną jej gnicia i obumierania. Ale dopiero gdy uda się wykopać ów karcz z korzeniami będziemy to wiedzieć na pewno. Jeśli okaże się, że rzeczywiście znajduje się w tym miejscu źródło być może założymy tam nową studnię a może uda się skierować owe źródełko w stronę naszego wciąż zbyt szybko wysychającego stawiku. Możliwe też jest, iż na miejscu jabłoni posadzimy w przyszłości coś, co lubi takie podmokłe tereny.

   I tu przypomniał mi się oglądany niedawno na YT pochodzący z 2006 roku amerykański , mistyczny w nastroju film pt. „Źródło”. Opowiadał on o odwiecznym pragnieniu człowieka by znaleźć lek na wszystko, by móc odwrócić proces umierania. O tym, że istnieje gdzieś magiczne drzewo, z którego sok potrafi uzdrowić każdą chorobę a nawet przywrócić do życia tych, którzy odeszli już na tamtą stronę. No tak. Ale czy naprawdę warto szukać takiego źródła? I czym ono w istocie jest? Nie ma łatwej odpowiedzi na takie pytania. Tym niemniej głęboka refleksja i wzruszenie pozostaje w człowieku na długo po obejrzeniu tego niezwykłego, filmowego dzieła autorstwa Darrena Anonofsky'ego.



   Wracając jednak do dnia, gdy ścięto jabłoń...Niemal przez cały dzień przebywaliśmy w ogrodzie i na polu. Nie wiedziałam zatem, że ktoś bezskutecznie usiłuje się do mnie dodzwonić, zawiadomić o czymś. Dopiero przed wieczorem sięgnęłam po telefon i przeczytałam tragiczną wiadomość od syna Star....Zaraz potem zadzwoniłam do niego i przełykając łzy długo rozmawialiśmy o tym co stało się z jego Mamą, jak jest z nim i jak będzie...Nie potrafiłam znaleźć dla niego słów pocieszenia, bo nie istnieją takie słowa. Opowiadałam jak bliska mi była Marylka, jak ważny ślad pozostawiła w pamięci wielu ludzi poznanych przez blogi. Jak świetne miała pióro. Jak wyrazista, odważna i niekonwencjonalna lśniła na blogowym niebie niby gwiazda. Jak wielu osobom będzie Jej teraz brakować...

       Tak mówiłam, zdając sobie jednocześnie sprawę, iż w chwili najgorszej rozpaczy takie słowa przelatują przez uczucia osieroconych niczym przez dziurawe sito. Każdy potrzebuje przecież czasu by przejść przez wszystkie etapy żałoby. I każdy z nas musi się prędzej czy później zmierzyć z tym rodzajem pustki, gdy nagle traci się kogoś najbliższego. Nie ma przed tym ucieczki, bowiem jeśli się mocno kocha, to tak samo mocno cierpi się po stracie najdroższej sercu osoby. Sama przeżyłam odejście mojej Mamy dziewięć lat temu i do tej pory nie umiem się z tym do końca pogodzić. Wciąż mocno mi Jej brakuje, wciąż żal, że nigdy już nie usłyszę Jej głosu, nie poczuję zapachu, nie przytulę się...Wiem jak to jest, gdy odczuwa ten ogromny ból, rozpacz, bezradność i gniew na okrucieństwo losu. Przechodzi przez nieustępliwe fale tęsknoty. I ma się nadzieję, że nie zawsze będzie tak bolało. Że kiedyś będzie można odetchnąć bez tego ciernia w sercu. Że wspomnienia nie będą ranić, ale koić. Że kiedyś jeszcze znajdzie się w tym sercu źródło, z którego będzie można czerpać siłę, z którego wyrośnie coś nowego.

- Bo czas zazwyczaj łagodzi cierpienie zamieniając je w łagodną rzewność, w słodkie wzruszenie. I w końcu przynosi jakiś rodzaj zrozumienia, pogodzenia i ukojenia. Tak przynajmniej powinno być – pomyślałam następnego poranka wchodząc do spiżarni i omiatając czułym spojrzeniem półeczki w przeważającej większości przepełnione rzędami słoików z pysznymi powidłami, słodkimi przecierami i złocistymi kompotami jabłkowymi.




-Dużo tego. Starczy jeszcze na długie, długie lata. O ile oczywiście dane nam będą te lata... – stwierdziłam zamykając za sobą drzwi spiżarki i wyszłam na zewnątrz, gdzie słońce świeciło wprost w oczy, niezakryte już przez gęste gałęzie ściętej wczoraj jabłoni.




-Tyle jest dobrych wspomnień, tyle wciąż ich będzie się pojawiać... – westchnęłam chwilę potem znalazłszy w krzewach tawuły gałązkę po naszej starej jabłoni. Rosło na niej kilka listków i trzy maleńkie, niedojrzałe jeszcze jabłuszka. Niby kwiat na mogile spontanicznie położyłam ową gałązkę na wilgotnej pozostałości nieżyjącego już drzewa i ocierając zwilgotniałe oczy szepnęłam cichutko:

-Żegnaj przyjaciółko...Żegnaj – i sama już nie wiedziałam, czy bardziej mówiłam wtedy do mojej jabłonki, czy do Star...




Etykiety

Aborygeni absurd afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka cywilizacja czarny bez czarny humor czas czekolada czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka jabłoń Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Japonia Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolęda kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos koszenie kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość rak recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum róże rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słodycze słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado Star starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg śpiew środowisko świat światło świeta święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma troska truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiadomości wiadomość wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wieża wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wybory wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw wzruszenie zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żałoba żart życie życzenia Żydzi żywokost