sobota, 28 grudnia 2024

Stary i Nowy…

 



 

   Za nami Święta Bożego Narodzenia. Białe Święta, bo oto w przeddzień Wigilii szczodrze posypało u nas śniegiem i cudownie odmieniło rzeczywistość. Przynajmniej tę za oknem. Czy było magicznie? Dzięki temu śniegowi trochę tak, bo można było pójść na niejeden długi spacer, dotlenić się, zarumienić, ucieszyć oczy tymi białymi przestrzeniami, radością rozbrykanych psów. A trochę nie, bo od jakiegoś czasu w sercu zalęgło się zmartwienie o zdrowie kogoś bliskiego i nie pozwoliło odetchnąć. Nadal nie pozwala. Jednak za oknem mgliście, srebrzyście, mroźnie. Jest tak jak powinno być o tej porze roku. Ten widok wlewa w serce nadzieję, że i potem będzie normalnie. Zima będzie piękną zimą a życie spokojnym, uwolnionym od przytłaczających trosk życiem. I może nie raz jeszcze będzie się chciało rano wyjść do ogrodu i tak po prostu zanucić coś, zaśpiewać…



   A póki co kończy się Stary Rok, zaczyna Nowy…Zwyczajna powtarzalność. Oby dana była nam wszystkim jak najdłużej. Oby nikogo z nas nie zabrakło, gdy spotkamy się za rok o tej porze. I oby nie było gorzej a tylko lepiej. Choć odrobinę lepiej i spokojniej. Tak jak w tej pięknej, współczesnej kolędzie…"Jakby ktoś świata skroń gładził chłodem białej ręki i powiedział szeptem doń: nic się nie bój, mój maleńki..."*





















* powyżej, na filmiku nagranym w ogrodzie śpiewam kawałek kolędy "Całą noc padał śnieg" (słowa: M.Hemar, muzyka: Z.Preisner)

sobota, 21 grudnia 2024

Magia Świąt...

 

                                                                        

   ... Za oknem ani śladu śniegu. Nawet odrobiny już nie zostało z tego ostatniego pomączenia. Jest jednak nadzieja na białe Święta, ponieważ prognozy zapowiadają u nas opady białego puchu właśnie na świąteczny tydzień. Miejmy nadzieję, że tak się stanie, bo byłby to chyba najlepszy prezent na gwiazdkę. Od razu zrobiłoby się ładniej za oknem i człowiekowi też byłoby jakoś raźniej, świąteczniej, magiczniej. Od kilku już lat brakuje tej cudownej bieli grudniowej. Może więc teraz pojawi się i za jej przyczyną powróci choć odrobina tej dawnej magii Świąt? A jeśli nie, trzeba będzie odnaleźć w sobie jakąś iskrę. Coś, co jest ponad stare i nowe zmartwienia, ponad rutynę przygotowań, bieganiny, zmęczenia i usiłowania stanięcia jak zwykle na wysokości zadania. O ironio losu! Tego wymagają od nas z reguły nie inni ludzie, ale my sami. Wyznaczamy sobie cele chcąc choć odrobinę doścignąć niedościgniony ideał. Jakiś brylant, jakiś święty Graal lśniący w naszej pamięci a będący konglomeratem wszystkich przeszłych, udanych Świąt. Lecz czy w ogóle istnieje coś takiego? Może to tylko kwestia naszych wyobrażeń, marzeń i upiększonych przez lata wspomnień? Być może tak właśnie jest. Tak czy siak miło byłoby poczuć znowu coś pięknego, coś co warte byłoby tej całej wcześniejszej bieganiny...Oboje z Cezarym życzymy Wam tego z całego serca. A poniżej napisane niedawno przeze mnie słowa do melodii pełnej werwy piosenki ABBY "Dancing Queen". Zapraszam do jej pośpiewania, bo od samego śpiewu przybywa człowiekowi trochę energii. A myślę, że każdy sposób na dodanie sobie sił jest dobry. Trzeba próbować wszystkiego😄💚🌲


Magia Świąt…

Magio Świąt – gdzieżeś jest?

Gdzie zniknął Twój dawny blask

Wiara w cud – cały sens

Czy odda nam go czas?

 

Święta idą, nadchodzą znów

Jak co roku roboty huk

Ale po co to wszystko?

Jak się wprawić w ruch?

Gdy w ciele słaby duch

 

Świat w szaleństwie pogrąża się

Coraz trudniej uwierzyć, że

Wróci jeszcze normalność

I nadzieja co

Rozjaśni każdy dom

 

I znowu magia Świąt

Powróci…

Magia świąt – bo gdzieś jest

Radość dla czystych serc

Magia Świąt – wiara w cud

Dobro wygra znów

 

Magio Świąt – gdzieżeś jest?

Gdzie zniknął Twój dawny blask

Wiara w cud – cały sens

Czy odda nam go czas?

 

Święta idą – lecz cały zgiełk

Ucisz w sobie, uwolnij się

Wtedy może usłyszysz

Jak na serca dnie

Coś nuci cicho, że

 

Na pewno magia Świąt

Powróci…

Magia świąt – bo gdzieś jest

Radość dla czystych serc

Magia Świąt – wiara w cud

Dobro wygra znów

 

Odnajdź dziś w sobie moc

Uwolnij się z sennej mgły

W Tobie lśni iskra co

Ożywi blask tych dni

Ożywi blask tych dni…


                                          A poniżej ja śpiewam tę piosenkę...

                                         

Wszystkiego dobrego dla wszystkich obserwatorów i czytelników tego bloga! A przede wszystkim zdrowia😘🌲😘

środa, 11 grudnia 2024

Pomączyło…

 



 

…I oto znowu pobieliło nasze Pogórze. Niewiele tego śniegu. Ot tyle, ile cukru pudru na racuchach albo odrobiny mąki na stolnicy pozostałej z robienia makaronu. Ale nie wymagam na tę chwilę więcej. Cieszę się z tego, co jest, bo bardzo mi się już śniegu chciało. Szarzyzna panująca uparcie dookoła działała na mnie nieco przygnębiająco. Słonka wprawdzie brakuje, ale ta mączysta białość za oknem sprawia, że odrobinę rozjaśnia się rzeczywistość.I psy też cieszą się tą odrobiną śniegu...



   I jeszcze a propos mąki. Otóż dowiedziałam się niedawno o istnieniu mąki łubinowej. Robi się ją z nasion specjalnego (nie tego ogrodowego) łubinu. I jest podobno bardzo zdrowa. Zawiera mnóstwo białka i ma niski indeks glikemiczny, dlatego dobra jest dla cukrzyków oraz osób na diecie niskowęglowodanowej.  Zaciekawiła mnie ta wiadomość, bo lubię różne takie nowości. Tym bardziej, że na diecie ketogenicznej nie używa się zwyczajnej mąki pszennej, żytniej ani kukurydzianej a tylko tej, nie zawierającej węglowodanów. Całkiem sporo jest takich mąk. Bo to i kokosowa i migdałowa i orzechowa i palmowa i z siemienia lnianego…Można z nich robić różne smakołyki i nie martwić się o poziom cukru we krwi. O ile oczywiście, do przygotowania potraw na ich bazie nie doda się cukru!:-)



   Dlatego kupiłam niedawno pół kilo mąki łubinowej  i postanowiłam wypróbować ją w jakimś wymyślonym przez siebie przepisie. Lubię bowiem sama wymyślać przepisy a jeśli opieram się na cudzych, to robię to swobodnie, nie trzymając się zazwyczaj sztywno receptury. W takich okolicznościach przygotowywanie potraw ma dla mnie posmaczek przygody, eksperymentu, zabawy. A ponieważ nie zapisuję przeważnie swoich przepisów, dlatego za każdym razem wychodzą mi trochę inne smakołyki. Ale to mi nie przeszkadza, bo nie przepadam za powtarzalnością!:-)



   Będąc na diecie ketogenicznej, gdy nie je się zwyczajnego chleba ckni się czasem człowiekowi za jakimś pieczywem. Dlatego tym razem postanowiłam upiec bułeczki.

   W lodówce od dłuższego czasu pokutował kawałek białego sera (ok. 30 dag). I to od niego zaczęłam tym razem robienie ciasta na owe bułeczki. Roztarłam ów ser widelcem. Dodałam do niego trzy jajka i łyżkę miękkiego masła. Wszystko wymieszałam porządnie ze sporą szczyptą soli oraz z dwoma łyżeczkami proszku do pieczenia. Potem zmieliłam w młynku do kawy pół szklanki siemienia lnianego (w ten sposób robi się mąkę lnianą). Dosypałam lnianej mąki do ciasta i wówczas przyszedł czas na mąkę łubinową. Jest żółciutka i przypomina nieco z wyglądu mąkę kukurydzianą. Dosypałam łubinowej mąki do mojego ciasta -  tyle by je zagęścić tak, by dało się z niego ulepić kulki. Ponieważ masa była kleista, pomagało zwilżenie dłoni wodą. Potem obficie posypałam kulki ciasta ziarnem sezamowym, spłaszczyłam je trochę i ułożyłam na wyłożonej papierem blasze. Piekły się ok. pół godziny w temperaturze ok. 200 stopni. Obserwowałam z ciekawością proces ich rośnięcia przez szybkę w piekarniku mojej kuchenki opalanej drewnem. Najpierw pięknie wyrosły, wręcz napuchły tryumfująco. Potem zdecydowały się jednak opaść z rezygnacją. Ale nie do końca, na szczęście. A gdy się pięknie zrumieniły wyjęłam je z pieca i położyłam na kratkę do przestygnięcia. Po około pół godzinie nadawały się do jedzenia.




   Były pachnące orzechami i sezamem, mięciutkie i puszyste w środku a na brzegach lekko chrupiące. W smaku delikatne, podobne nieco do bułeczek drożdżowych, ale bez zapachu drożdży. Za cienkie by je przekrajać na pół, ale dobre by odwrócić je do góry nogami i posmarować gładki spód masłem. No pycha! Zwłaszcza jak się człowiek za chlebem stęsknił, to takie bułeczki wydają mu się prawdziwym rarytasem!:-) Myślę, że równie dobre wyszłyby z użyciem tylko mąki lnianej.  Może tylko nie byłyby tak żółciutkie w środku…Trzeba zatem w przyszłości spróbować i takiej opcji. Ale ponieważ mam tę mąkę łubinową, to zamierzam przy jej pomocy spróbować upiec np. świąteczne pierniczki. To dopiero będzie wyzwanie!:-)



   I jeszcze na koniec luźno związana z tematem tytułowej mączystości dygresja. Otóż czytam ostatnio z ogromnym zainteresowaniem i przejęciem „Drogę przez mękę” Aleksego Tołstoja. To powieść napisana w 1921 roku a opisująca Rosję tuż przed pierwszą wojną światową a potem pogrążoną w zamęcie wojny i rewolucji październikowej. Ach! Nie ma to jak klasyka literatury! Książka ta nie dość, że świetnie jest napisana, to jeszcze wspaniale przetłumaczona przez Władysława Broniewskiego. A w oryginale tytuł jej brzmi „Chożdienie po mukam”. Czyż nie kojarzy się to z mąką?:-) I przypomniało mi się przy tej okazji, że w czasach socjalizmu puszczali w naszej telewizji piękny, rosyjski serial będący ekranizacją tej powieści. Zaczęłam zatem szukać owego serialu w necie. Ale nic nie dawało wpisywanie tam tytułu „Droga przez mękę”. Dopiero gdy wpisałam „Chożdienie po mukam” – eureka! Natychmiast objawił mi się na YT ów radziecki serial wyprodukowany w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. 



Ależ się ucieszyłam! Poczułam się tak, jakbym cudownie przeniosła się w czasie do swoich lat nastoletnich, gdy z zapałem obserwowałam losy pięknych sióstr Daszy i Katii oraz zakochanego we wrażliwej Daszy  Iwana Tielegina. Przypomniało mi się, że kiedyś bardzo podobały mi się aktorki grające w serialu główne role, ale i dzisiaj podobają mi się równie mocno. Obie bardzo naturalne, bez tony tak modnego obecnie makijażu, wielkookie, emanujące szlachetnością, delikatnością i prostotą. Żadna amerykańska, hollywoodzka aktorka się do nich nie umywa. Powoli oglądam zatem ów serial, starając się jak najwięcej zrozumieć, ale niestety sporo już z języka rosyjskiego zapomniałam…No i pogryzając mięciutkie bułeczki łubinowe jednocześnie zagłębiam się w kolejny tom „Drogi przez mękę” Tołstoja. Jest tam mnóstwo cudownych opisów srogiej, rosyjskiej zimy, męczarni duchowych, szału uczuć,  ale i świetnych, dających do myślenia fragmentów opisujących stan umysłu ludzi żyjących w tamtej epoce, ich lęków i przeczuć, co do tego, co jest i co nadchodzi. Jakże to przypomina mi umysłowość dzisiejszych ludzi. Jak bardzo znowu współczesny świat przesycony zepsuciem obyczajów, nudą i pogonią za silnymi doznaniami zdaje się wisieć na włosku…



…Były to czasy, kiedy miłość, uczucie dobre i zdrowe, uważano za płaskość i przeżytek. Nikt nie kochał, ale wszyscy pożądali i jak zatruci lgnęli do wszystkiego ostrego, rozdzierającego wnętrzności. Dziewczęta ukrywały swą niewinność, żony – wierność. Dekadencja uważana była za przejaw dobrego smaku, neurastenia – za oznakę wyrafinowania. (…) Ludzie wymyślali sobie wady i perwersje, byleby nie zasłużyć na opinię mdłych”. (Droga przez mękę, wyd. 1954, str.7)

   A tymczasem za oknem śnieżna mąka sypie się z nieba i sypie…Może jak całkiem sporo naprószy to któryś z okolicznych gospodarzy wyciągnie swoje sanie i pomknie w dal…? Ech, rozmarzyłam się i zaraz zaczęłam nucić znaną niegdyś piosenke - „Trojki dwie gonią się. Leci w noc dzwoneczków głos…”  Poniżej można jej posłuchać w wykonaniu Reny Rolskiej...

*"Droga przez mękę" (t.1-3)Aleksy Tołstoj, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1954

niedziela, 8 grudnia 2024

Czekoladki…

 



 

…Dość na razie ponurych wizji i smutnych refleksji. Życie jest jakie jest, ale zawsze wszak jest bezcenne póki trwa... 

   Mamy zatem grudzień a grudzień to wielu z nas dobrze kojarzący się miesiąc. Nie zamierzam go więc teraz zachmurzać, ani psuć nikomu nastroju. I oto jak królik z kapelusza pojawia się temat domowych czekoladek. Ojej, jakie one są dobre! Te sklepowe po prostu się nie umywają. Wczoraj zrobiłam całą miseczkę tych smakołyków. Miały być na dzisiaj, ale śladu już po nich nie ma, bo na drugie imię ja oraz Cezary mamy niepoprawny łakomczuch!:-) Usprawiedliwiam naszą obecną, słodyczową żarłoczność jedynie tym, że  od ponad miesiąca znowu jesteśmy na diecie ketogenicznej.  Trwamy w niej dzielnie dla zdrowia i schudnięcia i całkiem nieźle nam to wychodzi, no ale czasem chce się człowiekowi jakichś odstępstw, małych grzeszków w tym klasztornym jadłospisie. I oto nie dziwota, iż pożarlim, pochłonelim bez opamiętania aż do ostatniego okruszka owe wczorajsze kokosowe czekoladki! A raczyliśmy się nimi wyjątkowo radośnie i bez większych wyrzutów sumienia, bo takie, na szczęście, czekoladki dozwolone są na naszej diecie. Nie zawierają bowiem cukru. A mają w sobie  całkiem zdrowe składniki, bo to gorzka czekolada, masło orzechowe, erytrytol i wiórki kokosowe. Podobne są w smaku do Michaszków, tych sklepowych łakoci z kawałkami orzeszków w środku. Ale po raz kolejny zarzekam się, że sto razy od tamtych pyszniejsze.



Zaraz podam Wam przepis na nie, jeśli ktoś chciałby sobie takie cudo wykonać np. na święta albo na inną okazję.

   Teraz jeszcze wrócę skojarzeniem do jednego z moich ulubionych filmów oraz książki pod tytułem „Czekolada”. To film, który ma w sobie jakaś magiczną moc i nigdy się nie zestarzeje. Zawsze, ilekroć widzę jak grająca w owym dziele główną rolę Juliette Binoche miesza gęstą, błyszczącą, czekoladową masę albo jak robi z niej śliczne czekoladki o różnych kształtach i smakach - zawsze wtedy nabieram ogromnego apetytu na czekoladę. To jest wręcz nieprzeparta, narkotyczna chęć, zatem jeśli nie mam w domu nic czekoladowego próbuję naprędce cokolwiek takiego uczynić sama. I dalej oglądam film albo czytam tę cudowną książkę racząc się ową wytworzoną przez siebie namiastką czekoladowej rozkoszy. To jest zazwyczaj kogel mogel z kakao, budyń czekoladowy albo owsiane ciasteczka z masłem i kakao pieczone w piecu. Wszystko to dobre, ale to nie to, nie to co w filmie, no i nie ketogeniczne na dodatek…A zajadając zagłębiam się w czas opowieści o matce i córce, co to gnane przez wiatr nie potrafią sobie znaleźć na świecie miejsca. Aż w końcu trafiwszy do maleńkiego, francuskiego miasteczka, odnajdują kilkoro ludzi, którzy obdarzają je ufnością, przyjaźnią oraz miłością. I wówczas wiatr może sobie dąć…One nareszcie są u siebie.



   Nigdy nie wyszło mi nic tak pysznego jak teraz te czekoladki. Naprawdę! Orzekł tak nawet mój wybredny mąż, który wielu już moich delicji kosztował, ale nigdy nie zachwycał się tak jak teraz. A ja w takich razach uśmiecham się zadowolona z siebie i zaraz mam ochotę ruszyć do tańca. Tak jak Juliette Binoche z Johnym Deepem na barce, w zaczarowaną, pełną cygańskiej muzyki i miłości noc…A Cezary daje się porwać do tańca…

   Zatem warto owe domowe słodyczki zrobić, tym bardziej, że robi się te czekoladki bardzo szybko i prosto.

   Czego konkretnie potrzeba do ich zrobienia? Tabliczki gorzkiej czekolady, dwóch kopiatych łyżek masła orzechowego bez cukru, dwóch łyżeczek erytrytolu albo ksylitolu, oleju kokosowego(najlepiej nierafinowanego, bo cudnie pachnie kokosem), kilku garści wiórków koksowych oraz jeśli ktoś chce czekoladek bardziej na bogato można dodać pokruszonych orzechów albo płatków migdałów.

   Pierwsze co trzeba zrobić, to rozpuścić czekoladę oraz olej kokosowy w kąpieli wodnej. Ja robię to w ten sposób, że metalową miseczkę z połamaną czekoladą i olejem stawiam w nieco większym od niej garnku, w którym pomału podgrzewa się woda. I mieszam aż wszystko się rozpuści.



   W tym czasie do innej miski wkładam dwie kopiate łyżki masła orzechowego. I stawiam sobie na podorędziu takie dodatki jak: wiórki kokosowe, płatki migdałów, orzeszki, mak, słonecznik czy prażone ziarno sezamu. Można też dodać rodzynek albo innych suszonych owoców (ale to bardzo wzmacnia kaloryczność czekoladek).

   Wlewam roztopioną czekoladę do masła orzechowego i mieszam aż do połączenia składników w jedną, gładką masę.




   Wsypuję do czekoladowej masy moje dodatki. Zaczynam od wiórków kokosowych, bo one najbardziej zagęszczają ową masę. Następnie dosypuję resztę, o ile takową mam. I gdy wszystko jest dobrze wymieszane, połączone i gęste jak zaprawa murarska wlewam toto do przygotowanej wcześniej, wyłożonej woreczkiem foliowym foremki. Ten woreczek jest tam po to by łatwo się potem czekoladowy blok wyjmowało z foremki..






   Następnie wynoszę ową foremkę do zimnego miejsca. Niech całkiem tam przestygnie. Po kilkunastu minutach schłodzoną masę czekoladową wkładam do zamrażarki. Tam po ok. pół godzinie całkiem stwardnieje i zestali się.

   Wtedy nie pozostaje nic innego jak tylko wydobyć ów czekoladowy blok na deskę do krojenia i pokroić go ostrym nożem na dowolnej wielkości kostki.





   Och, jak to pachnie! Jak kusi by natychmiast poczuć ową aksamitną gładkość na języku. By wgryźć się w kokosowy smak, by poczuć na zębach chrupkość orzeszków czy migdałów…Zatem natychmiast je się, cmokta, rozgryza, rozkoszuje jedną, drugą, trzecią…I jeśli jakimś cudem nie pochłonie się wszystkiego, to resztę czekoladek wkłada się w jakiejś miseczce do lodówki i można je tam przechować przez kilka dni. Ale nie sądzę by się tam tyle czasu uchowały. No chyba, że przezornie zainstalowało się na drzwiczkach lodówki kłódkę i schowało gdzieś głęboko kluczyk!:-))



niedziela, 1 grudnia 2024

Dookoła mgła…

 


   Grudzień zaczął się na Pogórzu mgłą tak gęstą, że patrząc przez okno nie można było dostrzec ani drogi obok ani tym bardziej położonego kilkadziesiąt metrów dalej lasu. Jednak fakt, że niczego nie widać, nie znaczy przecież, iż tego gdzieś tam nie ma. Jest i wkrótce wyłoni się w całej okazałości. I droga i las i łąka i wzgórza i domy…Bo żaden stan nie trwa przecież wiecznie. To stwierdzenie w zależności od kontekstu może budzić smutek, ale i nadzieję. Jednak dzisiaj wszystkim nam chyba bardziej potrzeba owej nadziei, dlatego właśnie jej wyglądam spoza owej gęstej mgły…Tym bardziej, iż o poranku, dominującym w owym białym oparze dźwiękiem nadal bywa warkot samolotów i śmigłowców wojskowych od czasu do czasu przelatujących niewidzialnie nad naszym siedliskiem. Gdzie i po co tak lecą? Jak długo to jeszcze potrwa? Do czego doprowadzi? Niestety, spowijająca rzeczywistość nieprzejrzysta zasłona nie daje odpowiedzi na żadne z tych pytań…



  W ogóle mam wrażenie, iż od kilku lat żyjemy w jakimś totalnym omotaniu mgłą propagandy i manipulacji, służącej zastraszaniu i ogłupianiu ludzkości. Problemy się mnożą i nawarstwiają bez końca. Najpierw dziwna pandemia, potem wojna, narastający coraz bardziej problem z migrantami, do tego promowana w Europie ideologia klimatyzmu i wynikająca z niej coraz większa drożyzna oraz zagrożenie blackoutami… Jeszcze nie wiemy czemu to wszystko służy, ale pewnego dnia ów sens stanie się jasny i wówczas zrozumiemy na jakim świecie żyjemy i jakimi interesami kierują się rządzący oraz podległe im media. Albo i nie zrozumiemy, bo jak mówi mądre przysłowie „Polak przed szkodą i po szkodzie głupi”…



   Ot, przykład z wczoraj. Natknęłam się na Interii na recenzję nowej wersji „Pretty women”. Jak się bowiem okazuje jakiś reżyser zapragnął raz jeszcze nakręcić film o pięknej i wrażliwej prostytutce oraz szlachetnym i zakochanym w niej bogaczu. Chętnie zobaczę kiedyś to dzieło, choć obawiam się, że trudno będzie dzisiejszym aktorom dorównać poziomem gry Julii Roberts i Richardowi Gere. Lecz nie to jest tu najważniejsze. Otóż w osłupieniu przeczytałam końcowe akapity owej recenzji filmowej. Jej autorka ma za złe reżyserowi, iż śmiał do ról Rosjan zatrudnić właśnie rodowitych Rosjan. A przecież, jak nadmienia ta pani z oburzeniem, jest tak dużo innych, zdecydowanie lepszych aktorów a tamci będąc Rosjanami bez wątpliwości służą reżimowi Putina…

   Ręce mi opadły. No po prostu wierzyć się nie chciało, że ktoś we współczesnych czasach operuje tak toporną, tak nic nie mającą wspólnego z uczciwą krytyką, tępą propagandą. Lecz czemu się właściwie dziwię? Przecież wszędzie widać tę natrętną rusofobię. To nachalne i głupie krytykowanie oraz potępianie wszystkiego, co rosyjskie. Sportowców, aktorów, książek, filmów, piosenek, pisarzy, naukowców, stylu życia…Ja rozumiem, że agresywna polityka prezydenta Rosji może budzić sprzeciw i strach, że powinniśmy współczuć oraz do pewnego stopnia pomagać broniącym się Ukraińcom, ale co ma do tego wyszydzanie i obrzydzanie wszystkiego, co rosyjskie? Po co właściwie ta sztucznie podsycana wrogość? Po co ta ideologiczna zaciętość? Przypomina mi to czasy siermiężnego socjalizmu z lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia i piętnowanie wszystkiego, co kojarzyło się z kapitalizmem czy „zgniłym zachodem”. A sięgając do czasów wcześniejszych widzę podobieństwa do propagandy Goebbelsa, która kazała obśmiewać i tępić wszystko, co żydowskie…Wiele jest niestety takich przykładów w historii i nie rokuje to dobrze na przyszłość.

   Obawiam się, iż obecna rusofobia służy zbudowaniu w naszym narodzie niechęci a nawet nienawiści, które to uczucia mogłyby stać się w przyszłości motorem walki, wystarczającym powodem do wypchnięcia Polaków na wojnę. Tak przecież od zawsze lepiło się ludzkość. A ona czy chciała czy nie chciała dawała się zaganiać do boju a potem ginąć w imię cudzych interesów.

   No tak, ale co zrobimy z tą rozdętą rusofobią, gdy nie dojdzie do żadnego rozszerzenia obecnej wojny rosyjsko-ukraińskiej, a przeciwnie skończy się ona i znowu trzeba będzie budować jakieś poprawne stosunki z sąsiadem ze Wschodu? Bo warto zauważyć, że ta obecna antyrosyjskość nie w każdym kraju jest równie silna, co w Polsce. Słowacja i Węgry potrafią prowadzić znacznie rozważniejszą politykę. Także przywódcy Niemiec, Francji czy Włoch wydają się nieco bardziej stonowani w swej dyplomacji oraz w używanym przez siebie słownictwie. Tak więc oni raczej płynnie przejdą do nowej rzeczywistości i bez większych problemów ułożą sobie na nowo stosunki z rosyjskim mocarstwem. A my? Pewnie jak zwykle zostaniemy sami, wykorzystani, przegrani i ośmieszeni,  nie umiejąc pojąć jak mogło do tego wszystkiego dojść.



   Na myśl przychodzą mi przy tej okazji czasy, gdy  uczyłam się w szkole języka angielskiego w Australii. Otóż miałam tam do czynienia z kobietami pochodzącymi z wielu krajów. Z niegasnącą sympatią wspominam do dzisiaj poznane tam Rosjanki i Białorusinki. Zwyczajne, pełne uczuć, marzeń i wspomnień kobiety. Tak podobne mentalnie do mnie, tak swojskie i bliskie kulturowo oraz obyczajowo. Ileż godzin przegadałyśmy razem! Ileż się naśmiałyśmy albo napłakałyśmy opowiadając sobie o tęsknocie za swoimi ojczyznami. To wszystko było wówczas takie normalne, swobodne i naturalne. Ale zastanawiam się, czy w czasach królowania dzisiejszej , wrogiej propagandy także zachowywałybyśmy się podobnie? Czy jednak dałybyśmy się otumanić, nastawić przeciwko sobie? Czy patrzyłybyśmy na siebie wilkiem i nie chciałybyśmy mieć ze sobą nic wspólnego? Mimo wszystko mam nadzieję, iż tak źle by nie było, że umiałybyśmy wznieść się ponad te niskie uczucia, że zwyciężyłyby jednak rozsądek, uczciwość i wzajemne zrozumienie. I tamta Nadia, Wiera, Ala, Swietłana czy Dasza nadal uśmiechałyby się na mój widok tak samo, jak ja uśmiechałabym się na ich powitanie.  Jak przyjaźnie nastawiona kobieta do drugiej kobiety. Jak dobry człowiek do drugiego dobrego człowieka. A co jeśliby tak nie było? Jeśli zwyciężyłyby uprzedzenia, resentymenty i wtłaczane nam do głów stereotypy? Aż strach o tym pomyśleć…

   I uświadamiam sobie jeszcze, że wówczas między uczennicami owej szkoły była także młoda Ukrainka, Olga. Pełna marzeń i planów na przyszłość. Opowiadała nam, iż ona wraz z matką wyjechały z Ukrainy z powodu szalejącej tam korupcji oraz braku szans na zdobycie w uczciwy sposób wymarzonego przez nią zawodu doktora medycyny. Na Ukrainie wraz z jej ojczymem został młodszy brat Mykoła, który z powodu wieku poborowego, w który właśnie wkraczał nie dostał zgody na wyjazd. Bardzo się o niego martwiła, choć nie był to jeszcze czas wojenny. Ponieważ Oldze ogromnie zależało na rychłym wstąpieniu na uniwersytet w Melbourne zachłannie uczyła się angielskiego. Pochłaniała wręcz angielskie słówka. Cechowała ją duża ambicja, lecz widać też było, iż nauka sprawia jej prawdziwą przyjemność. Nie dziwota zatem, iż była z nas wszystkich najlepsza. Ale cały czas zachowywała przy tym skromność, poczucie humoru, pogodę ducha i chęć pomocy innym. Na lekcjach zgodnie siedziała w otoczeniu koleżanek z Rosji. W czasie przerw wychodziły ze Swietłaną na lody a potem wracały zaśmiewając się beztrosko i opowiadając coś sobie po rosyjsku. A co byłoby z nimi teraz? Czy nadal chciałyby uśmiechać się do siebie, czy w ogóle umiałyby jeszcze ze sobą rozmawiać?

   Nie mam pojęcia jak później potoczyły się losy Olgi oraz jej brata Mykoły.  Jednakże myślę nieraz o nich, wspominam i zdumiewam się jak bardzo zmieniło się wszystko przez te kilkanaście lat od kiedy wyjechałam z Australii. Tyle złego się zdarzyło. Tyle strasznych czynów i słów między ludźmi tworzących bariery prawie nie do przejścia. Nie uwierzyłabym w to kiedyś, nie uwierzyła…

   I cóż - niestety jest, co jest. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć jak rozwiną się sprawy na świecie. Czy ten destrukcyjny pęd do wojny przekształci się w coś realnego, zagrażającego nam wszystkim i pchającego nas do ostateczności?  Pewnie jestem naiwna, ale mam nadzieję, że nie dojdzie do najgorszego. Chcę wierzyć, iż to szaleństwo minie tak nagle, jak nagle się rozpoczęło i znowu będzie można pisać i mówić  o wszystkim bez obaw przed cenzurą czy przez oskarżeniem o bycie ruską onucą, oszołomem czy teoretykiem spiskowym. I minie, rozwieje się ta mgła dookoła zupełnie tak, jakby jej nigdy nie było. Potem wyłoni się spoza niej zwyczajny, piękny świat, gdzie zatrudnianie rosyjskich aktorów w amerykańskich filmach nie będzie przez nikogo piętnowane. A Olga, pochodząca z Ukrainy, szanowana lekarka w Melbourne  życzliwie przyjmie w swym gabinecie swą dawną koleżankę Swietłanę…



Etykiety

Aborygeni absurd afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czarny humor czas czekolada czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolęda kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słodycze słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg śpiew środowisko świat światło świeta święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiadomości wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wieża wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw wzruszenie zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost