Za oknem minusowe temperatury. Jest wietrznie, mglisto i srebrzyście od szronu. Oblodzona niby szklanka droga sprawia, iż niewiele samochodów odważa się wyruszyć w zmrożone, pełne niebezpieczeństw oddale a ludzie, którzy usiłują dostać się gdzieś piechotą kroczą tak nieporadnie jakby dopiero co nauczyli się chodzić. Ślizgają się i niekiedy upadają boleśnie. Niektórzy wobec powyższego rezygnują z wędrówki a inni, ci którzy koniecznie muszą, mimo upadków uparcie prą do przodu. Obserwuję to wszystko z troską i podziwem. My z Cezarym póki co nie musimy się ruszać z naszego siedliska. Jednak za niedługi czas mam umówioną wizytę kontrolną u pulmonologa w Rzeszowie. Czy uda mi się tam wówczas dotrzeć? Moje ukochane Pogórze potrafi wszak płatać niemiłe, pogodowe niespodzianki... Tymczasem staram się o to nie martwić, bo w domu ciepło, spokojnie i zacisznie, a nawet sennie odrobinę. Psy rozłożone na swoich legowiskach pochrapują smacznie. Kot z lubością rozkoszuje się gorącem buchającym z kaloryfera i wyciąga się jak długi na parapecie. Oboje z mężem podjadamy co rusz świąteczne smakołyki, dając sobie na koniec roku dyspensę od nieco surowszej a na pewno prostszej i zdrowszej zazwyczaj diety. Trwa i błyszczy uczuciem tego chwilowego bezpieczeństwa nasza banieczka zwyczajnej codzienności. Niechże trwa jak najdłużej...
Słuchając kolęd , popijając herbatkę ziołową i zerkając od czasu do czasu to na ustrojoną choinkę, to na odwiedzany przez sikorki karmnik za oknem zamyślam się i wzdycham...Za mną trudny, obfitujący w bolesne a nieraz tragiczne zdarzenia rok. Te zdarzenia wywarły na mnie ogromny wpływ. Zmieniły patrzenie na wiele spraw. Wytrąciły z jakże kruchego poczucia równowagi i stałości. Nie oszczędziły też poczucia trwogi, wobec tego co stać się jeszcze może i nadziei, że uda się zachować przynajmniej to, co jest. Dziwna to mieszanka. Rozkołysana wciąż ta moja łódka i jakoś nie potrafi osiąść bezpiecznie na falach. Mam wrażenie, iż nie jestem już tą samą, co niegdyś osobą. Coś się złamało, nieodwołalnie przepaliło. Dojrzałam pewnie jak każdy prędzej czy później dojrzewa, dostrzegając świat takim jakim on jest, choć chyba nadal wolałabym patrzeć na niego przez różowe okulary. Przyjęłam do wiadomości, chociaż nadal nie potrafię się z tym pogodzić, że nie wszystkie opowieści mogą mieć szczęśliwe zakończenie i że pozytywnych bohaterów nie zawsze spotyka nagroda za ich szlachetne postępowanie. Zło, niesprawiedliwość, obojętność, choroby, ból i śmierć plenią się dokoła a niekiedy niestety wbrew wszelkim dobrym życzeniom ostatecznie zwyciężają. W kotle codzienności obok pozytywnych uczuć i faktów gotuje się mnóstwo złych emocji, goryczy rozczarowań, trucizny wzajemnych złości, nieufności i wrogości. A choćby bardzo się chciało, to przecież nie da się z tego przepastnego naczynia wyłuskiwać wciąż tylko słodkich rodzynek, nie przyjmując do wiadomości istnienia zjadliwej reszty zawartości owego kotła...
Jednocześnie tegoroczne zdarzenia pokazały mi zaskakująco pozytywne oblicze życia stawiając na mej drodze wspaniałych LUDZI. Osoby, które bezinteresownie obdarowały mnie swoim czasem, cierpliwością, uwagą, spokojem, poczuciem humoru, życzliwością, szczerością, zrozumieniem, troską, modlitwą, ufnością, pomocą i wsparciem. Jednym słowem DOBREM w każdym możliwym wymiarze. I ja to zauważam, doceniam, przyjmuję i wchłaniam w siebie niczym życiodajną wodę. Bez niej bym nie przetrwała. Pragnę też dzielić się tą bezcenną wodą z innymi, choć mam wrażenie, że nie wychodzi mi to na razie tak jak bym chciała, jak powinnam...
Wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem widzę, że tam gdzie ciemność, tam też istnieje światłość. Tam, gdzie zło, tam kryje się i DOBRO. A tam gdzie cierpienie, istnieje też zwykle pocieszenie. Tylko trzeba to chcieć i umieć odkryć, dostrzec. DOBRO w napotkanych przeze mnie osobach szeptało mi w tym roku wciąż tę samą mantrę: nie jesteś sama, nie jesteś sama...
Ponieważ było tych LUDZI mnóstwo, to nie próbuję nawet wymienić tych wszystkich wyjątkowych istot, które dane mi było poznać w tym roku czy też spojrzeć na nie z innej, niż ze znanej do tej pory strony. Wspomnę zatem poniżej chociaż o niektórych we wdzięcznej pamięci mając też oczywiście pozostałych...Im wszystkim, Wam, którzy czy to czytacie zasyłam z oblodzonego Pogórza lśniące niczym ogromny neon słowo : DZIĘKUJĘ!!!♥
Lecz przede wszystkim:
...Cioci, która dowoziła mnie codziennie do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów szpitala, w którym przebywał mój ciężko chory brat. A rozmowy, które przeprowadzałyśmy podczas tych wypraw, ich serdeczność i szczerość uświadomiły mi, że mimo tego, iż nasze kontakty dotąd były więcej niż sporadyczne, to więzy krwi trwają i stają się w trudnych chwilach prawdziwą opoką...
...Pielęgniarzowi z hospicjum, który z wielką delikatnością a jednocześnie zdecydowaniem niby piórko podnosił mego ciężkiego tatę i pokazywał jak należy go przewijać, jak pielęgnować, jak ubierać mu damską koszulę nocną, zapobiegającą obsesyjnemu rozdrapywaniu pampersa...Emanował przy tym tak niesamowitym poczuciem humoru, że człowiek mimo niewesołych okoliczności chichotał jak dziecko. I choć czasem był to śmiech przez łzy, to i taki był ważny, bo na moment uwalniał serce od nieustannego ciężaru i ścisku...
...Doktorowi z Podkarpackiego Centrum Chorób Płuc w Rzeszowie, który w trybie niezwykle pilnym przyjął mnie do szpitala i zlecał, przeprowadzał czy monitorował wszelkie niezbędne w mojej sytuacji badania. Okazał się nie tylko wspaniałym lekarzem, ale i pełnym empatii oraz ciepła człowiekiem. Szczodrze ofiarowywał swój czas, troskę i zainteresowanie, zaglądając po kilka razy dziennie do sali i wypytując o samopoczucie, wszystko dokładnie tłumacząc, nigdy nie okazując zniecierpliwienia, obojętności ani chłodnego dystansu. Chyba nigdy dotąd nie miałam do czynienia z tak wspaniałym doktorem, z kimś kto wykonuje swój zawód z prawdziwego powołania...Nawiasem mówiąc szpital, w którym leżałam także ze wszech miar zasługuje na pochwałę. W dobie, gdy na służbę zdrowia tylko się psioczy, bo brakuje pieniędzy, odwołuje się planowane zabiegi a na wizytę u specjalisty czeka się latami w Podkarpackim Centrum Chorób Płuc było niczym w zupełnie innej bajce. Nowocześnie, czysto, wręcz luksusowo. Zachwycały dwuosobowe sale z wygodną łazienką, z ogromnym telewizorem na ścianie i wielką szafą na ubrania i rzeczy osobiste pacjentów, pyszne posiłki, troskliwe i pogodne pielęgniarki oraz życzliwe panie sprzątające. Gdybym jeszcze kiedyś miała trafić do jakiegoś szpitala (odpukać w niemalowane!), to jedyne czego mogłabym sobie życzyć, by był to taki szpital jak ten...
...Sąsiadowi, który w dniu mojego powrotu ze szpitala, gdy obfite śniegi do cna zawaliły pogórzańskie drogi zorganizował dla mnie dowóz jeepem pod samą bramę naszego siedliska. Tu czekał zdenerwowany do cna, kompletnie zziajany Cezary, który przez kilka godzin odkopując nasze autko przed domem zmuszony był w końcu uznać, że mimo heroicznych starań nie da rady wyjechać po mnie, bo musiałby równie dokładnie odśnieżyć ponad pięć km drogi do miasteczka, gdzie dostarczyć miał mnie autobus z Rzeszowa. A jeszcze wcześniej w ostatecznej desperacji dzwonił z prośbą o pomoc do straży pożarnej, bo widok szalejącej uparcie śnieżycy nawet taki szalony pomysł podsunął mu do umęczonej głowy. Straży jednak nie udało mu się załatwić. Na szczęście zaprzyjaźniony z nami sąsiad rozumiejąc w jak ciężkim jesteśmy położeniu postarał się poprzez sieć swoich kontaktów szybko załatwić dla mnie bezpieczną podwózkę...
DOBRO jest. Ono trwa, leczy, dodaje sił, napełnia nadzieją. I choć dzieje się wokół tyle złego, choć nadal ogrom zmartwień zalega kamieniem w sercach i tyle nas osacza niemożności, choć nadal popadamy w zwątpienie, rozpacz i niemoc, to jednak często znajduje się ktoś, kto w odpowiedniej chwili poda nam pomocną dłoń i pomoże się wydźwignąć, znowu powstać i iść dalej. I my także, mimo uczucia, iż tak niewiele możemy, tak niewiele znaczymy możemy być dla kogoś tą siłą, tym wsparciem, które w danej chwili okaże się decydujące, najważniejsze.
Tym nieco patetycznym zapewne tekstem żegnam się ze starym rokiem, ze zdarzeniami ,które odcisnęły się we mnie mocnym śladem. Oby ten Nowy Rok był lepszy i dla mnie i dla Was. Nie wiemy jakie zagadki się w nim kryją, co planuje dla nas Los. Wszystko jednak trzeba będzie przyjąć, ze wszystkim się zmierzyć, wierząc, że ów Los zsyła nam tylko to, z czym będziemy sobie umieli poradzić. Bo przecież jakoś sobie radzimy...Prawda?
Jedyne, czego mogłabym sobie i nam wszystkim życzyć, to tego by mimo oblodzenia na drodze, mimo obitego od upadków ciała i bolesnych zwątpień w duszy udało się nam dalej iść przed siebie. Póki się da – mimo wszystko przed siebie, w sercu i u boku mając DOBRO, DOBRO, które jest i będzie...

Witaj Olgo
OdpowiedzUsuńTekst jak zawsze skłania do refleksji, zatrzymania się i uważniejszego spojrzenia na życie. Tak, dobro często rodzi się w drobnych gestach, które nie zawsze są spektakularne, ale mają realną moc. Warto pielęgnować tą wrażliwość i uważność na drugiego człowieka.
Olgo, niech odchodzący rok zabierze ze sobą wszystko, co trudne, zostawiając miejsce na wdzięczność, ciepłe wspomnienia..
Och, jak pięknie to opisałaś. Ja też chcę wierzyć, że Dobro istnieje i pojawia się wtedy, kiedy jest potrzebne, jeśli tylko damy mu szansę zaistnieć. Olu, niech nadal otaczają Cię Dobro i Życzliwość.
OdpowiedzUsuńTo spojrzenie Twego pieska na Ciebie... aż ścisnęło mi serce. Jak potrafią kochać i być wdzięczne. Na szczęście w ludziach dobro też ciągle jest, mimo przeszkód jakie stawia współczesność.
OdpowiedzUsuńNadziei i dobra dla Was i dla nas wszystkich na 2026 rok ❤️
I tak właśnie...upadamy się i podnosimy...i potem znowu...Dobrych i spokojnych chwil w 2026 roku..Ewa.
OdpowiedzUsuń