- Nic dwa razy się nie
zdarza – westchnęłam wspiąwszy się na wieżę w Krzywczy. Był
pogodny, lecz dość wietrzny, majowy dzień a ja stałam na
szczycie metalowej konstrukcji i rozglądałam się dokoła szukając
podobnych wrażeń i doznań jak w lutym, kiedy to pierwszy raz
wspięłam się na to miejsce. ( link do lutowej wyprawy na wieżę)
Wówczas wymagało to
ode mnie sporo odwagi i uporu. W chłodny, lutowy dzień wieża
zaskoczyła mnie swoją wysokością, uczuciem lekkiego chybotania i
niepewności a jednocześnie zachwytu nad bezmiarem widoków wokół,
nad niezwykłym wrażeniem znalezienia się na samym szczycie świata.
Oszołomiła i oczarowała poczuciem, iż jestem niby śmiały i
hardy orzeł, że mogę wszystko, że nie mając skrzydeł lecę,
frunę wolna od wszelkich trosk i znowu młoda, gdzie tylko oczy
poniosą...
Nie dziwota zatem, iż
poczuwszy wtedy coś tak mocno postanowiłam sobie, że jeszcze
kiedyś powtórzę ten wyczyn. Na przykład wiosną, gdy zmienią się
kolory natury a pogórzańskie pejzaże nabiorą nowego wyrazu.
Dlatego kiedy tylko czas, pogoda i samopoczucie pozwoliły wybraliśmy
się znowu z Cezarym do niedalekiej Krzywczy. Ciekawa byłam tego, co
zobaczę, co poczuję, gdy znowu znajdę się na tych niesamowitych
wysokościach. Czy będzie lepiej, gorzej a może po prostu zupełnie
inaczej, niż uprzednio?




I cóż. Było zdecydowanie
inaczej. Wspięłam się szybko, bez najmniejszych wahań i lęków.
W try miga znalazłam się na górze, mijając po drodze innych
turystów jak ja złaknionych silnych wrażeń. Pierwsze co
dostrzegłam to ogromne, szybko przemieszczające się po niebie
chmury, które zasłaniając słońce mocno zacieniały wiele
obszarów widocznych w dole. Mimo to barwy wiosennej zieleni
prezentowały się jaskrawo, wręcz oślepiająco. Pola, krzewy i
drzewa w dole mieniły się melanżem wielu odcieni zieloności,
żółci i złota. Natomiast srebrna nitka Sanu była ledwo
dostrzegalna. Przez specyficzne światło tego dnia brakowało jej
wyrazistych konturów i głębi. A do tego gęste korony drzew
skutecznie ją zasłaniały. Nawet wyraźnie zielony zawsze most na
Sanie teraz jakby wyblakł i zdawał się jasnoszary.
- Wiosna coś daje, lecz
coś też zabiera. Jak każda pora roku, życia. Tak jest. Tak być
musi – szepnęłam w nagłym zrozumieniu.


Wiosenny, pachnący
świeżością i ściętą trawą wiatr szarpał moimi włosami
bezustannie wciskając je do oczu i ust. Pewnie podobnie miotał
konarami okolicznych drzew i chaszczy. Pogratulowałam sobie decyzji
o zostawieniu czapki z daszkiem w samochodzie, bo jak nic szalone
wietrzysko by mi ją z głowy zdmuchnęło. To zdanie się na siłę
powiewów nie było jednak ani przykre ani straszne. Dawało sporo
przyjemnej swobody i ochłody, ulgi po niedawnej jeździe w zbyt
mocno nagrzanej puszce naszego samochodu. Postałam więc jakiś czas
na najwyższym podeście wieży a potem zbiegłam w dół z taką
prostotą i pewnością, jakbym nic innego w życiu nie robiła, jak
tylko po takich krętych i ażurowych, wiodących w przestworza
schodkach biegała. I nie, nie wynikało to z polepszenia mojej
kondycji fizycznej, bo z nią jest ostatnio nie najlepiej, ale raczej
z uczucia pewności i braku obaw przed zejściem z tych wysokości.
Proces wejścia i zejścia wydał mi się łatwy. Zaskakująco
łatwy...

Zdumiało mnie to i
ucieszyło a jednocześnie rozczarowało, bo choć tego pragnęłam,
to nie udało mi się znaleźć w sobie tamtej lutowej ekscytacji i
dumy z własnego wyczynu, a do tego oszołomienia i wzruszenia
takiego, jak wtedy.
- Ale przecież nic dwa
razy się nie zdarza. W pałacu strachów w lunaparku też tylko za
pierwszym razem człowiek ma dreszcze na całym ciele. Potem już
wie, czego się spodziewać – pomyślałam znowu.
- A choć wieża taka
sama i pejzaże wokół spektakularne, to aura zupełnie odmienna. I
ja też chyba trochę inna, niż wtedy. I we mnie też coś się
zmieniło. Może coś zgasło, coś się przesunęło, jakiś obłok
zakrył kawałek nieboskłonu..?
- Wiosna coś daje,
lecz coś też zabiera. Jak każda pora roku, życia. I stale coś
się kończy, choć coś się też zaczyna – powtórzyłam znowu z
ledwo uchwytną tęsknotą za tym, co przesłoniła właśnie
chmura nieustannie toczącego się naprzód czasu. Przez chwilę
trwało we mnie lekkie uczucie żalu, ale potem naszła mnie myśl,
że chociaż nic dwa razy się nie zdarza, to przecież wciąż
dookoła wyrastają wieże, na które można się wdrapać A jeśli
nawet nie wyrastają, to koniecznie trzeba je samemu dla siebie
budować. Wyznaczać jakieś cele. Chociażby wcale nie tak wysokie.
Jakiekolwiek. Byleby tylko się człowiekowi chciało wspinać...