niedziela, 15 września 2013

Bal na powitanie jesieni - Cz. 4, - "Inni mieszkańcy"




   W miasteczku odnalezionych myśli było oczywiście wiele osób niezbyt zadowolonych lub też zupełnie obojętnych wobec niezwykłego dla tego sennego zazwyczaj miejsca wydarzenia, czyli mającego się odbyć wkrótce w gospodzie „Pod złotym liściem” balu.  W przypadku niektórych z niechętnych balowi mieszkańców, ich brak życzliwości był zupełnie zrozumiały, gdyż nie każdy musi przecież lubić takie rozrywki,  rozbawionych, czyli zanadto hałaśliwych ludzi, wielkie zmiany, ruch, zgiełk czy też jakiekolwiek zaburzenie codziennych rytuałów. Takie nagłe, choćby nie wiadomo jak radosne zdarzenia burzą spokój, odbierają poczucie bezpieczeństwa, zanurzenia w mglistym bezczasie oraz wrażenie nie wyróżniania się z tłumu. Ale najczęściej po prostu nie zmieniają niczego. 

- Są, jak krótkotrwała, niegroźna burza, która na moment oczyszcza powietrze, dając złudną nadzieję zmian na lepsze a potem jak zwykle wszystko wraca do normalnego, codziennego stanu.To tak samo, jak z intensywnymi barwami liści we wrześniu i paździeniku. Przez jakiś czas cieszą oczy i serca, mamiąc świat swym krótkotwałym blaskiem i cudownym ciepłem a ledwo się człowiek obejrzy, wszystkie gałęzie są już nagie i bezlistne. Smutne jak samotne życie, jak zapowiedź końca wszystkiego...- pogrążał się w zgryzocie naczelnik poczty, Anastazy, spoglądając przez okno na ubrane w przebogate, barwne listowie klony, kasztanowce, jawory i dęby.

  W zeszłym tygodniu po długotrwałej, wyniszczającej chorobie odeszła jego ukochana żona, patrzył więc teraz z poczuciem krzywdy i rozgoryczenia na wszystko wokół a najbardziej na roześmiane mieszkanki miasta, poszukujące po sklepach nowych dodatków do swych balowych kreacji, lub co gorsza, dyskutujących o balu w jego obecności, na poczcie. Myślał wówczas o swojej Wandzi, która nie miała szansy by doczekać takich radosnych chwil i odeszła czując ulgę, że nareszcie skończy się jej męka. Jej przyjaciółki do ostatniej chwili chciały być przy niej. Koleżanki z poczty. Z chóru kościelnego. Sąsiadki z tej samej kamienicy.

-Wydawało się, że tak mocno przeżywają jej stratę, a teraz proszę, jak się bawią. Jak się cieszą i krygują przed wystawami sklepowymi. Już zapomniały o swojej najlepszej koleżance. Byle dalej! Świat się przecież toczy jak gdyby nigdy nic. Tylko Jej już nie ma – zasępiał się Anastazy, stemplując listy i przesyłki.
- Rozpacz, bezsilność, żal, krzywda, tęsknota, złość! - wołały głośnym stukiem uderzenia stempla pana Anastazego. Jednak jego twarz wyrażała nadal chłodną uprzejmość, opanowanie i urzędowe zaangażowanie. A więc nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co tak naprawdę czuje ten mężczyzna. Był taki jak zawsze.Schowany za urzędowym uniformem i nic nie wyrażającym, przylepionym do ust uśmiechem.

   Inną osobą, odczuwającą żal i gorycz na myśl o balu była pani Aniela. Już dawno nigdzie nie wychodziła. Zakupy robił jej mąż, Ksawery. On też zajmował się większością spraw domowych. Dbał o nią jak umiał najlepiej, ale przecież nie wróci jej sprawności w kalekich nogach. Nie sprawi, by ten znienawidzony, zdezelowany wózek inwalidzki pewnego dnia okazał się zbędny i wylądował jako stary rupieć na śmietniku.

- Po co w ogóle mówił mi o tym balu? Teraz będę sobie wyobrażać, jak ludzie się tam bawią, jak cieszą. A ja tu, przykuta do swoich bibelotów, sweterków dzierganych na drutach,porannej  kawki z rogalikiem! – irytowała się, patrząc na wszystko, co było jej bliskie a jednak w takich jak ten momentach, po prostu obrzydłe.

   A dlaczego Ksawery w ogóle ośmielił się wspomnieć swej żonie o balu? Otóż wiedział, że jej ulubionymi programami telewizyjnymi były te o tańcu. Nieraz godzinami potrafiła przerzucać kanały byleby znaleźć jakiś film muzyczny, pokaz tańców towarzyskich czy chociażby migawki z gimnastyką artystyczną w tle. Nieraz dziwiła go ta masochistyczna wręcz pasja Anieli. Ale jednocześnie pamiętał, iż przed wypadkiem żona uwielbiała spotkania towarzyskie, a w młodości zabawy taneczne i potańcówki w remizie. Teraz miała możliwość, by znowu zobaczyć to wszystko na własne oczy. Poczuć atmosferę zabawy. Rozerwać się.

- Rozerwać się! – parskała z irytacją, gdy przypominała sobie jego pełną nadziei twarz w chwili, gdy komunikował jej wieść o balu i o tym, że mogliby sie na niego we dwoje wybrać.
- I miałabym zepsuć tym Bogu ducha winnym ludziom całą radość z tego niezwykłego wieczoru?! Jak można nie rozumieć tak prostych rzeczy?! Owszem, lubię popatrzeć sobie na kręcące się po parkiecie pary. Ale po co mnie mają oglądać?!– krzyczała, zrzucając przy tym niechcący na podłogę filiżankę z resztką kawy i patrząc potem z mieszaniną satysfakcji i wstydu na zbierającego bez słowa kawałki porcelany Ksawerego.

   Żyła też w miasteczku pewna rodzina, która ledwo wiązała koniec z końcem a matka starała się jak mogła by było co dzieciakom do szkoły na drugie śniadanie dać. Przeważnie był to chleb ze smalcem. I tak dobrze, jak na to wystarczało. Bo czasem szły do szkoły na głodniaka i dopiero po powrocie mogły zjeść pożywnej zupy ziemniaczanej, czy chwycić jakąś kromkę suchego chleba.  Ich matka, Łucja, otrzymywała zapomogę od gminy, ale było to śmiesznie mało zważywszy na ich potrzeby oraz na Karola, jej męża pijaka, który podkradał z domu, co tylko mógł, byleby starczyło mu na kolejne piwo, cokolwiek zawierającego w sobie odrobinę alkoholu. Owszem, jej mąż miewał czasami dobre tygodnie, kiedy nie pił nic i zarzekał się, iż więcej wódki do ust nie weźmie, że wszystko się zmieni i będzie nareszcie przykładnym ojcem rodziny. Bardzo chciała mu wierzyć. Wiedziała przecież, iż jej niewiara podcina mu skrzydła. A dla niego każdy powód był dobry by wrócić do nałogu. Lecz przez cudowny czas jego abstynencji ich dom nareszcie przypominał prawdziwy dom. Bo Karol łapał się każdej roboty w miasteczku, byleby pomóc rodzinie i odkupić swoje winy. A gdy siedział w domu gotował dzieciom obiady, sprzątał, naprawiał wszystkie usterki, próbował bawić się z dziećmi a nawet robić dla nich latawce i koniki na biegunach. To był dla rodziny zawsze wspaniały, lecz niestety krótkotrwały okres. Potem Karol robił się nerwowy. Coraz częściej znikał z domu na dłużej. Przesiadywał w gospodzie albo po prostu na ławce przed sklepem spożywczym. Aż któregoś wieczora jakiś z jego koleżków przyprowadzał go do domu nieprzytomnego, pijanego w sztok i wówczas kołomyja zaczynała się od nowa. I tak toczyło się ich życie.
   Biedna Łucja najmowała się do wszelkich możliwych prac. Mimo trawiącego jej stawy reumatyzmu i rozległych żylaków na nogach sprzątała sklepy, aptekę i hurtownię spożywczą. Wszystko dla swych pięciorga dzieci. Wszystko, byleby jakoś odwrócić ten zły los. Niekiedy pani Teresa, znajoma z sąsiedztwa prosiła Łucję o pomoc w sprzątaniu mieszkań. Albo zajmowała się jej młodszymi dziećmi w czasie, gdy Łucja pracowała. Ostatnio jednak, pewnie z powodu zbliżającej się jesieni, Łucja czuła się bardzo źle i zwyczajnie nie miała siły, by pracować tak ciężko, jak dotąd. Na dodatek Karol znów przepadał na całe dnie i nie wiadomo, gdzie przebywał, z kim pił, jak się czuł.

   Łucja nie lubiła gospody. Uważała, że to miejsce przynosi więcej szkody miasteczku niż korzyści. A gdy usłyszała o zbliżającym się balu jej irytacja jeszcze się zwiększyła.
- Balów się Hannie zachciało! Mało się ludzie na co dzień napiją? Po co jeszcze wymyślać jakieś nowe powody do sięgnięcia po kieliszek? Ot, pazerna i nieczuła z niej widocznie kobieta – szeptała, sama do siebie, szorując podłogę w sklepie obuwniczym i mimochodem słuchając podnieconych szeptów klientek o zbliżającym się balu.
Kobieta sama nigdy jeszcze w gospodzie nie była. Uważała ją za zwykłą mordownię. Miejsce podłe, obrzydłe i służące tylko wyciąganiu z uczciwych ludzi pieniędzy. Nie trafiały do niej żadne ciepłe słowa o właścicielce gospody, Hannie.

- Miła i wesoła? Dobrze się jej powodzi, widocznie! Nie ma bandy wiecznie głodnych dzieciaków na głowie oraz męża moczymordy! – odpowiadała nie raz Teresie, która usiłowała powiedzieć jej coś dobrego na temat Hanny.
- A jeśli nawet i jest tak sympatyczna, jak mówisz i urządza ten bal dla podobnych sobie ludzi, to cóż mi z tego? Nie dla mnie jakieś bale i imprezy. Czasem nie mam już nawet siły by umyć się przed snem. Ledwie dzieciakom pomogę lekcje odrobić.
Dziury w spodniach i rajtuzach im pozaszywać. Obrać ziemniaki na jutro. Gary pomyć i już jest północ. A ja padam. A rano trzeba jak zawsze wstać i znowu jakoś się toczyć…

   Łucja nie wiedziała o tym, że nie tylko jej mąż odwiedza czasami gospodę. Robił to także coraz częściej najstarszy jej syn, trzynastoletni Wojtek. Chodził tam ostatnio by odrabiać lekcje w dobrze oświetlonym elektrycznym kinkietem kącie. Pomagał nawet w sprzątaniu po niedawnym remoncie. Lubił to czyste, przyjazne miejsce, w którym czuł się bezpiecznie i spokojnie. W domu rodzinnym miał poczucie, że udusi się w tej atmosferze nerwów, irytacji, biedy, wiecznych utyskiwań matki, bełkotów ojca i pałętających się wciąż pod nogami siedmioletnich bliźniaków, swego najmłodszego rodzeństwa. 
   Wojtek miał jeszcze jeden ważny powód, dla którego ostatnio był częstym gościem gospody. Otóż pojawiała się w niej prawie codziennie Joasia, córka tej krawcowej z miasteczka.
Dziewczynka podobała mu się od dawna, ale nie miał nigdy odwagi by do niej zagadnąć. Patrzył tylko na nią z daleka i podziwiał jej urodę jasnowłosego elfa oraz serdeczny uśmiech i bezpośredniość w obejściu. Joasia była o rok od niego młodsza. Wiedział o tym, bo chodzili do tej samej szkoły i czasami na przerwach patrzył na nią jak stała otoczona wianuszkiem koleżanek. Jak śmiała się wesoło i rozprawiała o balu.

O balu…To była dla niego jakaś abstrakcja i rzecz rodem z filmów amerykańskich. Wolałby by wszystko było w gospodzie po dawnemu. To dawało mu zawsze poczucie równowagi, stałości i bezpieczeństwa.
- Na szczęście bal przyjdzie i przejdzie – wzdychał chłopiec zerkając na szykującą wszystko na ten wielki dzień Gospodynię oraz na uwijającego się wraz z nią Wędrowca.
- Potem wszystko będzie przecież po dawnemu…

   Wędrowiec lubił tego cichego, nieśmiałego chłopca.  Czasem pochylał się nad jego zeszytem z rachunkami i wskazywał palcem, gdzie był błąd. Innym razem prosił o przeczytanie pisanego przez cały wieczór w pocie czoła wypracowania i chwalił Wojtka za styl oraz bogaty zasób słownictwa.  W zamian chłopak garnął się do wszelkiej pomocy, ale nie chciał brać za to żadnych pieniędzy, mimo tego, iż jak wszyscy dobrze wiedzieli, jego matce nie przelewało się. Hanna wciskała mu niekiedy na siłę do kieszeni parę groszy, by miał na bułkę czy kefir.

   A Wędrowiec patrzył na chłopca z mieszaniną sympatii i dziwnego, bolesnego żalu w oczach. Bo gdyby wszystko było dobrze, gdyby los był dla niego życzliwszy, to jego syn byłby teraz w wieku Wojtka…Niestety, wszystko ułożyło się tak a nie inaczej. Był sam. Jest sam…Nie, nie jest już teraz przecież sam. Jest ta cudowna kobieta, która odmienia jego świat. Jest ta dobra teraźniejszość, która oby trwała jak najdłużej…Tak pragnął by Hanna była szczęśliwa! By w ogóle wszyscy mogli być tak szczęśliwi, jak on przy Hannie.

   A właśnie wczoraj jego Ukochana, obserwując zapatrzonego w Joasię Wojtka wyszeptała Wędrowcowi do ucha, że sama też była kiedyś tak zakochana w pewnym chłopcu z klasy. Ale nigdy nie miała śmiałości by mu o tym powiedzieć. I do tej pory pamięta siłę tego swojego pierwszego uczucia.

- Może to i dobrze zresztą, że mu wtedy o tym w żaden sposób nie dałam znać. Bo może moje losy potoczyłyby się zupełnie inaczej? Bo wyobraź sobie, iż ze ślicznego, towarzyskiego Karolka wyrósł potem znany w na całe miasteczko pijus i utracjusz, ojciec Wojtka -  Karol. Ten sam, który często przesiaduje u nas w gospodzie – wyznała, tuląc się do Wędrowca i patrząc ze współczuciem na Wojtka, pochylonego nad zeszytem do języka polskiego.

- Czyli mimo wszystkich meandrów życia i smutków, które nie omijały Cię w przeszłości los miał Cię jakoś w opiece, moja Ty dzieweczko w falbaniastej spódnicy! – roześmiał się Wędrowiec, całując ją serdecznie.
- A swoją drogą Wojtkowi przydałoby się jakoś pomóc. Niech się chłopak nie męczy! - westchnął, chwilę potem.

- Pewnie, że bardzo chciałabym mu pomóc. W ogóle całej jego rodzinie przydałaby się nareszcie jakaś zdecydowana odmiana na lepsze. Ale nie mam pomysłu jak to zrobić – westchnęła Hanna, biorąc się za obieranie cebuli i pociągając przy tym raz po raz nosem.

- Haniu! Wszystkim nie dasz rady pomóc, choćbyś bardzo chciała. Tutaj przydałaby się jakaś dobra wróżka albo przynajmniej skuteczny lek przeciw alkoholizmowi.
- Ale, co do Wojtka i Joasi, to przecież da się coś jednak zrobić. Nie sądzisz moja kochana? – z tajemniczym uśmiechem zapytał mężczyzna i wziął drugi nóż oraz cebulę, a potem posiekał ją w try miga.

- Wolę się w takie rzeczy nie wtrącać. Co ma być, to będzie. Pamiętaj, że dobrymi chęciami piekło jest często wybrukowane. Lepiej nie bawmy się w nic takiego, proszę! – szepnęła Gospodyni ocierając oczy.

  Wędrowiec nic nie odpowiedział. Miał jednak już swoje plany i bardzo życzliwe względem Wojtka zamierzenia. Postanowił jednak o niczym Hannie nie mówić.

- Jeszcze o tym wszystkim pomyślę – zakończył więc rozmowę i wysiąkał nos, bo i jego cebula bardzo już w oczy piekła.

   Ich rozmowę słyszała oczywiście wróżka Konstancja, która ostatnio była częstym gościem tego miejsca. I aby nie być widzialną przysiadała się do różnych staroświecko ubranych osób na fotografiach zawieszonych tu i ówdzie na ścianach gospody. Tam zastygała w sztucznych pozach i niewinnie przysłuchiwała się rozmowom gospodarzy i gości. Wiele już wiedziała. Wiele rzeczy czekało na nią do zrobienia. Nie ze wszystkim zdąży. Nie wszystkiemu podoła.

 - Ale co nieco przynajmniej spróbuję zrobić! Niewiele to też coś! 
 - Ha! Ludzie myślą, że dobre wróżki potrafią wszystko. Ale ja jestem już bardzo starą wróżką i wiele z moich czarów już się zwietrzało. Straciło swą moc, jak wino w źle zakorkowanej butelce. A Eulalia tylko przez całe dnie grałaby w szachy czy w remika, siedząc w ciepłej, pachnącej piernikami cukierni swego wnuka. Nie chce jej się ze mną po miasteczku latać i wsłuchiwać w marzenia jego mieszkańców. Głucha jak pień się robi albo i wygodniej udawać jej głuchą. Wszystko na mojej głowie! Jak zwykle! – utyskiwała starowinka.

- A psik! – kichnęła nagle, gdy do jej zadartego noska doleciała ostra woń cebuli.

   Wszyscy zgromadzeni w ciepłym wnętrzu karczmy jak jeden mąż rozejrzeli się skąd dobiegł ten dziwny dźwięk. Ale nikt nie dostrzegł Konstancji ukrytej za dziwacznym, greckim postumentem, z którym dawni mieszkańcy miasteczka bardzo lubili się kiedyś fotografować…

18 komentarzy:

  1. Czytam z dużym zainteresowaniem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bardziej utozsamiam sie z ta grupa mieszkancow, bale nie dla mnie. Nigdy nie lubilam wielkich zgromadzen, jako mloda dziewczyna rzadko chodzilam na dyskoteki, bo nie lubie tanczyc, a halas mi przeszkadza.
    Usciski serdeczne

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tu pojawia sie wyższosc wirtualnych balów nad tymi realnymi. Na tym balu w gospodzie "Pod złotym lisciem" wszystko jest przeciez kwestią naszej wyobraźni, chęci i marzeń. Muzyka nie męczy, bo jest własnie taka, jaką lubimy. Ludzie wokół tez nienarzucajacy sie,bo znajomi, bliscy a jednak poprzez tę szybkę wciaz dalecy. Można przyjsc i wyjśc kiedy tylko sie chce. I być niewidzialnym przy tym. Albo ukrytym za maseczką panny Szydełko. Czy to nie cudowne...?
      Całusy zasyłamy!:-))

      Usuń
    2. To ja sie ukryje, wzorem pewnej milej wrozki K., w jakims obrazie na scianie. ;)

      Usuń
    3. Ależ proszę Cię bardzo, tajemnicza kocico. Bądź gdzie chcesz, bylebyś była!:-))

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. Niech żyją bajki i basnie!
      Nim blask naszych oczu zgaśnie
      Nim zamkną sie serca na cuda
      W marzeniach wszystko się uda!:-))

      Usuń
  4. Mam nadzieję, że te Smutasy też zaszaleją na balu :)
    Pozdrawiam z ciągle deszczowego świata.
    Może chociaż grzybki z tego deszczu będą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W moich lasach więcej grzybiarzy niz grzybów! Codzień ścigamy sie z konkurecją by na jakiegos borowika czy maslaka trafić!

      A co do Smutasów, to się zobaczy. Bal sie zbliza wielkimi krokami i, jak mniemam, szykują sie rózne niespodzianki!

      Mireczko! Zapraszam najserdeczniej do dalszego czytania oraz do uczestnictwa w finałowej zabawie!:-))

      Usuń
    2. No masz, bez zapraszania będę zagladać :)

      Usuń
  5. Narzekaczy nigdzie nie brakuje, irytuje mnie postawa Lucji ale nie chce jej oceniac.
    Tak sie przyjelo bidna baba ma meza pijaka ale zawsze jest to drugie dno i moze ona taka bez winy tez nie jest.

    Czekam na bal :)

    A czy na miotle moge polatac i podglac?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, przewaznie wszystko ma swoje drugie dno i nic nie jest tak proste, jak sie wydaje. Ale może przez to zycie jest własnie takie ciekawe i nieprzewidywalne...?
      Cudnie, że czekasz na bal czarownico Ataner. Cieszę sie ,że przybedziesz i zatańczysz, miotłą zawirujesz, psot narobisz! Hu ha!!!:-))

      Usuń
  6. Los pewnie spłata im figla. Zmiana choć niosąca zagrożenie może być dobra. Warto się na nią odważyć.
    :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Aniu droga! Zmiany są nieraz konieczne, choćbyśmy bardzo sie przed nimi bronili, choćbyśmy zaprzeczali ich wadze.

      Czym bedzie ten bal dla co poniektórych mieszkańców miasteczka, dla gości balowych? Moze okazac sie to od razu na balu a moze na wyraźne zmiany trzeba będzie poczekać nieco dłuzej...?

      Zapraszam goraco do dalszej lektury oraz do samej zabawy finałowej!:-))

      Usuń
  7. I druga strona medalu. Można mieć tylko nadzieję, że bal jakoś ułagodzi rozgoryczenie i rozwieje smutek. Wróżka pewnie zadba o to, by w końcu wszyscy zaznali szczęścia i zły los się odwrócił od co poniektórych:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo przeciez zawsze jest jakaś druga strona medalu. Nie wszystko jest tęczowo-landrynkowe.
      Zobaczymy zresztą co sie stanie w miarę trwania tej historii i samego balu.A moze ważna jest też rzeczywistosć po balu...?

      Weroniko miła!Pozdrawiam Cię serdecznie, zapraszajac do dalszego czytania oraz na sam finałowy bal!:-))

      Usuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost