piątek, 24 kwietnia 2020

Lipa…




   Często człowiek podziwia to, co dalekie, egzotyczne, niedosiężne i przegapia piękno, które ma blisko, na wyciągnięcie ręki, na rzut oka przez okno. Bywa, że umniejsza się znaczenie tego, co swojskie i znane a przydaje wagi temu, co zagraniczne i dziwne. Wierzy się w to, co gdzieś tam za morzami odkryją a nie dostrzega i nie poważa tego, co tuż obok albo za miedzą wyrosło i wolną, nie mniej od tamtych oryginalną barwą oraz myślą zakwitło. 



     
   Czy wiecie, jak piękne potrafią być pąki lipy? Czy udało się Wam kiedy wyraźnie dostrzec jej przeistoczenia wiosenne? Bo to, że każdy z nas widział i podziwiał zapach kwitnących lip jest oczywistością, ale czy to samo dotyczy też narodzin jej niezwykłych pączków listnych? Spróbujcie rozejrzeć się wokół siebie. Może gdzieś w Waszym otoczeniu, szczególnie, jeśli mieszkacie nad morzem czy w górach, da się jeszcze zauważyć lipy w fazie tuż przed rozwinięciem listków. Popatrzcie z daleka i z bliska. Zauważcie tę misterną budowę i koloryt pączków lipowych. Ich wielowarstwowość. Ich podobieństwo do pąków róży albo nawet jakichś orientalnych ptaków. Ich delikatność, połysk, zapach. Czerwono-różową, zewnętrzną okrywę spod której wyłaniają się powoli, niczym motyle z kokonów, płatki miękkich i wrażliwych niczym skóra dziecka, jasnozielonych, osłonionych leciutkim puszkiem a potem szmaragdowych listków.



   Od kiedy zamieszkaliśmy w domku pod lasem każdego roku zachwycamy się naszą stareńką ( bo prawie 300 letnią) lipą w każdej jej odsłonie. Wiele razy pokazywałam tu jej zdjęcia. Te stare, gdy jej ogromne gałęzie zwieszały się jeszcze nisko i ocieniały prawie całe podwórko. I te nowsze, gdy ogromna wichura nadłamała konary naszej staruszki i trzeba było dokonać drastycznych cięć, by dać nowe życie temu drzewu, tej strażniczki naszego spokoju, ostoi niezmienności i bezpieczeństwa, znanemu na całą okolicę punktowi orientacyjnemu, według którego łatwo tu trafić ewentualnym gościom oraz kurierom.




   Kiedyś nawet pokusiłam się o napisanie ballady o naszej lipie, o tym, czego świadkiem mogła być przez kilka stuleci swego istnienia ( śpiewanka lipowa ). Bo to naprawdę niesamowite, gdy się pomyśli, że tuż obok nas trwa od pokoleń żywa istota, która w stoickim milczeniu obserwuje ogrom zmian zachodzących na świecie, w dziejach ludzkich, w modzie, zwyczajach i zachowaniu.  Może jednak mówi coś do nas, może przed czymś ostrzega, tylko nam trudno wsłuchać się w jej łagodny szept, trudno wyłowić to, co najistotniejsze? Wszak przeważnie tak jest, że najłatwiej dociera do nas to, co głośne, bezczelnie coś narzucające, zagłuszające przez to inne, nie mniej ważne i istotne dźwięki oraz wiadomości. A przecież one są, na pewno są, trzeba je tylko wyłowić z chaosu, z szumu informacyjnego, wsłuchać się sercem, odnaleźć odzew w rozumie i intuicji. 



   Lipie chyba dobrze w jaworowym siedlisku, bo co roku nieomal zauważmy nowe jej siewki na terenie naszego ogrodu. Dwie wyrastają na zboczach stawiku, tuż przy trześniach, także samosiejkach. Kilka innych młodych lipek dobrze się ma przy płocie, miedzy ligustrem. Jeszcze inne zdecydowały się zapuścić korzenie z północnej strony ogrodu, tam, gdzie tylko dzikim bzom jest dobrze. Niech rosną. Niech zadziwiają nas swoją siłą żywotną i urodą. Niech dają w lipcu schronienie i pożywienie tysiącom pszczółek, os, baków, trzmieli i motyli uwijających się wśród jej kwiatów z rozgłośnym buczeniem, podobnym do jakiegoś pierwotnego śpiewu ziemi, murmurando będącego rękojmią powtarzalności i trwania.



    
  Tyle lat już na lipę naszą patrzymy,  podziwiamy o każdej porze roku, ale chyba pierwszy raz  zauważyliśmy jak cudownie wygląda na wiosnę. Otworzyliśmy szerzej oczy, nastawiliśmy uszy na jej delikatny śpiew…










Pozdrawiamy Was serdecznie z domu pod stareńką lipą!:-)

niedziela, 19 kwietnia 2020

Maskarada…





   Chciałabym pokazać wam tutaj trochę najnowszych zdjęć zrobionych podczas zeszłego tygodnia w naszym ogrodzie i wokół niego. Chciałabym żebyście mogli zobaczyć jak śmiało poczyna sobie wiosna, która ożywiona mocą słońca każe rozkwitać drzewkom owocowym i zwyczajnym mleczom, zielenić się brzozom i wierzbom, tworzyć nabrzmiałe pączki na lipie – staruszce oraz na krzewach bzu, dyrygować śpiewem ptaków i kumkaniem żab, budzić dokuczliwe muszki i inne latające owady, coraz bardziej rozbłękitniać niebo i kolorować widok pobliskiego lasu, rozweselać psy a nam wystawiać twarze ku życzliwym promieniom. Tak, chciałabym to tutaj pokazać, tylko nie wiem, czy się to uda, gdyż wkradł się na blogi jakiś złośliwy wirus, który sprawia, że publikowane wcześniej zdjęcia znikają, zakryte przez maskę dziwacznego okienka z ironicznie (moim zdaniem) uśmiechniętą gębusią. Nie mam na ten irytujący stan rzeczy żadnego wpływu, tak jak nic nie mogę poradzić na przymus noszenia przez nas wszystkich uprzykrzającej życie maski.










   A miałam, niestety, w ubiegłym tygodniu okazję poznać na samej sobie, jak niewygodna jest taka maseczka, choć uszyta przez mnie z mięciutkiego materiału, choć dopasowana i przyjemnie błękitna jak kawałek nieba. Ważne i niecierpiące zwłoki sprawy kazały jechać mnie i Cezaremu do miasta a traf chciał, że stało się to w pierwszym dniu obowiązywania narodowej maskarady. Dobrze, że parę dni wcześniej, tknięta jakimś przeczuciem uszyłam dla nas obojga maseczki. Miały czekać na jakiś odległy czas, gdy będziemy musieli wyprawić się z naszego bezpiecznego siedliska. Jednak los chciał, że pojawiła się pilna konieczność wyruszenia stąd ku cywilizacji już w ubiegły czwartek i piątek. 





   Szokiem jest takie zetknięcie się po paru tygodniach dobrowolnej kwarantanny z ową opanowaną przez strach przed wirusem ludzkością. Szokiem widok zamaskowanych oraz odzianych w gumowe rękawiczki osobników, długich kolejek do sklepów, z odległością międzyludzką już nawet nie dwu, ale i pięciometrową, szokiem milczenie tych ludzi w kolejce i popatrywanie na siebie z podejrzliwością a nawet lękiem. Przez te parę tygodni świat jeszcze bardziej oszalał, upodobnił się do rzeczywistości z książek Orwella i Huxleya. A widać to tym wyraźniej, im bardziej nasza tutejsza, wiejska, oparta na bliskości z naturą rzeczywistość nie zmienia się wcale a jeśli już to tylko na lepsze, bo coraz cieplej i barwniej dookoła. Ale wracając do maseczki, to nie wiem, czy da się do stałego noszenia jej przyzwyczaić. Bo to nie dość, że okulary się pocą, to skóra pod spodem swędzi, to gorąco jest i duszno, to wciąż człowieka korci (choć nie wolno), żeby poprawić to ustrojstwo, uwolnić choć na chwilę nos, podrapać go i wydmuchać go w chusteczkę, bo wciąż ma się wrażenie, że się zapycha.  I co z tego, że niektóre z tychże przesłon na twarz są nawet ładne i pomysłowe, skoro tak w nich niewygodnie, a ponoć i niezdrowo, bo chcąc nie chcąc wdycha się osiadające na materiale wirusy i bakterie, które w innych okolicznościach rozpierzchły by się daleko wraz z powietrzem? No i niepokoi ta perspektywa ich noszenia  -  wielomiesięczna może i kilkuletnia. Takoż i nieprzepuszczających powietrza rękawiczek, pod którymi skóra spływa potem. Jeszcze teraz wiaterek nieco chłodzi nasze rozgrzane ciała i twarze a co będzie latem które znowu zapowiada się sucho i upalnie? Może maseczka to mniejsze zło a może nie…Wszystko okaże się z czasem. W końcu wszelkie maski zostaną zdjęte, płatki kwiatów opadną a drzewa wydadzą owoce...





    Ech, życie, życie…Czy ktokolwiek z nas jeszcze dwa miesiące temu mógł przypuszczać jak bardzo zmieni się nasza zwyczajna, nieco nudna codzienność? Jakie będą nami targać emocje? Jakie pojawią się lęki, frustracje, niemożności, zakazy i nakazy, mury międzyludzkie, moralne dylematy?  Przeczytałam niedawno na którymś z internetowych portali, iż w stanie Georgia w USA, z powodu ogromnej ilości zachorowań także wprowadzono przymus zamaskowywania oblicz ludzkich a ponieważ każda zasłona jest lepsza od żadnej zniesiono tam nawet wieloletni zakaz ubierania białych, spiczastych kapturów Ku Klux Klanu. Kto wie, może w tych prześcieradłach na głowach jest nieco wygodniej niż w zwyczajnych, mocno przylegających do skóry maseczkach? Ale skoro znowu wolno chodzić w tychże prześcieradłach, czy nie doprowadzi to to wznowienia działalności tegoż ponurego stowarzyszenia ?( o ile oczywiście ta informacja o kapturach jest prawdą a nie kolejnym fake newsem). Pewnie więcej obserwacji, refleksji i spostrzeżeń ma w związku z tym mieszkająca od kilku lat w tym stanie Maria K., autorka świetnego podróżniczego bloga „Pakuj walizki”( Pakuj walizki  ).




   A wracając do naszego „tu i teraz”( w obecnych czasach cały świat dzieli podobne troski, więc coraz bardziej rozmywają się wszelkie podziały i granice, wszyscy jedziemy na tym samym wózku.) - to jakoś trzeba sobie z tym wszystkim radzić. Oby tylko zdrowie było. Oby nic się do nas nie przyczepiło, nie zaburzyło resztek normalności i spokoju. Oby mieć coś, co pociesza, oddala, przywraca równowagę, uśmiech, radość życia i nadzieję. Dla nas z Cezarym ratunkiem w tej sytuacji jest obcowanie z przyrodą w ogrodzie. Są spacery do lasu, które (o szczęście niepojęte!) znowu będą możliwe od poniedziałku. Jest rozmowa z rodziną, sąsiadami i znajomymi (niestety, głownie telefoniczna). Jest oglądanie wesołych memów i filmików na YT, albo wręcz przeciwnie, zapoznawanie się z tymi traktującymi na serio o tym, co się dzieje, po obejrzeniu których coraz wyraźniej rozumiemy jak łatwo można zmanipulować i zastraszyć ludzkość, jak pokrętne mogą być interesy niewidzialnych władców tego świata i jak mocno w obecnej sytuacji trzeba bronić swego instynktu, rozsądku, moralności, wolności wewnętrznej i niezależności. 


   
    A co do tytułowej maskarady, to pod spodem wklejam linka do piosenki pod tym tytułem śpiewanej przez wspaniałą Stanisławę Celińską. Już w zeszłym roku chciałam polecić tutaj wysłuchanie tej pieśni, ale wciąż inne tematy zdawały mi się pilniejsze. Polecam zatem ją teraz, tym bardziej, iż jej słowa nabrały obecnie zupełnie nowego wymiaru.


   Pozdrawiam Was serdecznie od nas obojga i kończę tego posta z nadzieją, że zamieszczone tutaj zdjęcia będą widoczne, że nie zakryje ich jakaś wirtualny, zamaskowany wirus internetowy. A gdyby nawet zakrył, to zapewniam Was, że świat za oknem z dnia na dzień jest coraz piękniejszy, że natura nie straciła swojej prawdziwości oraz pozytywnego oddziaływania na ludzkość  i wystarczy tylko otworzyć oczy i mimo jakiejkolwiek maski by zobaczyć to, co powinno być dostrzeżone!:-)*

 


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost