wtorek, 11 marca 2025

Sekretne życie naszego ogrodu…

 



 

   Czy pamiętacie mój ubiegłoroczny, majowy post zatytułowany „Tajemnica różowej miski”? ( https://wewanderers.blogspot.com/2024/05/tajemnica-rozowej-miski.html )Otóż przed kilkoma dniami nieoczekiwanie wyszło na jaw, kto jest owym tajemniczym zjadaczem zawartości owej miski oraz łakomym pożeraczem kości po naszych psach. Na dodatek tego kogoś mogliśmy obserwować na gorącym uczynku, nie ma więc już żadnych wątpliwości, kto zacz! A jak to z tym było? O tym właśnie poniższa opowieść…

   Trwało jedno z tych wyjątkowo ciepłych, późnych marcowych popołudni zbliżających się już do wieczora. Psy nakarmione i ogrzane wiosennym słonkiem zostały już zwołane do domu. Ułożyły się skwapliwie na swoich legowiskach i zapadły w mocny, spokojny sen. Ja utrudzona wielogodzinną pracą przy drewnie takoż położyłam się z westchnieniem ulgi na łóżku w zacisznej sypialni. Czułam się niby balon, z którego ktoś spuścił powietrze. Zamierzałam kapkę odpocząć a potem zwlec się i wziąć prysznic w nadziei, iż pobudzi on do życia moje nadwyrężone członki. Ale póki co potrzebowałam wyłącznie leżenia na wznak. I świętego spokoju. Jednakże nie było mi to dane.

   Oto Cezary, który także szykował się do zasłużonego odpoczynku nagle przypomniał sobie, iż zostawił otwarte okno w samochodzie stojącym na podwórzu. Chcąc nie chcąc powlókł się by je zamknąć, aby nie dostały się do niego nocą kuny czy też inne podejrzane stworzenia.

   Chwilę potem dobiegło do mnie jego wołanie:

- Czarny kotek jest w naszym ogrodzie! Jak chcesz go zobaczyć, to chodź! – nie zareagowałam na tę wieść i pozostałam w pozycji horyzontalnej, albowiem po wielekroć już tego kotka widywałam jak chyłkiem przemykał od strony ogrodu sąsiada. Widywałam też innego kocurka, burego dachowca odwiedzającego w godzinach porannych nasze obejście. Oba te zwierzaki przybywały do nas na rekonesans by sprawdzić, czy znajdą się dla nich jakieś resztki po posiłku naszych piesków. Wiedząc o tym czasem więc specjalnie coś dla nich zostawiałam. A to skórki od kurczaka a to pozostałości psiej zupki albo resztki z naszego obiadu pod dziką czereśnią. Tym razem niestety, nie było tam nic, bo psiaki siedząc przez cały dzień na dworze nabrały apetytu i wymiotły wszystko do ostatniego okruszka.

   Leżę więc sobie nadal tak samo błogo jak leżałam, kontemplując ostatnie promienie zachodzącego słońca na przeciwległej ścianie, gdy wtem znowu słyszę nawoływanie Cezarego. Tym razem pełne jest ono emocji i ekscytacji.

- No chodź! Musisz to zobaczyć!- zachęcał nieustępliwie a potem wziąwszy aparat fotograficzny poszedł na ganek by stamtąd obserwować i uwieczniać obiektywem owo tajemnicze „coś”.

   Zwlokłam się zatem z łoża i resztką sił powędrowałam w stronę czającego się na owo „coś” męża, mając nadzieję, iż nie robi z igły widły, bo przecież widok dzikich kotków czymś takim właśnie się zdawał.

  Ale to absolutnie nie były z igły widły! To był piękny, rudo – czarno umaszczony lis, który kręcił się po naszym podwórzu i zaglądał we wszystkie kąty, w których spodziewał się znaleźć coś do zjedzenia. Przypomniało mi się wówczas, że parę razy miałam już możność obserwowania tego lisa, gdy dostojnym krokiem przebiegał drogą asfaltową obok naszego domu. Myślałam wtedy, że pewnie idzie w stronę sąsiadów, którzy hodowali maleńkie stadko kur.  Kiedyś przecież i nas w zbójeckich celach jakiś lis odwiedzał. Byłby to ten sam? Teraz jednak, nie musząc się już trapić o bezpieczeństwo naszych kur, których od kilku lat już nie mamy staliśmy oboje z mężem i na ganku z zapartym tchem obserwowaliśmy sprytne, lisie poczynania na naszym podwórku. Cezary przez szybę zrobił kilka zdjęć, ale z powodu narastającej z minuty na minutę szarówki wyszły one niestety nieostro. Przyglądaliśmy się śmiałym wędrówkom lisa (czy może lisicy?) i zdumiewaliśmy się, iż stworzenie jest tak odważne, tak pewne siebie. Pewnie od wielu miesięcy, a może i lat pojawiało się w naszym ogrodzie i zdążyło tu poznać wszelkie zakamarki a nawet uznać je za swoje. Świadczył o tym ostry zapach jego moczu dobiegający nas czasem z różnych stron. Lis oznaczał po swojemu wiatę na drewno, starą kanapę w drewutni, krzesła ogrodowe a nawet samochód. Zrozumieliśmy, iż przestrzeń, którą dotąd uznawaliśmy za naszą, za znaną i oswojoną tak naprawdę należała nie tylko do nas. Oto popołudniami i po zmroku odwiedzały nasze siedlisko różne, pragnące pozostać niewidzialnymi stworzenia. Lisy, koty, kuny i nie wiadomo, co tam jeszcze. Nie raz czekając na psy, stojąc na progu domu pośród księżycowej nocy nasłuchiwałam dobiegającego od strony jabłoni pohukiwania sowy. Dochodziły do mnie różne dziwne szelesty i chroboty. A spośród krzaków malin i bzów pobłyskiwały czasem zielone ślepia nie wiadomo kogo…






   Teraz, patrząc na tego pięknego lisa mieliśmy rzadką okazję zobaczyć na własne oczy jedno z tych ukrytych zazwyczaj stworzeń. Nie dość tego okazało się, iż czasem nasze podwórko odwiedzają jednocześnie różne zwierzaki. Oto bowiem wpatrując się w obwąchującego studnię lisa spostrzegliśmy, iż czarny kotek również nie zamierza dać za wygraną i chowając się za psią budą czeka tylko aż lis sobie pójdzie, by samemu ruszyć na poszukiwania.

   Staliśmy tak przez kilka minut na ganku i podekscytowali przyglądaliśmy się temu sekretnemu życiu naszego ogrodu. Z tego wszystkiego prawie całkiem zapomnieliśmy o zmęczeniu. Cieszyliśmy się, że psy śpią głęboko i nie straszą swym szczekaniem owych dwojga intruzów. Sami poruszaliśmy się na paluszkach i porozumiewaliśmy szeptem, by nie spłoszyć zwierzaków. Czuliśmy się niby dwoje szczęśliwych obserwatorów dzikiej przyrody, którzy nie muszą odchodzić nigdzie od domu, by z ową naturą mieć do czynienia. Wzruszało to nas i zachwycało. Chcieliśmy by chwila ta trwała jak najdłużej…




  Niestety. Nie dane nam to było, gdyż po chwili Misia zwęszyła chyba obecność lisa, bo zaczęła powarkiwać a potem ujadać. Natychmiast do jej ujadania dołączyła Hipcia a potem Jacuś. Jazgot podniósł się w domu niemożliwy a obserwowane przez nas zwierzaki z miejsca czmychnęły z ogrodu. Lis (czy też lisica) przeszedł szybko przez budynek gospodarczy i zgrabnie wyskoczywszy oknem przebiegł ogród i wyskoczył na pole mając stamtąd blisko do lasu. Natomiast czarny kotek przeskoczył przez furtkę wiodącą do ogrodu sąsiada i tam zniknął w chaszczach.

-  Coraz więcej pojawia się w naszych okolicach dzikich zwierząt – szepnął Cezary usiłując nastawić aparat fotograficzny tak by wyraźniej było na nim widać uciekającego lisa.

- Zapomniałem Ci powiedzieć, że rano jak jechałem do mechanika samochodowego widziałem kilkaset metrów stąd szakala. Biegł wzdłuż drogi i wcale się nie bał. Żałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu, bo może udałoby mi się strzelić kilka dobrych fotek.

- Szakala? Niesamowite! Tego jeszcze nie było! Widzieliśmy tu już wilki. Słyszeliśmy o niedźwiedziach. Podobno w naszych lasach widywane są też łosie. Dzika natura bierze we władanie nasze Pogórze. I z jednej strony to chyba dobrze, że wygrywa ona z cywilizacją, ale z drugiej dziwne to trochę i straszne. Zwyczajne spacery do lasu nie będą już przez to tak zwyczajne, skoro w krzakach śledzić nas mogą ślepia tylu poukrywanych tam zwierzaków – odparłam wpatrując się z mieszaniną  niepokoju i fascynacji w ciemną bryłę pobliskiego lasu.



   Odczekaliśmy z mężem dłuższą chwilę, dając zwierzakom czas na ucieczkę a potem wypuściliśmy rozszalałe z emocji, skaczące po nas psiska do ogrodu. Wówczas podziwiać mogliśmy ich doskonały zmysł węchu, bowiem wszystkie psy jak po nitce chodziły i wąchały dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą spacerowało tych dwoje: ruda lisica i czarny kot. A teraz pewnie siedząc gdzieś w bezpiecznej odległości obserwowały z daleka nasze krążące po podwórzu psiaki. Z pewnością pojawią się u nas jeszcze niejeden raz, traktując jaworowe obejście niby darmową stołówkę!

 - No i dobrze. Przynajmniej nic się u nas nie marnuje – pomyślałam nawołując kilka minut potem wyszczekane do syta psiaki, które napiwszy się zimnej wody znowu ułożyły się na swoich wygodnych legowiskach i zapadły w sen. Tym razem nie spały już tak spokojnie. Poszczekiwały i poruszały łapami, śniąc zapewne o udanych łowach na naigrywającą się z nich lisicę i równie bezczelnego kota…

   Tymczasem resztki słonecznego światła całkiem zanikły już za lasem i nasze obejście spowijać zaczął wieczorny zmrok. Ciepły, marcowy dzionek właśnie obiegł końca, zatem i my z Cezarym nareszcie mogliśmy się udać na zasłużony odpoczynek…

 


sobota, 8 marca 2025

Słowo stare, ale nowe…

 



 

     Zdumiałam się niedawno ogromnie przeczytawszy artykuł na temat pewnej ważnej części ciała, posiadanej przez połowę ludzkości. To do niewiast należy owa część, jednak albo wcale o niej nie mówią albo różnie ją nazywają. Najczęściej śmiesznie, infantylnie i wstydliwie albo po prostu nieprzyzwoicie. Okazuje się jednak, iż istnieje neutralne słowo na określenie owej części. Pochodzi ono z języka łacińskiego i oznacza zewnętrzną część narządów płciowych samic ssaków. To „vulva” czy też w wersji spolszczonej „wulwa”. Moje zdumienie wynikło stąd, że nigdy wcześniej owego słowa nie słyszałam, nie znałam, nie miałam pojęcia o jego istnieniu. Dziwne to, zważywszy jak długo na tym świecie żyję, ile artykułów i książek przeczytałam, z iloma ludźmi rozmawiałam, z jakimi lekarzami miałam do czynienia…Tak czy siak zostałam niniejszym oświecona i odtąd zgrabne słówko „wulwa” przebojem weszło do mojego słownika. Co więcej, owo nowe słówko pobudziło mnie natychmiast do napisania nieco frywolnego wierszyka na jego temat. A ponieważ pisząc go świetnie się bawiłam, zamieszczam ów poemacik poniżej, by także Was zarazić uśmiechem. Uśmiech to moim zdaniem najlepszy prezent – zwłaszcza w dniu naszego święta. Święta posiadaczek „wulw”!:-))


 

Wulwa

 

Piszę to nie dla podniety

Więc nie gorszcie się kobiety

Ot, pobawię się tym słowem

Które jest wciąż dla mnie nowe

Nie chcę wcale tu świntuszyć

Można więc odetkać uszy

Przyzwoitość też mi każe

Nie wspominać o konarze

O nim pieją wszak w reklamach

A tymczasem „wulwa” sama

A o „wulwie” nikt nie gada

Bo wstyd o niej opowiadać

Za mówienie o tych sprawach

Marne się dostaje brawa

Wulwa, wulwa – tyle ról ma

Chyłkiem poprzez wieki gna

Niewidzialna w świetle dnia

Czasem nocą jest jak skra

Potem gaśnie przyzwoicie

Prozaicznie wchodząc w życie

Biedna „wulwa” – część kobieca

Którą wprawdzie się podnieca

Jeden z drugim, z trzecią czwarta

Jednak zmowa trwa uparta

Trudno dociec, co to „wulwa”?

Jakiś owoc, kwiatek, bulwa?

Duch to groźny w białej szacie?

Co swe zęby szczerzy na cię?

Czy straszliwa to gadzina

Która dusić cię zaczyna

Jeśli imię jej wypowiesz?

Tyle mocy w jednym słowie!

Takie tabu w naszym życiu

Skromna „wulwa” wciąż w ukryciu

(Czy posiada ją syrena?

Tu pewności nikt już nie ma

Może brak jej jest przyczyną

Iż syreni ród wyginął?)

Czarownice zaś na miotle

Wulwę traktowały podle

A że o nią tak nie dbały

Całkiem w niebyt odleciały)

Taki los jej od zarania

Mówić o niej świat zabrania

Choć ludzkości wszak połowa

Między uda wciąż ją chowa

Stamtąd dziecię w świat wychodzi

Jednak mówić nie uchodzi

O sekretnej tej jaskini

Skarbie dziewki i bogini

Muszą o niej więc usłyszeć

Ci, co jeszcze nie słyszeli

Przerwać purytańską ciszę

Czyżby sami jej nie mieli?

***

Tutaj wam ze wstydem powiem

Że do wczoraj nie wiedziałam

Jakże się ta muszla zowie

Co jest częścią mego ciała

Teraz wiem – więc wulwo witaj

Bądź jak noga, serce, nerki

Każda ma Cię wszak kobita

Wartaś wiersza i piosenki…

 

 



Poniżej link do artykułu o „wulwie”, który to uświadomił mi, jak nazywa się owa kobieca część!:-)

Kobiety często nie lubią swojej wulwy. Lista zastrzeżeń może zaskakiwać - Medonet

 

niedziela, 2 marca 2025

Linija i buki…

 



 

…Na początku marca udało nam się kupić sporo drewna bukowego pochodzącego z pobliskiego lasu. Od kilkunastu dni trwała tam wycinka związana z budową drogi śródleśnej (nazywanej przez miejscowych „liniją”), prowadzącej do sąsiedniej wioski. Ciekawostką jest to, że owa budowa liniji zaczęła się jeszcze w czasie drugiej wojny światowej a dopiero teraz ma szanse być dokończona. Na początku lat czterdziestych ubiegłego wieku Niemcy zaprzęgli do roboty sporo okolicznych chłopów i wówczas pod surowym okiem okupantów powstawał szeroki, brukowany szlak mający w przyszłości ułatwić wygodny przewóz towarów, przemarsz wojsk i ciężkiego sprzętu a także pozwalać miejscowym na komunikację z sąsiednimi wioskami. Niestety, Niemcom nie dane było dokończyć tego pożytecznego przedsięwzięcia i przerwano je w okolicach 1944 roku na wieść o zbliżaniu się Armii Czerwonej. Nie raz żałowaliśmy z Cezarym, iż nie doprowadzono do końca owej drogi, bowiem to, co zdołano wtedy wybudować było zrobione wyjątkowo porządnie i trwale. Do dzisiaj ów zaczątek niemieckiego traktu jest świetnie przejezdny, możliwy do przebycia zarówno traktorem, jak samochodem i rowerem a do tego przyjemny do przejścia. Natomiast na pozostałym odcinku niedokończonego projektu napotyka się zryty głębokimi koleinami, tonący w błocie, zarosły krzakami dzikich jeżyn szlak. Wiele razy chodziliśmy tamtędy wybierając się do okolicznych lasów na grzyby (ach, jakie zdrowe borowiki i kozaki udawało się nam tam znaleźć) albo po prostu na spacery z psami. I marzyliśmy, że może kiedyś uda się nam doczekać tej wielkiej chwili, gdy gmina weźmie się za dokończenie owej drogi i będzie można ją przejść suchą nogą a nawet dojechać autem owym skrótem do położonego za lasem centrum wsi.








   I oto wydaje się, iż nasze marzenie ma teraz szanse realizacji. Wczoraj był bardzo słoneczny, prawie wiosenny poranek, dlatego z ochotą wybraliśmy się z Cezarym w tamte okolice, by zobaczyć, co już zrobiono i jak zmienił się tamtejszy krajobraz. Okazało się, iż wycięto mnóstwo buków rosnących do niedawna po obu stronach owej niedokończonej, niemieckiej drogi. Będzie ona bowiem poszerzana i utwardzana na całej jej długości. W planach jest tam przeciągnięcie linii wysokiego napięcia. A po bokach traktu mają powstać rowy porządnie odprowadzające stamtąd wodę. Oby tak się stało! Oby po osiemdziesięciu latach udało się zrobić to, co nie udało się w czasach okupacji. Skorzystają na tym nie tylko mieszkańcy Pogórza Dynowskiego, ale także turyści, ponieważ w wielu miejscach owa droga tożsama jest z przebiegiem zielonego szlaku Przemysko-Bachórskiego wiodącego przez kilkanaście pogórzańskich miejscowości, przez bukowe lasy oraz widowiskowe łąki, wzgórza i kolorowe pola na słonecznych stokach. Dzięki temu ewentualni wędrowcy nie będą już tonąć w błocie ani gubić się pośród chaszczy, bo prawdopodobnie zostaną też poprawione albo wymalowane na nowo oznaczenia szlaku. Taką przynajmniej mamy nadzieję.





   A na razie czeka na nas ogrom drewna do pocięcia, porąbania i zwiezienia pod wiatę, aby leżąc sobie spokojnie przeschło porządnie do przyszłorocznego sezonu grzewczego.  A musicie wiedzieć, iż robota z bukowym drewnem nie należy do łatwych, bowiem drewno to jest bardzo ciężkie i twarde (ale przez to kaloryczne), dlatego zajmie nam to sporo czasu i będziemy musieli się oboje porządnie natrudzić by wszystko to uporządkować. Co roku wykonujemy taką pracę, więc dla nas to nic nowego. Jednak jesteśmy coraz starsi i to, co kiedyś wydawało się w miarę łatwe, dziś już się takim nie wydaje. Dlatego patrząc na te dwie góry drewna leżące na naszym podwórzu trochę nas strach oblatuje. Wiemy jak będą nas bolały mięśnie i kręgosłupy, ile trzeba się będzie nadźwigać, naschylać, naprzerzucać, nałupać, ile wyładowanych po brzegi taczek pod wiatę nawozić. Ale damy radę! Wszak dzięki tej robocie nie dość, że zyskujemy świetny opał na kolejną zimę, to jeszcze teraz mamy szansę spalić trochę tłuszczyku, rozruszać się do porządku i polepszyć kondycję. Potem już żadna robota w ogrodzie nie będzie nam straszna!:-)



   Marzy się nam, że w tym czasie postępować będzie szybko budowa owej leśnej liniji i może już późną wiosną uda nam się przejechać nią do centrum naszej wsi, na wybory prezydenckie. A to aż o kilkadziesiąt kilometrów skróci nam drogę!  Tak, tak! Mieszkamy na końcu wioski, w najodleglejszym jej przysiółku i nie ma stąd bezpośredniej, szybkiej możliwości dostania się do głównej części naszej wsi. Jest ona od nas tak daleko, iż ilekroć się tam wybieramy musimy objechać kilka innych miejscowości. Jadąc tam i zżymając się na ten absurd z dojazdem za każdym razem przyrzekamy sobie, że to już ostatni raz!  Być może w tym roku nareszcie będzie bliżej i łatwiej się tam dostać?



   A póki co marcowa aura z wiosennej przekształciła się znowu w zimową i stosy drewna czekające na obróbkę pokryły się warstwą świeżego białego puchu. W tym tygodniu jednak ma się jednak mocno ocieplić, zatem będziemy mogli zabrać się do pracy. Niech się dzieje, co się ma dziać!:-)





P.S.

Od jakiegoś czasu zauważam ogrom wejść na bloga. Tysiące wyświetleń codziennie wszystkich postów po kilkadziesiąt razy.  Zdumienie bierze, że komuś chce się to robić. I właściwie po co? Podziwiam pracowitość anonimowego czytacza, który najpewniej przy pomocy VPN nabija mi licznik wyświetleń z Austrii, Niemiec i Francji!  Że też mu się to jeszcze nie znudziło?!:-)

Etykiety

Aborygeni absurd afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka cywilizacja czarny bez czarny humor czas czekolada czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolęda kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos koszenie kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słodycze słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg śpiew środowisko świat światło świeta święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiadomości wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wieża wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wybory wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw wzruszenie zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost