Czy pamiętacie
mój ubiegłoroczny, majowy post zatytułowany „Tajemnica różowej miski”? ( https://wewanderers.blogspot.com/2024/05/tajemnica-rozowej-miski.html )Otóż
przed kilkoma dniami nieoczekiwanie wyszło na jaw, kto jest owym tajemniczym
zjadaczem zawartości owej miski oraz łakomym pożeraczem kości po naszych psach.
Na dodatek tego kogoś mogliśmy obserwować na gorącym uczynku, nie ma więc już
żadnych wątpliwości, kto zacz! A jak to z tym było? O tym właśnie poniższa
opowieść…
Trwało jedno z
tych wyjątkowo ciepłych, późnych marcowych popołudni zbliżających się już do
wieczora. Psy nakarmione i ogrzane wiosennym słonkiem zostały już zwołane do
domu. Ułożyły się skwapliwie na swoich legowiskach i zapadły w mocny, spokojny
sen. Ja utrudzona wielogodzinną pracą przy drewnie takoż położyłam się z
westchnieniem ulgi na łóżku w zacisznej sypialni. Czułam się niby balon, z
którego ktoś spuścił powietrze. Zamierzałam kapkę odpocząć a potem zwlec się i
wziąć prysznic w nadziei, iż pobudzi on do życia moje nadwyrężone członki. Ale
póki co potrzebowałam wyłącznie leżenia na wznak. I świętego spokoju. Jednakże
nie było mi to dane.
Oto Cezary,
który także szykował się do zasłużonego odpoczynku nagle przypomniał sobie, iż
zostawił otwarte okno w samochodzie stojącym na podwórzu. Chcąc nie chcąc
powlókł się by je zamknąć, aby nie dostały się do niego nocą kuny czy też inne
podejrzane stworzenia.
Chwilę potem
dobiegło do mnie jego wołanie:
- Czarny kotek jest w naszym ogrodzie! Jak chcesz go
zobaczyć, to chodź! – nie zareagowałam na tę wieść i pozostałam w pozycji
horyzontalnej, albowiem po wielekroć już tego kotka widywałam jak chyłkiem
przemykał od strony ogrodu sąsiada. Widywałam też innego kocurka, burego
dachowca odwiedzającego w godzinach porannych nasze obejście. Oba te zwierzaki
przybywały do nas na rekonesans by sprawdzić, czy znajdą się dla nich jakieś
resztki po posiłku naszych piesków. Wiedząc o tym czasem więc specjalnie coś
dla nich zostawiałam. A to skórki od kurczaka a to pozostałości psiej zupki albo
resztki z naszego obiadu pod dziką czereśnią. Tym razem niestety, nie było tam
nic, bo psiaki siedząc przez cały dzień na dworze nabrały apetytu i wymiotły
wszystko do ostatniego okruszka.
Leżę więc sobie
nadal tak samo błogo jak leżałam, kontemplując ostatnie promienie zachodzącego
słońca na przeciwległej ścianie, gdy wtem znowu słyszę nawoływanie Cezarego.
Tym razem pełne jest ono emocji i ekscytacji.
- No chodź! Musisz to zobaczyć!- zachęcał nieustępliwie a
potem wziąwszy aparat fotograficzny poszedł na ganek by stamtąd obserwować i
uwieczniać obiektywem owo tajemnicze „coś”.
Zwlokłam się
zatem z łoża i resztką sił powędrowałam w stronę czającego się na owo „coś”
męża, mając nadzieję, iż nie robi z igły widły, bo przecież widok dzikich
kotków czymś takim właśnie się zdawał.
Ale to absolutnie
nie były z igły widły! To był piękny, rudo – czarno umaszczony lis, który
kręcił się po naszym podwórzu i zaglądał we wszystkie kąty, w których
spodziewał się znaleźć coś do zjedzenia. Przypomniało mi się wówczas, że parę
razy miałam już możność obserwowania tego lisa, gdy dostojnym krokiem przebiegał
drogą asfaltową obok naszego domu. Myślałam wtedy, że pewnie idzie w stronę sąsiadów,
którzy hodowali maleńkie stadko kur.
Kiedyś przecież i nas w zbójeckich celach jakiś lis odwiedzał. Byłby to
ten sam? Teraz jednak, nie musząc się już trapić o bezpieczeństwo naszych kur, których
od kilku lat już nie mamy staliśmy oboje z mężem i na ganku z zapartym tchem
obserwowaliśmy sprytne, lisie poczynania na naszym podwórku. Cezary przez szybę
zrobił kilka zdjęć, ale z powodu narastającej z minuty na minutę szarówki
wyszły one niestety nieostro. Przyglądaliśmy się śmiałym wędrówkom lisa (czy
może lisicy?) i zdumiewaliśmy się, iż stworzenie jest tak odważne, tak pewne
siebie. Pewnie od wielu miesięcy, a może i lat pojawiało się w naszym ogrodzie
i zdążyło tu poznać wszelkie zakamarki a nawet uznać je za swoje. Świadczył o
tym ostry zapach jego moczu dobiegający nas czasem z różnych stron. Lis
oznaczał po swojemu wiatę na drewno, starą kanapę w drewutni, krzesła ogrodowe
a nawet samochód. Zrozumieliśmy, iż przestrzeń, którą dotąd uznawaliśmy za
naszą, za znaną i oswojoną tak naprawdę należała nie tylko do nas. Oto
popołudniami i po zmroku odwiedzały nasze siedlisko różne, pragnące pozostać
niewidzialnymi stworzenia. Lisy, koty, kuny i nie wiadomo, co tam jeszcze. Nie
raz czekając na psy, stojąc na progu domu pośród księżycowej nocy nasłuchiwałam
dobiegającego od strony jabłoni pohukiwania sowy. Dochodziły do mnie różne
dziwne szelesty i chroboty. A spośród krzaków malin i bzów pobłyskiwały czasem
zielone ślepia nie wiadomo kogo…
Teraz, patrząc
na tego pięknego lisa mieliśmy rzadką okazję zobaczyć na własne oczy jedno z
tych ukrytych zazwyczaj stworzeń. Nie dość tego okazało się, iż czasem nasze
podwórko odwiedzają jednocześnie różne zwierzaki. Oto bowiem wpatrując się w
obwąchującego studnię lisa spostrzegliśmy, iż czarny kotek również nie zamierza
dać za wygraną i chowając się za psią budą czeka tylko aż lis sobie pójdzie, by
samemu ruszyć na poszukiwania.
Staliśmy tak
przez kilka minut na ganku i podekscytowali przyglądaliśmy się temu sekretnemu
życiu naszego ogrodu. Z tego wszystkiego prawie całkiem zapomnieliśmy o
zmęczeniu. Cieszyliśmy się, że psy śpią głęboko i nie straszą swym szczekaniem
owych dwojga intruzów. Sami poruszaliśmy się na paluszkach i porozumiewaliśmy
szeptem, by nie spłoszyć zwierzaków. Czuliśmy się niby dwoje szczęśliwych obserwatorów
dzikiej przyrody, którzy nie muszą odchodzić nigdzie od domu, by z ową naturą
mieć do czynienia. Wzruszało to nas i zachwycało. Chcieliśmy by chwila ta
trwała jak najdłużej…
Niestety. Nie
dane nam to było, gdyż po chwili Misia zwęszyła chyba obecność lisa, bo zaczęła
powarkiwać a potem ujadać. Natychmiast do jej ujadania dołączyła Hipcia a potem
Jacuś. Jazgot podniósł się w domu niemożliwy a obserwowane przez nas zwierzaki
z miejsca czmychnęły z ogrodu. Lis (czy też lisica) przeszedł szybko przez
budynek gospodarczy i zgrabnie wyskoczywszy oknem przebiegł ogród i wyskoczył
na pole mając stamtąd blisko do lasu. Natomiast czarny kotek przeskoczył przez
furtkę wiodącą do ogrodu sąsiada i tam zniknął w chaszczach.
- Coraz więcej pojawia
się w naszych okolicach dzikich zwierząt – szepnął Cezary usiłując nastawić
aparat fotograficzny tak by wyraźniej było na nim widać uciekającego lisa.
- Zapomniałem Ci powiedzieć, że rano jak jechałem do
mechanika samochodowego widziałem kilkaset metrów stąd szakala. Biegł wzdłuż
drogi i wcale się nie bał. Żałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu, bo może udałoby
mi się strzelić kilka dobrych fotek.
- Szakala? Niesamowite! Tego jeszcze nie było!
Widzieliśmy tu już wilki. Słyszeliśmy o niedźwiedziach. Podobno w naszych
lasach widywane są też łosie. Dzika natura bierze we władanie nasze Pogórze. I
z jednej strony to chyba dobrze, że wygrywa ona z cywilizacją, ale z drugiej
dziwne to trochę i straszne. Zwyczajne spacery do lasu nie będą już przez to
tak zwyczajne, skoro w krzakach śledzić nas mogą ślepia tylu poukrywanych tam zwierzaków
– odparłam wpatrując się z mieszaniną niepokoju i fascynacji w ciemną bryłę pobliskiego lasu.
- No i dobrze.
Przynajmniej nic się u nas nie marnuje – pomyślałam nawołując kilka minut potem
wyszczekane do syta psiaki, które napiwszy się zimnej wody znowu ułożyły się na
swoich wygodnych legowiskach i zapadły w sen. Tym razem nie spały już tak
spokojnie. Poszczekiwały i poruszały łapami, śniąc zapewne o udanych łowach na naigrywającą
się z nich lisicę i równie bezczelnego kota…
Tymczasem
resztki słonecznego światła całkiem zanikły już za lasem i nasze obejście
spowijać zaczął wieczorny zmrok. Ciepły, marcowy dzionek właśnie obiegł końca,
zatem i my z Cezarym nareszcie mogliśmy się udać na zasłużony odpoczynek…
No tak, człowiek uznaje za swoje miejsca wypożyczone nam przez Naturę. Rzadko zdajemy sobie z tego sprawę. ;-D
OdpowiedzUsuńNas też ktoś odwiedza w ogrodzie, widać to po pozostawianych kupach, które na kocie są za duże. W ubiegłym roku za płotem wędrował sobie łoś, co na Gdańsk jest chyba ewenementem. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńU nas na podwarszawskiej działce wiewiórka sobie rządzi. Pełno szyszek częściowo zjedzonych pod iglastymi drzewami zostawia. Cudnie się robi!!! No i dziki regularnie ryją pod siatką ogrodzeniową...:-)
OdpowiedzUsuńMowilam juz ostatnio, ze mieszkacie w unikatowym miejscu na ziemi... Tak blisko dzikiej natury, prawie jak w ksiazkach Jack'a Londona.😍A wiesz, ze ja zawsze tez mialam lisy za " piekne kotki", a one przeciez sa z rodziny psow :)) A lis rzeczywiscie przepiekny rudo-czarny , nigdy takiego nie widzialam 🦊 Natomiast tym szakalem to mnie kompletnie zaskoczylas. To w Polsce mamy szakale? O! Kitty
OdpowiedzUsuńO rany, to dopiero zagadka wyjaśniona, mieszkacie w dzikiej okolicy 🤭
OdpowiedzUsuńjotka