sobota, 24 maja 2025

Cóż szkodzi powiedzieć...?

 




Cóż szkodzi powiedzieć? Obiecać cóż szkodzi?

Słowa bez pokrycia leją się strumieniem

Łgają z lewa, z prawa, kłamią starzy, młodzi

Bajki dla naiwnych, kolejne zwodzenie


„Cóż szkodzi obiecać” – hula nowa heca

Ta żałosna farsa z wyborczego garnca

Mnóstwo tych hec co dzień w realu i w necie

Jeden z drugim mąci, wymyśla i plecie


Wykopują zewsząd afery, ploteczki

Historyjki mętne z zapleśniałej beczki

Byleby się działo, byle lud dał wiarę

W te skandale dęte, brodate bo stare


Cóż szkodzi powiedzieć? Obiecać cóż szkodzi?

Wzywają by wsiadać do dziurawej łodzi

Dziury ukrywają gładkimi słowami

Wzywają, lecz gardzą wszak pasażerami


Bo my – ciemna masa. Istotna przez mgnienie

Jak mięso armatnie, jak owiec spędzenie

Potem się nas wepchnie do ciasnej wygódki

By nie słyszeć jęków zniewolonej trzódki


Wszak liczy się władza, władza jak narkotyk

Honor, prawda, wiara? To zbędne kłopoty

Ciągle mają pamięć złotej rybki ludzie

Znowu zaufają wyborczej obłudzie


Tak więc w czas wyborów brednie nam się wciska

Niech się nażre ludek, niech trwają igrzyska

Plecie się androny. Jakie? Wszystko jedno

Cóż szkodzi obiecać? Oto całe sedno...


poniedziałek, 19 maja 2025

Minęło 10 lat...

 



   Minęło dziesięć lat od czasu, gdy jeszcze młodzieńczy, pełni siły ducha i ciała oraz nadziei na dobre jutro piechotą wyruszaliśmy z Cezarym do naszego lokalu wyborczego. Wędrówka to była radosna i pogodna. W towarzystwie naszych wesołych psiaków: Zuzi i Jacusia szliśmy przez skąpane w jesiennym słońcu wielobarwne wzgórza i doliny traktując udział w wyborach jako pretekst do wspólnej, wielogodzinnej wycieczki. Oddaliśmy swoje głosy na tych, którzy wydawali nam się wówczas najbardziej obiecującym wyborem a potem powróciliśmy do domu w pogodzie ducha, ze spokojem w duszy, z bólem nóg po wielokilometrowym chodzeniu, ale z zadowoleniem i satysfakcją, że daliśmy radę. (https://wewanderers.blogspot.com/2015/10/szy-jawory-na-wybory.html )




   Po dziesięciu latach ani nam w głowie było porywać się na takie piesze eskapady. Siły już nie te. I ochota nie ta. Ostrogi w piętach znowu się odezwały, dokuczały też ostatnio bóle reumatyczne w plecach i nogach. Co się jeszcze zmieniło od tamtej pory? Nie ma już z nami naszej ukochanej Zuzi a Jacuś jest tak starym psem, że po prostu nie dałby rady przejść takiej odległości. Natomiast zabieranie ze sobą tylko Hipci i Misi byłoby wobec Jacusia dużą niesprawiedliwością. A tego staramy się unikać, nawet rzadziej niż niegdyś chodząc z psami na spacery do lasu. 




   Poza tym wyjątkowo zimny maj oraz towarzyszące mu na przemian ulewne deszcze, opady krupy śnieżnej oraz gradu zdecydowanie zniechęcały do takich wypraw. Wzięła w łeb także nadzieja na to, że powstanie wygodna droga mogąca znacznie skracać dystans do naszego lokalu wyborczego. Owa zwana "liniją" droga, ta wzdłuż której kilka miesięcy temu przeprowadzono ogromną wycinkę buków jest niestety dzisiaj w stanie znacznie gorszym, niż wówczas. Nikt tam niczego nie buduje, nie utwardza, nie prowadzi żadnych prac dających szansę na zmianę stanu rzeczy. Przeciwnie. Błoto, ogromne bajora i rozlewiska są znacznie większe, niż kiedyś, bo nie wyciągają już tej nadmiernej wilgoci rosnące tam niegdyś drzewa. Do tego obniżenie terenu oraz brak obok rowów odprowadzających nadmiar wody też robią swoje. Ot, wycięto drzewa i tyle. Bo pewnie też o to tylko chodziło. A droga niech radzi sobie sama...




   Ze smutkiem obejrzałam ostatnio tę zapomnianą przez bogów i ludzi "liniję." Naszła mnie bowiem myśl, że jakoś bardzo przypomina ona stan naszego państwa, polityki w ogóle. Po rządach jednych i drugich opcji politycznych zdajemy się tonąć w coraz gorszym szambie i póki co nie widać szansy na odmianę. Zresztą wydaje się, iż w ogóle świat toczy ta sama choroba będąca zabójczą mieszanką korupcji, propagandy, zgnilizny moralnej, upadku wszelkich autorytetów, drożyzny, wciskanego na siłę klimatyzmu, nie mówiąc już o toczonej od kilku lat wojnie, której końca nie widać. 




- Tak, wiele się przez te 10 lat zmieniło. Ale nie ma innego sposobu by próbować zahamować ten zjazd po równi pochyłej jak tylko znowu iść i głosować . Choćby po to by potem nie żałować, żeśmy tego nie zrobili – westchnęliśmy z Cezarym i ubrawszy się prawie jak zimą zapakowaliśmy się w pochmurny, lodowaty dzionek majowy do naszego autka aby pomknąć nim przez prawie 20 km okrężną drogą do naszego lokalu wyborczego. 

- Dobrze, że chociaż nasze okolice nie uległy jakimś większym zmianom, że nadal można w tych stronach znaleźć ciszę, spokój, czystą naturę i piękno – stwierdzaliśmy obserwując migające za oknami skąpane w majowej zieleni wzgórza, lasy i łąki.

   Na miejscu napotkaliśmy grupę odzianych elegancko panów w średnim wieku, którzy w wyśmienitych humorach, chichocząc raz po raz po o czymś żywo dyskutowali. Na nasz widok jednak zamilkli i bez słowa wskazali nam kierunek, w którym powinniśmy się udać. Idąc minęliśmy grupkę rozdokazywanych dzieciaków, które oblegały ogromną, nadmuchiwaną zjeżdżalnię. Okazało się, iż lokal wyborczy przeniesiono do jakiejś maleńkiej klitki w dalszej części budynku, natomiast tutaj odbywało się huczne przyjęcie komunijne. W samym lokalu ludzi było niewielu. I wszyscy zdawali się jacyś tacy zmęczeni, szarzy, przemarznięci, chyłkiem wrzucający swe karty do urny wyborczej.

   I my także z Cezarym nie wdając się z nikim w żadne rozmowy szybko zrobiliśmy co do nas należało. Wyciągnęliśmy swoje długopisy i zagłosowaliśmy sercem, zdając sobie z tego sprawę, iż nasz ulubiony kandydat nie ma szans na drugą turę. Pragnęliśmy jednak być wierni sobie. Chcieliśmy by dzięki takim głosom jak nasze zdał sobie sprawę ze swojego realnego poparcia. Za dwa tygodnie znowu czeka nas ta sama jazda i druga tura, w której rozum i rozsądek będzie już musiał wieść prym. Może przynajmniej pogoda bardziej wtedy dopisze? W tę majową niedzielę jednak miotani wiatrem i smagani deszczem z ulgą wsiedliśmy do ciepłego autka i pojechaliśmy do domu, podziwiając jeszcze po drodze monumentalne kłębowiska chmur gromadzące się na pogórzańskim niebie...




sobota, 3 maja 2025

Nic dwa razy...

 


Nic dwa razy się nie zdarza – westchnęłam wspiąwszy się na wieżę w Krzywczy. Był pogodny, lecz dość wietrzny, majowy dzień a ja stałam na szczycie metalowej konstrukcji i rozglądałam się dokoła szukając podobnych wrażeń i doznań jak w lutym, kiedy to pierwszy raz wspięłam się na to miejsce. ( link do lutowej wyprawy na wieżę)



   Wówczas wymagało to ode mnie sporo odwagi i uporu. W chłodny, lutowy dzień wieża zaskoczyła mnie swoją wysokością, uczuciem lekkiego chybotania i niepewności a jednocześnie zachwytu nad bezmiarem widoków wokół, nad niezwykłym wrażeniem znalezienia się na samym szczycie świata. Oszołomiła i oczarowała poczuciem, iż jestem niby śmiały i hardy orzeł, że mogę wszystko, że nie mając skrzydeł lecę, frunę wolna od wszelkich trosk i znowu młoda, gdzie tylko oczy poniosą...






   Nie dziwota zatem, iż poczuwszy wtedy coś tak mocno postanowiłam sobie, że jeszcze kiedyś powtórzę ten wyczyn. Na przykład wiosną, gdy zmienią się kolory natury a pogórzańskie pejzaże nabiorą nowego wyrazu. Dlatego kiedy tylko czas, pogoda i samopoczucie pozwoliły wybraliśmy się znowu z Cezarym do niedalekiej Krzywczy. Ciekawa byłam tego, co zobaczę, co poczuję, gdy znowu znajdę się na tych niesamowitych wysokościach. Czy będzie lepiej, gorzej a może po prostu zupełnie inaczej, niż uprzednio?






   I cóż. Było zdecydowanie inaczej. Wspięłam się szybko, bez najmniejszych wahań i lęków. W try miga znalazłam się na górze, mijając po drodze innych turystów jak ja złaknionych silnych wrażeń. Pierwsze co dostrzegłam to ogromne, szybko przemieszczające się po niebie chmury, które zasłaniając słońce mocno zacieniały wiele obszarów widocznych w dole. Mimo to barwy wiosennej zieleni prezentowały się jaskrawo, wręcz oślepiająco. Pola, krzewy i drzewa w dole mieniły się melanżem wielu odcieni zieloności, żółci i złota. Natomiast srebrna nitka Sanu była ledwo dostrzegalna. Przez specyficzne światło tego dnia brakowało jej wyrazistych konturów i głębi. A do tego gęste korony drzew skutecznie ją zasłaniały. Nawet wyraźnie zielony zawsze most na Sanie teraz jakby wyblakł i zdawał się jasnoszary.




- Wiosna coś daje, lecz coś też zabiera. Jak każda pora roku, życia. Tak jest. Tak być musi – szepnęłam w nagłym zrozumieniu.




   Wiosenny, pachnący świeżością i ściętą trawą wiatr szarpał moimi włosami bezustannie wciskając je do oczu i ust. Pewnie podobnie miotał konarami okolicznych drzew i chaszczy. Pogratulowałam sobie decyzji o zostawieniu czapki z daszkiem w samochodzie, bo jak nic szalone wietrzysko by mi ją z głowy zdmuchnęło. To zdanie się na siłę powiewów nie było jednak ani przykre ani straszne. Dawało sporo przyjemnej swobody i ochłody, ulgi po niedawnej jeździe w zbyt mocno nagrzanej puszce naszego samochodu. Postałam więc jakiś czas na najwyższym podeście wieży a potem zbiegłam w dół z taką prostotą i pewnością, jakbym nic innego w życiu nie robiła, jak tylko po takich krętych i ażurowych, wiodących w przestworza schodkach biegała. I nie, nie wynikało to z polepszenia mojej kondycji fizycznej, bo z nią jest ostatnio nie najlepiej, ale raczej z uczucia pewności i braku obaw przed zejściem z tych wysokości. Proces wejścia i zejścia wydał mi się łatwy. Zaskakująco łatwy...



   Zdumiało mnie to i ucieszyło a jednocześnie rozczarowało, bo choć tego pragnęłam, to nie udało mi się znaleźć w sobie tamtej lutowej ekscytacji i dumy z własnego wyczynu, a do tego oszołomienia i wzruszenia takiego, jak wtedy.



Ale przecież nic dwa razy się nie zdarza. W pałacu strachów w lunaparku też tylko za pierwszym razem człowiek ma dreszcze na całym ciele. Potem już wie, czego się spodziewać – pomyślałam znowu.



- A choć wieża taka sama i pejzaże wokół spektakularne, to aura zupełnie odmienna. I ja też chyba trochę inna, niż wtedy. I we mnie też coś się zmieniło. Może coś zgasło, coś się przesunęło, jakiś obłok zakrył kawałek nieboskłonu..?



- Wiosna coś daje, lecz coś też zabiera. Jak każda pora roku, życia. I stale coś się kończy, choć coś się też zaczyna – powtórzyłam znowu z ledwo uchwytną tęsknotą za tym, co przesłoniła właśnie chmura nieustannie toczącego się naprzód czasu. Przez chwilę trwało we mnie lekkie uczucie żalu, ale potem naszła mnie myśl, że chociaż nic dwa razy się nie zdarza, to przecież wciąż dookoła wyrastają wieże, na które można się wdrapać A jeśli nawet nie wyrastają, to koniecznie trzeba je samemu dla siebie budować. Wyznaczać jakieś cele. Chociażby wcale nie tak wysokie. Jakiekolwiek. Byleby tylko się człowiekowi chciało wspinać...



Etykiety

Aborygeni absurd afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka cywilizacja czarny bez czarny humor czas czekolada czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolęda kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos koszenie kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum róże rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słodycze słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg śpiew środowisko świat światło świeta święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiadomości wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wieża wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wybory wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw wzruszenie zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost