środa, 7 marca 2018

Przebudzenie...





   W miasteczku odnalezionych myśli niekiedy czas zamiera. Uliczki są puste. Wiatr chowa się w śnieżnych zaspach i tam głęboko śpi. Dziwny stan zawieszenia. Nic się nie dzieje. Dzianie usnęło razem z miasteczkiem. Widać piękną, kolorową pocztówkę. A mróz ścina tę rzeczywistość nieustępliwymi soplami lodu, zwieszającymi się z okapów dachów, płotów i gałęzi drzew.

   A potem przychodzi odwilż. Spada jedna kropelka. Stukocze uporczywie po zamarzniętym bruku. A ten dźwięk dochodzi do uszu uśpionych mieszkańców. Potem goni ją druga kropla. I trzecia. Nadchodzi jakaś zmiana.

   Stara, śmieszna wróżka Konstancja otula się błękitnym, mglistym szalem i poprawiając przekrzywione rondo żółtego, słomkowego kapelusika spogląda przez swe czarodziejskie szkiełko. Łapie w nie promień słońca i sprytnie obracając nim w powykręcanych reumatyzmem dłoniach, bada rzeczywistość.

   - Już czas.... - szepcze i uśmiecha się tajemniczo. A potem nakierowuje ten promień na okna domów przy rynku. A one zaczynają lśnić i mienić się tęczowo. Potem wróżka wdziewa  zniszczone buty i drepcze do studni. Spogląda w dół na taflę wody i wrzuca doń zaczarowany uśmiech. I woda zaczyna błyszczeć, drżeć, tańczyć. Czuje to woda w pobliskiej fontannie. Muzyka przebudzenia przejmuje ją na wskroś i płynie kryształowymi kroplami nowych, nieśmiałych wzruszeń. Śpiewa piosenki o życiu, które nie poddało się niewierze i marazmowi. O iskierce, która na przekór wszystkiemu przetrwała w najciemniejszym zakątku duszy. Słyszy to wiatr i się budzi. Przeciera oczy i rozgląda się ze zdumieniem. - Ile roboty, ile roboty przed nim...

   Niech wszystko wokół zawiruje. Śmiech, kurz, płacz i marzenia. Wiatr przeciąga stare kości a gałęzie radośnie otrząsają się ze śniegu. Sen opada w dół. Jest tylko mglistym wspomnieniem.
   Wróżka spogląda przez swe szkiełko i widzi nową nadzieję. Miasteczko znów się budzi.



    A potem pojawia się kolejny, zaczarowany promień. Ten, który chce dotrzeć aż do najbardziej zamkniętego serca. Wniknąć tam, gdzie od dawna mieszka tylko smutek, apatia, zniechęcenie a nade wszystko niewiara w samego siebie i w lepsze jutro.



   Taki właśnie promień zamigotał o świcie w oknie starszego, niewyróżniającego się niczym szczególnym mężczyzny, mieszkańca szkolnej przybudówki. Pan Eustachy, na co dzień spełniający pożyteczną rolę woźnego w miejscowej szkole podstawowej miał dzisiaj wolne.  Odchylił zasłony i zmrużył oczy oślepiony natrętnym, bezczelnie spoglądającym na jego zmęczoną, szarą twarz, irytująco optymistycznym światłem słonecznym. Mężczyzna wybierał się rano do przychodni, bo tak doradziła mu wczoraj dyrektorka szkoły a ponadto od dawna męczyły go dziwne bóle w klatce oddechowej i dopadały problemy z oddychaniem. Szybko się męczył i musiał często zażywać odpoczynku. Tak, najwyższy był już czas aby wybrać się do doktora. Ale wstyd mu było okazywać słabość przed sobą samym i przed innymi. Zawsze przecież trwał dzielnie na swoim stanowisku pracy. Dyrektor szkoły w świątek i piątek mógł na niego liczyć. Woźnemu zostało jeszcze kilka lat do emerytury i musiał zrobić wszystko by dać radę dotrwać do tej chwili. A co potem? Cóż, gdy rozmyślał o tym, nie czuł żadnego radosnego oczekiwania czy niecierpliwej ekscytacji. Prawdę mówiąc bał się tej chwili. Tego nadmiaru wolnego czasu, który czymś trzeba będzie wypełnić. Nie miał nikogo. Nieliczna rodzina rozsiana była gdzieś daleko po świecie a on nigdy nie zrobił nic by nawiązać z nią kontakt. Sam przed sobą udawał, że przyjemność sprawiają mu samotne wieczory spędzane z ryczącym na prawie cały regulator telewizorem (miał problemy ze słuchem) oraz rzadkie wyjścia do miejscowej gospody, gdzie lubił wypić sobie kufel zimnego piwa i popatrzeć przez kilka minut na innych, pełnych życia i swobody ludzi. Potem szybko wracał do domu, gdzie zaparzał sobie gorącej herbaty i z westchnieniem rozsiadał się w starym, skrzypiącym fotelu i wspominał stare dobre lata, gdy tyle mu się chciało, gdy nic nie bolało a jego ciało było mu jeszcze przyjacielem a nie wrogiem.

- Ech, lata moje, lata moje młode...Ach, przepadły jak kamienie w wodę...- pół szeptał, pół nucił sobie starą, rzewną piosenkę. A łzy same toczyły się mu po policzkach, przynosząc na chwilę ulgę strudzonemu, samotnemu sercu...



Lata moje lata moje młode
Ach przepadły jak kamienie w wodę
Tak mi tęskno tak mi żal
Gdy obracam oczy w dal
W życia mego ranek i pogodę

Jakie mi was odebrały czary
Świat zielony był a dziś jest szary
Uśmiechami witał mnie
Aż nie mogę pojąć że
Taki był szczęśliwy nie do wiary

Tak niedawno było to tak blisko
Matki twarz schylona nad kołyską
W mroku śpiewa mi do snu
Widzę ją nad sobą tu
Co się stało gdzie to poszło wszystko

Połóż mi na czole swoje ręce
Wróć mi moją młodość w tej piosence
Ach jak szybko minął czas
Ja już nie odszukam was
Lata młode lata me dziecięce...
słowa: Marian Hemar, muzyka: Mordechaj Gebirtig 


   Pan Eustachy nie miał właściwie żadnej pasji, która by go przed samotnością i smutkiem broniła. Kiedyś bardzo dużo czytał, interesował się teatrem i filmem, ale ostatnio nie umiał się skupić na żadnej lekturze ani na tym, co oglądał w telewizji. Zbyt dużo w nim było rozbieganych myśli, krążących wokół zmartwień, wspomnień i codziennych frustracji. 

   Do niedawna bardzo lubił swoją pracę, czerpiąc satysfakcję z tego, iż był w niej dokładny, rzetelny a nade wszystko niezastąpiony. Ale odkąd przez kłopoty ze zdrowiem i to zaczęło się zmieniać a w wielu sytuacjach, gdzie potrzebna była siła fizyczna i wytrzymałość nie umiał ich już z siebie wykrzesać dopadał go lęk o przyszłość i wynikająca z niej niemożliwa do stłumienia irytacja. Ze zmarszczonymi brwiami pojawiał się wówczas na szkolnych korytarzach i szukał tylko kogoś, na kim mógłby swe nerwy wyładować. A ze znalezieniem takiego delikwenta nigdy nie miał najmniejszego problemu. Zawsze przecież napatoczył się jakiś krnąbrny albo nazbyt hałaśliwy uczniak, którego mógł o byle co zbesztać, wygłosić ostrą reprymendę i na koniec wcisnąć mu do ręki szczotkę by za karę posprzątał to, co inni naśmiecili. Do pewnego momentu tak surowy, obsesyjnie wręcz pilnujący porządku i spokoju woźny był wygodny dla starego dyrektora szkoły i nauczycieli. Wszystko w szkole działało jak w dobrze nakręconym zegarku a wszędzie panował wzorowy ład i dyscyplina. Jednak w ostatnich miesiącach zaczęło się pojawiać coraz więcej skarg na niego. Uczniowie wręcz bali się pana Eustachego, który gniewał się bez najmniejszego powodu. Przezornie starali się usuwać mu z drogi. Milkli, gdy pojawiał się w pobliżu. Uprzedzająco kłaniali mu się już z dala. A mimo to on zawsze znalazł jakiś powód do zdenerwowania. Krzyczał wówczas głośno i nieprzejednanie, nie słuchając przy tym żadnych rozsądnych tłumaczeń. A bywało, że łapał jakiegoś nieszczęśnika za ucho, kołnierzyk mundurka czy warkoczyk i w tak poniżającej pozie doprowadzał do wychowawcy.

   Kilka dni temu wezwała go do swego gabinetu, panna Lidia, nowa dyrektorka szkoły. Była to osoba młoda, pełna ambicji oraz wizji, co do nowoczesnego zarządzania placówką oświatową. Marzyła jej się szkoła przyjazna dla dzieci i młodzieży. Rozwijająca ich talenty i zainteresowania. Dysponująca dobrze wykształconą, kompetentną a przede wszystkim sympatyczną kadrą nauczycielską.  Tymczasem znerwicowany, opryskliwy woźny nie bardzo pasował do tego wizerunku. Na dodatek rodzice uczniów coraz częściej skarżyli się, że przez niego ich pociechy boją się chodzić do szkoły. A między sobą nazywają go nawet złośliwym gnomem czy wampirem Nosferatu i wymyślają na jego temat niestworzone historie. Nawet takie, iż nocami niczym nietoperz fruwa po mieście, cicho podlatuje pod uchylone okna mieszkań i podsłuchuje dziecięce sny i myśli, by następnego dnia móc uczniom dokuczać ile wlezie!

- Drogi panie Eustachy! – zwróciła się do niego miłym, cichym głosem młoda dyrektorka, kiedy już zasiadł naprzeciwko niej w gabinecie a potem z mieszaniną powagi i rozbawienia spojrzał w jej oczy, niechcący dostrzegając w tej pięknej, dystyngowanej kobiecie niedawną uczennicę, małą, zadziorną, pucułowatą Lidkę.

- Wydaje mi się, że koniecznie potrzebuje pan odpoczynku! Tak dawno nie był pan na zasłużonym urlopie! Uważam, że najwyższa pora by odetchnął pan od swych codziennych obowiązków – oświadczyła lekko zmieszana dyrektorka, wyraźnie się przy tym rumieniąc, gdyż zdawała sobie sprawę, iż woźny może jej słowa odebrać opacznie i poczuć się urażonym. No, bo jak to? Mieliby tu sobie jakoś poradzić bez niego? Nagle jest niepotrzebny?

   Woźny, niestety, nie dosłyszał oczywiście, co do niego powiedziała. Jak to on, bardzo się tym zdenerwował. Chrząknął niecierpliwie, sapnął i by nie musieć natychmiast odpowiadać udał, iż rozwiązało mu się sznurowadło. Pochylił się nad butami a wówczas coś tak mocno zakłuło go w piersiach, że aż jęknął i cały zlał się potem. Kiedy z trudem się wyprostował był na twarzy czerwony jak burak. Oddychał ciężko. Najchętniej natychmiast wyszedłby z gabinetu szefowej by schronić się w swej służbówce i jakoś dojść do siebie.

- Panie Eustachy! Co się dzieje? Czy ma pan jakieś problemy z sercem? – przerażona jego wyglądem młoda kobieta pochylała się nad nim troskliwie i podawała mu szklankę zimnej wody, gładząc wilgotne od potu czoło mężczyzny.
- Nie, nie! To nic takiego! Ja po prostu, czasem mam problem ze słuchem i denerwuję się, gdy nie rozumiem, co ludzie od mnie mówią! – tłumaczył się zawstydzony jej troską woźny.
- Przed chwilą zasugerowałam panu odpoczynek! – powtórzyła już tym razem o wiele głośniej dyrektorka.
- Powinien pan wziąć zaległy urlop a może wyjechać do jakiegoś sanatorium? Należy się to panu jak nikomu innemu!
- Drogi panie! Jutro proszę sobie wziąć wolne i z samego rana pójść do przychodni. To moje polecenie służbowe! Trzeba przebadać się dokładnie i wziąwszy pod uwagę rady lekarza zdecydować, jaki rodzaj odpoczynku byłby dla pana najlepszy. Potrzeba panu dobrych kilku dobrych tygodni wytchnienia od codzienności. I zapewniam, iż po tym czasie wróci pan do nas odrodzony, uśmiechnięty i pełen nowych sił. A my tu wszyscy będziemy czekać na pana z ogromną niecierpliwością! – w serdecznym tonie  zakończyła swą przemowę dyrektorka a patrząc uważnie w twarz woźnego dostrzegała, że tym razem on doskonale rozumie jej słowa a zrozumiawszy smutnieje i zapada się w sobie.
I właśnie dlatego dzisiejszego poranka pan Eustachy wstał z łóżka bez entuzjazmu. Nie śpieszyło mu się wcale do lekarza, ale obiecał tam pójść. Ta młoda dyrektorka uparła się na niego, a więc nie ma rady.  

   Z trudem przełknął kromkę chleba z masłem. Popił kawą zbożową. Ubrał znoszone, ale porządne palto. Na głowę naciągnął ciepły beret i wyruszył na ukos przez rynek, miotany porywistymi uderzeniami roztańczonego szaleńczo wiatru i oślepiany przez radosne promienie porannego słońca.

  Resztki szarego śniegu dogorywały przy krawężnikach chodników, ale powietrze migotało wielobarwnie a wiatr nucił wesołe, nieomal wiosenne pieśni. Pan Eustachy spojrzał na dachy domów. Błyszczały rosą i wszystkimi kolorami tęczy. Niebo ponad nimi ubrało się w królewskie odcienie różu i złota. W dole oszalałe ze szczęścia wróble obsiadły rosnące przy rynku klony i platany. Psy uganiały się radośnie wokół obsadzonego tulipanami skweru. Ni stąd ni zowąd przyszedł mu wówczas na myśl fragment starego wiersza:




"(...)Słuchać tej pieśni, która pierś rozpiera
Ogromnej ziemi i w niebie zamiera,
Ginąć w tej woni sadów i błękicie.
Pić to wokoło budzące się życie
I czuć z wszechświatem, nie pragnąc dla siebie
Serca na ziemi ni gwiazdy na niebie
Nic nie zamarzyć, nie kochać, nie żądać(...)" 
- K.Górski "Spokojność"
   

   Coś kazało mu pójść w stronę studni przy rynku. Kiedyś, w dzieciństwie, bardzo lubił spoglądać w jej tajemnicze mroki i wypatrywać tam z nadzieją zaklętych korytarzy, fascynujących sekretów. Kiedyś miał tyle marzeń i planów. Potem życie oduczyło go tej ciekawości i tej nadziei. Nauczył się zadowalać tym, co jest. Przywykł cierpliwie znosić swój samotny los i nie wyglądać żadnej odmiany. A czas biegł, zapomniawszy o nim, więc i on zapomniał o czasie. Wrósł w swoją bezpieczną, niezmienną codzienność, w nienaruszalną powtarzalność. I niby dobrze mu z tym było, ale w chwilach takich jak ta, gdy czuł, iż w istocie nie jest niczym więcej, jak tylko miotanym przez wiatr starym liściem klonu, pojawiło się w nim coś w rodzaju dziwnego, niezrozumiałego pragnienia by jednak odważyć się na coś więcej. Ale, na co? Tego jeszcze nie wiedział.

   Dzisiaj było jakąś dziwną, niezrozumiałą zupełnie obietnicą. Zapowiedzią ukrytą w migotliwym powietrzu, w tańczącym wokół jego śmiałej myśli promieniu.  

 Stanął przy cembrowinie studni i zajrzał w głąb. Na dnie coś lśniło niewyraźnie, jak odległy poblask słońca. Wpatrzył się w to zaintrygowany i wyraźniej już zobaczył maleńki krążek -  złoty dukat.
 -Ach -  westchnął - A więc ludzie nadal to robią? Wciąż mają marzenia i wciąż wrzucają tu swoje monety? Wierzą w tę starą legendę, że kto o wczesnym, różowym świcie wrzuci tu dukata i wypowie najskrytsze swe życzenie, temu się spełni...

   Ze zdumieniem i niedowierzaniem sięgnął do kieszeni swojego palta i namacał tam chłodny, okrągły kształt. Trzymał w palcach złotą, lśniącą teraz pełnym blaskiem monetę. Obracał ją w dłoniach, nie potrafiąc zrozumieć skąd się tam wzięła. Wszędobylski, figlarny promień zajrzał mu w oczy i połaskotał spierzchnięte usta oraz policzki. Wówczas pan Eustachy nagle i bez zastanowienia uśmiechnął się do własnych myśli i wrzucił złoty krążek w czarodziejską toń studni. A wypowiedział przy tym bardzo śmiałe marzenie. Takie marzenie, w którym zawierało się wszystko. A studnia odpowiedziała mu radosnym, pełnym obietnic pluskiem...

- A więc i pan w to wierzy?! – usłyszał raptem tuż obok siebie pogodny, lecz nieco schrypnięty głosik dziewczęcy. Obejrzał się i zdumiony dostrzegł stojącą tuż za nim tę dziewczynkę z piątej B, tę małą, ciemnowłosą Zosię, najmłodszą córkę piekarza. Zerknął na nią z zawstydzeniem, gdyż wielce niestosownym wydało mu się to, iż ktoś ujrzał go w takiej chwili…W chwili słabości, dziwnego rozmarzenia, dziecięcego nieomal rozrzewnienia. I już miał burknąć coś po swojemu, zbesztać to bezczelne, wścibskie dziecko, które ośmieliło się tak bezceremonialnie zagadnąć do niego, gdy nagle ujrzał, że dziewczynka ma rozgorączkowane oczy i zapuchnięty od kataru nos.

- A co to Zosiu? Chora jesteś? – zapytał i troskliwie poprawił tkwiącą na czubku głowy dziecka, przekrzywioną, zieloną czapeczkę.
- Tak, proszę pana! Właśnie idę do przychodni. Wczoraj wieczorem źle się poczułam i mamusia zdecydowała, że nie powinnam wybierać się dzisiaj do szkoły, bo jeszcze inne dzieci pozarażam – odparła miodowooka dziewczynka, pociągając wymownie nosem.
- A ja tak nie cierpię chorować! – otarła załzawione od kataru oczy i spojrzała na niego bezradnie.
- Wie pan, dzisiaj w szkole mamy mieć pierwszą próbę do naszego przedstawienia o powitaniu wiosny. I tak się na nią cieszyłam, bo gram tam leśnego elfa a ja bardzo lubię takie zaczarowane istoty. Tyle się bajek pięknych o nich naczytałam! – zwierzyła się spontanicznie, lecz zaraz umilkła raptownie i oblała się rumieńcem przypomniawszy sobie zapewne, do kogo mówi. 

- To ja już pójdę! Do widzenia panu! – zawołała i obróciła się na piecie by pobiec w stronę pobliskiej przychodni, która właśnie o tej porze była otwierana.
- Poczekaj dziecko! Pójdziemy razem! – sapnął pan Eustachy i zadziwiając samego siebie dodał:
- Ja też idę do lekarza a poza tym bardzo lubię szkolne przedstawienia i zawsze z ciekawością patrzę, co tam znowu wymyślacie! Słabo słyszę i nie bardzo wiem, co tam mówicie, ale pokazujecie takie cuda, że chcąc nie chcąc nawet podglądam te wasze zabawy w teatr – oznajmił, zrównując krok z Zosią i spoglądając serdecznie w jej zdumione oczęta dodał:
- A mając mniej więcej tyle lat, ile Ty masz teraz zaczytywałem się w książkach przygodowych i nawet marzyło mi się, że wyruszę kiedyś śladami Stasia i Nel!
- Jejku! Nigdy bym się tego po panu nie spodziewała! – pisnęła z radosnym zdumieniem uczennica a potem wkładając ufnie ciepłą rączkę w chłodną dłoń srogiego woźnego roześmiała się i zapytała:
- A która ich przygoda podobała się panu najbardziej? Bo mnie ta ze słoniem!

  Słysząc tę miłą konwersację wróżka Konstancja, która niewidzialnie przysiadła sobie na solidnym, drewnianym okapie studni aż klasnęła radośnie, płosząc tym samym ciekawskie gołębie, tkwiące dotąd przyjemnie na pobliskim klonie. Ptactwo rozpierzchło się we wszystkie strony a wróżka obserwując z zadowoleniem tę pochłoniętą rozmową dziwną parę, oddalającą się teraz zupełnie niespiesznie w stronę przychodni wyszeptała ciche zaklęcie. Jakie to było zaklęcie? Och, o tym wiedział tylko wszędobylski, ciekawski wiatr, zaczarowana woda w studni i figlarny promień porannego słońca, skaczący teraz beztrosko po budzących się ze snu oknach kamieniczek przy rynku, po parapetach, na których stały doniczki ze świeżo rozkwitłymi krokusami, fiołkami, żonkilami i tulipanami…

c.d.n.




P.S
Opowiadanie to w mocno skróconej wersji było już kiedyś na tym blogu publikowane.

20 komentarzy:

  1. Nie ma lepszej terapii nad dziecięcą panie Eustachy:-) Mnie wczoraj Wnuk przykleił parę plastrów z ciastoliny i proszę, krzyże nie bolą, serce się uspokoiło, nawet gardło nie piecze:-))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, Basiu! Ciepło dziecięcych serc oraz remedium ciastolinowe dzieciecymi rączkami przyłożone dobre są na wszystko!:-)
      Dobrego dnia życzę!:-))

      Usuń
  2. To taki czas, kiedy zimy juz (prawie) nie ma, a wiosna jeszcze nie nadeszla. Wszyscy pomeczeni zimnem i codziennoscia chcieliby juz ciepla i slonca, zieleni, kwitnacych kwiatow i drzew, a tu marazm i jakas taka beznadzieja. Nic dziwnego, ze przemeczone ciala atakuja zajadle zarazki, kto by mial sile sie przed nimi bronic.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale niech no tylko słonko ładnie zaświeci, niech ptaszęta sie rozśpiewają,to od razu człowiekowi chce sie na pole lecieć, twarz ku słonku wystawić, świeżym powietrzem sie upić. Od razu parę lat człowiekowi ubywa. U nas dzisiaj pięknie od rana!Wiosnę czuć. Wiosna, wiosna, ach, to Ty?!:-))

      Usuń
  3. Ooo, chyba przegapiłam tamtą wersję. Czekam na cd. :-))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta jest znacznie dłuższa. Lubię rozbudowywać stare wersje opowiadań!:-))

      Usuń
  4. Też tego akurat opowiadania nie pamiętam ... ale to nic. Z przyjemnością przeczytałam je teraz.
    Ehhh, ci woźni :))) W realiach dzisiejszej szkoły, to chyba niemożliwe, żeby uczniowie bali się woźnych. A jesli czują przed nimi respekt, to tylko dobrze wpływa na pracę szkoły. Nie mam sił rozwijać tego tematu, a nie o tym przecież pisałaś, Olu :)
    Twoje opowiadanie ma wzbudzać nadzieję, ogrzewać zmęczone dusze, oraz roztopić je w promieniach wiosennego słońca :) Którego jest tak mało.
    A czy na Eustachego czeka jakaś miłość? I jeśli chodzi o wizytę w przychodni - najwyraźniej poprzedni dyrektor bardzo po macoszemu traktował badania okresowe pracowników ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze w moich czasach woźni byli srodzy i ważni. Ja sama bałam sie bardzo woźnego w przedszkolu a potem woźnej w podstawówce. Co nie przeszkadzało mi nieraz nabroić, ze hej!:-))
      Tak, to opowiadanie w zamysle ma mieć wydźwięk pozytywny.Ma pokazywać, że w każdym momencie zycia moze nam sie zdarzyć cos dobrego.
      Co spotka Eustachego? O tym w drugiej części opowiadania. A badania okresowe...Każdemu by sie od czasu do czasu przydały. Żeby wychwycić cos w zarodku. A tak ciezko doprosic sie lekarzy w przychodni o skierowanie na swykłą morfologię...Ach, precz zgryzoty. Przynajmniej dzisiaj. Ma byc pozytywnie!Słonko cudnie świeci i cuda obiecuje od rana. Niech sie dzieją zatem!:-)
      Serdecznosci słoneczne zasyłam Ci Lidko!:-)0

      Usuń
    2. Tobie, Olu też serdeczności zasyłam :) Dziękuję :)
      U nas słońce poświeciło rano, a potem szaro, buro i ponuro, oraz wizyta u pani wet z kotem. Całą noc się martwiłam tą wizytą, a tu pani doktor pocieszyła nas, że ona jest zaskoczona i zadowolona, że rana tak pięknie się goi, a to, co się jeszcze nie goi, to spokojnie się zagoi. Tylko trochę później.
      Jakiś mały cud to był zatem :)

      Usuń
    3. Cieszę sie tym małym cudem Bonusikowym! A właściwie dużym, bo Tobie lżej i radośniej na sercu sie zrobiło!A to najwazniejsze!
      Wobec powyższego przytulam Cię radośnie, Lidusiu!:-))

      Usuń
  5. Wspaniała historia. Już nie mogę się doczekać jej dalszej części!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podoba Ci się, Karolinko? No to cieszę się ogromnie!:-))

      Usuń
  6. Piękne opowiadanie...poprzedniej wersji nie czytałam, więc z niecierpliwością będę czekała na zakończenie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprzednia wersja to zaledwie kilka akapitów tekstu. Krótka forma, które może byc skończoną całością, ale mozna ją też rozwinąć - co niniejszym uczyniłam!:-)

      Usuń
  7. Miasteczko odnalezionych myśli, wróżka Konstancja, pamiętam tylko woźnego Eustachego nie pamiętam:-)
    A za moim oknem zima, mgła i szarość, ani śladu wiosny. Oj, przydałaby mi się dzisiaj wróżka Konstancja, ale dzień dopiero się zaczął, może spotkam ją dzisiaj na swojej drodze, kto wie...
    Dzisiaj nasz dzień Olu:-) Dobrego Dnia dla Ciebie i Wszystkich kobiet zaglądających na Wasz blog!:-)*
    Marytka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię od czasu do czasu ożywiać moje miasteczko a nadchodząca wiosna daje ku temu dobrą okazję .Takoz i stary tekst ozywiłam i rozwinęłam dodajac do niego postać woźnego Eustachego!:-)
      U Ciebie szarosć? Moze jeszcze słonko sie pojawi. U mnie dzisiaj go tak duzo, że aż w oczy razi!Chętnie podziele sie z Tobą, Marytko połową jego promieni:-) I serdecznym uśmiechem, który zawsze dla Ciebie mam - nie tylko w dniu naszego świeta.
      Dziekuję za życzenia i pozdrowienia.Wszystkiego dobrego, wrażliwa duszo! Dzisiaj i zawsze!:-)))

      Usuń
    2. :-)* & <3 czyli - buziak i serduszko ☺
      Marytka

      Usuń
    3. Buziaki sercowe ślę na koniec dnia!:-))*

      Usuń
  8. Wypisz wymaluj nasz pan Woźny Ambroży. Czy oni często mają niezwyczajne imiona? My wołaliśmy na niego Obroży gdy rugał nas za zabłocone buty a Pan Ambroży gdy prosiliśmy by skrócił dzwonkiem lekcję chociaż o 5 minutek. Ale nic nie wiedzieliśmy o jego prywatnym życiu. Prawdziwe bajki piszesz Olu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ambroży, Eustachy, Apanazy, Gerwazy...i parę jeszcze tego typu starych, bardzo rzadko występujacych obecnie imion męskich, a przez to literacko a szczególnie bajkowo mi sie kojarzących.
      Obroży? Fajny skrót!:-)

      Usuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost