niedziela, 16 czerwca 2019

Koniec kurzego rozdziału naszej opowieści…




   Wczorajszego  poranka znaleźliśmy na środku naszego ogrodu bezładnie rozrzucony stosik kurzych piór. Kilka metrów dalej leżał następny pęk pierza. A za rabatką zielną jeszcze jeden. Poza tym ogród był zielony, piękny, rozświergotany i pełen słońca. Jak gdyby nigdy nic. Ale my z Cezarym już wiedzieliśmy co się stało. Oto kolejna z naszych kur w jakichś wielce dramatycznych okolicznościach dokonała żywota. 


   
   Jeśli można sądzić po pozostawionych śladach, to zbrodni tej dokonał jakiś lis. Widocznie biedaczka usiłowała mu uciec, wyrwać się z jego pazurów i zębów. Ale nie dała rady. W końcu uległa a my w domu nie słyszeliśmy jej krzyków. Drapieżca wziął następną ofiarę z naszego maleńkiego, bo już liczącego tylko trzy sztuki kurzego stadka. Następną i ostatnią. Zdecydowałam się bowiem, że pozostałą przy życiu kurę oraz koguta oddam mieszkającej nieco dalej od lasu, zaprzyjaźnionej sąsiadce, która ma swoje stadko drobiu a mały wybieg dla kur dobrze zabezpieczony przed atakami lisów i jastrzębi. Też już w przeszłości doświadczyła wiele napaści tutejszych drapieżników, dlatego zrobiła wszystko by zmniejszyć zagrożenie. Podwyższyła ogrodzenie, powtykała w ziemię patyki i nałożyła na nie plastikowe butelki, które stukocząc pod wpływem wiatru działać mają na dzikich łakomczuchów odstraszająco. Jestem przekonana, iż nasz kogut i kurka będą u niej bezpieczne i szczęśliwe. Że szybko przyzwyczają się do nowego miejsca i zapomną o dawnym domu. W naszym ogrodzie dokuczałaby im tylko samotność i nieustanne poczucie zagrożenia z powietrza i zza płotu.


   Od wczoraj zatem nie mamy już kur… Cały dzień sprzątaliśmy kurnik w trzydziestoparostopniowym upale. Rozbieraliśmy tamtejsze drewniane konstrukcje, grzędy i gniazda.  Pomieszczenie zieje teraz pustką. Tylko wiatr w nim na przestrzał hula. To budzi przygnębienie i nostalgię…Trzeba będzie jak najprędzej wymyślić dla kurnika jakieś nowe zastosowanie. A zważywszy na to, że wciąż brakuje nam tu miejsca do składowania drewna opałowego oraz różnych rupieci i przydasi, to pewnie bardzo szybko owo zastosowanie się znajdzie. 



   Dziwnie pusto i martwo zrobiło się też w ogrodzie.Kurzy wigwam nikomu sie już nie przyda. Jakiś kolejny rozdział naszej osiedleńczej, pogórzańskiej opowieści już za nami…Smutno, zanim człowiek przyzwyczai się do obecnego stanu rzeczy…



   Jest jednak ktoś, kto wcale się nie smuci. Oto nasze psy, dla których dotąd teren zielononóżek był prawie całkiem terra incognita a przede wszystkim stanowił ziemię zakazaną nagle stanął przed nimi otworem. Ależ były szczęśliwe mogąc wpaść na tyły ogrodu i wybiegać się tam do syta, wywąchać wszystko, obejrzeć każdy zakamarek, wytarzać się i pogonić wesoło miedzy drzewami i krzewami. Miło było popatrzeć na ich szaloną radość.







   Jednak ponieważ kury były z nami prawie dziewięć lat i przez te lata oboje z mężem bardzo dużo dzięki nim i razem z nimi doświadczyliśmy nachodzą człowieka wspomnienia. Pozwólcie, że na łamach tego bloga powspominam trochę razem z Wami. Naszym kurom należy się przecież ten ostatni, poświęcony im tekst…



   Często pisałam tu o naszym kurzym stadku. Były bardzo ważną częścią gospodarstwa, naszego tutejszego życia. Poświęciliśmy im ogrom pracy i starania. Nauczyliśmy się od zera wielu rzeczy o zwyczajach i potrzebach kur. Nie raz byłam bardzo zmęczona tą codzienną robotą związaną z zielonóżkami kuropatwianymi. Gotowaniem wielkich ilości ziemniaków w parniku. Ubijaniem ich monstrualnie dużą ubijaczką i mieszaniem ze śrutą. Donoszeniem do kurnika świątek piątek , latem i zimą ciężkich wiader paszy i wody. Ocieplaniem kurnika na zimę oraz sprzątaniem go na wiosnę. Jednak nigdy nie żałowałam, że mieliśmy u siebie kury, że mogliśmy być tak blisko ich świata. A co najważniejsze, nie spodziewałam się, iż tak bardzo staną się mi bliskie, że tak mocno będę przeżywać to, co się z nimi dzieje.




   Wszystko zaczęło się od kupionych w Mikołowie czterech zielononóżek i koguta. Zrobiliśmy im wówczas prowizoryczny kurnik w starej sławojce. Otoczyliśmy go plastikową siatką. Jednak w tamtym czasie kury mogły swobodnie wędrować u nas po całym ogrodzie. Nie bały się jeszcze niczego, bo nie miały pojęcia o czyhających na nie drapieżcach. My też nie wiedzieliśmy, że w pobliskim lesie kryje się mnóstwo chętnych na bezpłatny, zielonóżkowy posiłek dzikich zwierząt a cudowny błękit nieba, choć tak czysty i niewinny przynieść może, niestety, wiele zagrożeń z powietrza. Kurki nie bały się też naszej suczki, Zuzi, która nigdy nie zrobiła im najmniejszej krzywdy a nawet nie raz pomagała nam złapać jakąś kurzą uciekinierkę w ogrodzie sąsiada. Wywąchiwała ją w chaszczach bezbłędnie. Przytrzymywała łapą i ziając czekała cierpliwie aż nadejdziemy i zabierzemy ptaka do kurnika. Łagodnością i delikatnością Zuzi można też było się zachwycić, gdy wchodziła do budy i w zębach wynosiła nam stamtąd nienaruszone jajka, które kury-dziwaczki uparły się tam właśnie znosić. Były to radosne, beztroskie nieomal czasy…




  Pierwszy, związany z zielonóżkami smutek ogarnął nas wówczas, gdy zachorował a potem padł nasz pierwszy kogut. Byliśmy wówczas świadkami chwytającej za serce troski zaniepokojonych chorobą koguta kur, które nie odstępowały go na krok, otaczały biedaka kołem, podtykały mu w dziobkach smakowite kąski a nawet ogrzewały własnymi ciałami. Potem  widzieliśmy trwającą wiele dni rozpacz i żałobę jego osieroconych żon. 


   Musieliśmy zatem zrobić wszystko by znowu pogoda wróciła do kurnika. Kupiliśmy następnego koguta i jeszcze kilka zielononóżek. Stado zaczęło się rozrastać. Wydawało się, że kury mogą mieć u nas prawdziwy raj. Gwarantował im to wielki, zielony ogród, swoboda, jakiej tu doświadczały, dobre jedzenie, które im co dnia szykowałam (najbardziej smakował im gotowany makaron i jajka na twardo!:-) Zdecydowaliśmy się wobec tego na rozwinięcie kurzej hodowli. Kupiliśmy mogący pomieścić kilkadziesiąt jaj inkubator i z entuzjazmem zabraliśmy się za rozmnażanie naszego stadka. Były to czasy, gdy jeszcze mało kto słyszał o zielononóżkach i o wspaniałym smaku oraz wartościach odżywczych ich jajek. W naszych okolicach byliśmy pewnie prekursorami w ich hodowli.


   Za każdym razem wzruszeniem napełniało mnie wykluwanie się kolejnego zdrowego i pełnego sił żywotnych kurczaczka. Smutkiem natomiast kolejne śmierci niezdolnych do życia, zbyt słabych piskląt. Jednak zdecydowanie więcej było wtedy radości. Tym bardziej, że niektóre z naszych kur poczuły instynkt macierzyński i zaczęły wysiadywać swoje jaja. Po wykluciu ich potomstwa mogłam dokładać tym troskliwym matkom wyhodowane przy pomocy inkubatora maleństwa. Pozostałym w domu kurczaczkom zrobiliśmy w wielkiej, drewnianej skrzyni po zbożu mini kurnik ogrzewany lampą. W opiece i trosce nad maluchami posunęliśmy się nawet do tego, że na czas pierwszej zimy skonstruowaliśmy w kotłowni ogromną wolierę dla podrośniętych kurczaków. Miały tam wykonane z gałęzi żerdki, gniazdka i półeczki, zawsze pełne poidełka i karmidełka oraz dużo pachnącego siana. Traktowały mnie jak swoją matkę. Ufnie siadały na dłoniach. Wyjadały ziarnka z ręki. Dawały się głaskać. Cieszyły na mój widok i wołały, gdy zbyt długo do nich nie zaglądałam. Przez kilka zimowych miesięcy nasz dom od świtu do zachodu pełen był kurzych świergotów, popiskiwań i zabaw. A także zapachu ich odchodów, które produkowane w ilościach hurtowych i co dzień sprzątane i tak, niestety, wydzielały swą charakterystyczną woń. Dlatego też nie mogliśmy doczekać się wiosny i wyprowadzki kurzego towarzystwa do budynku gospodarczego. No cóż! Jednak dom powinien być domem a nie kurnikiem!:)







   A gdy wreszcie zrobiło się ciepło wszystkie dorosłe i małe kurki nareszcie zamieszkały razem w wielkim kurniku. Mogły wychodzić na spacery do ogrodu. Cieszyć się przestrzenią i wolnością. Rozkoszować zieloną trawą oraz wydziobywanymi z żyznej ziemi dżdżownicami. Kąpać się w promieniach słońca albo w przyszykowanym dla nich piasku i w popiele. Przyjaźnić się ze sobą albo kłócić. No i przede wszystkim znosić coraz więcej jajek, które najpierw sprzedawaliśmy na targu w Rzeszowie a potem zaprzyjaźnionym blogerom przez Internet.






   Kolejnej wiosny do naszych zielononóżek dołączyło kilka cechujących się dużą żywotnością czubatek polskich i znoszących zielono-niebieskie jajka araukanów. Zwłaszcza czubatki szybko weszły one w komitywę z dotychczasowymi rezydentkami.  Wspaniale ozdabiały nam ogród i budziły zachwyt wszystkich sąsiadów i odwiedzających nas znajomych.  




  Ze złożonych do inkubatora jajek zaczęły wykluwać się mieszańce tych dwóch ras. Z jedną z tego typu kurek mam związane kolejne, smutne wspomnienie.  Biało, beżowa kurka Ramona przyszła na świat z niedowładem nóg. Nie mogła tak jak inne kury wskoczyć na żerdkę. Nie umiała nawet samodzielnie wyjść z kurnika. Zdrowe, w pełni normalne kury od razu zauważyły jej inność. Dziobały nieszczęśnicę. Nie dawały przystępu do pokarmu i wody. Musiałam ją wynosić na rękach i sadzać na trawie by tam podtykać jej smakowite kąski. Na noc zabierałam kurkę do domu, gdzie żyła sobie samotnie w wyścielonym siankiem, kartonowym pudełku. Mimo swego kalectwa Ramona była radosnym, rozświergotanym i ufnym ptakiem. Jednak tylko nasza Zuzia dotrzymywała jej towarzystwa. Całe dnie leżała przy niej na trawie i gdy tylko kurka jej zdaniem przemieściła się za daleko na swoich słabych, powykręcanym nóżkach, brała ją delikatnie w pysk i przenosiła na trawnik pod dziką czereśnią. Niestety, pewnego dnia Zuzia odeszła na kilka chwil od swej podopiecznej. Zajęła się czymś w domu. A w tym czasie jakieś drapieżne ptaszysko porwało biedną Ramonę. Zostało po niej tylko kilka białych piór…


   Niedługo potem zaczęły się ataki na pozostałe kury. Rozzuchwaliły się jastrzębie, myszołowy, lisy, tchórze i kuny. Instynkt łowcy odkryły w sobie, niestety, Jacuś, Hipcia  a nawet niewidoma Misia. Podwyższyliśmy zatem siatkę w ogrodzie. Zainstalowaliśmy w nim własnej roboty strachy na wróble i plastikowe ptaki - odstraszacze. Staraliśmy się też spędzać jak najwięcej czasu w kurzej części ogrodu. Niestety, niewiele to dało. Co roku drapieżniki zabijały nam od kilkudziesięciu, do kilkunastu kur. Wreszcie, gdy nasze stadko liczyło już niewiele więcej niż dziesięć sztuk sprzedaliśmy inkubator i zdecydowaliśmy, iż nie będziemy poszerzać naszej hodowli. Była to bowiem walka z wiatrakami. Generowała więcej strat niż korzyści. I niekiedy więcej smutków, niż radości.


   Tego roku kurzy rozdział naszej opowieści nieodwołalnie dobiegł końca. Pożegnaliśmy się z naszymi ostatnimi kurkami – emerytkami. Jedne padły ze starości. Inne stały się łupem drapieżców.  Tak widocznie musiało być. Nie na wszystko człowiek ma wpływ. Z wieloma niemożnościami musi się pogodzić. Zostało nam po naszych kurkach trochę piór i dużo, dużo wspomnień. Pozostał ogrom wiedzy o hodowli zielononóżek, ich codziennym życiu i obyczajach. Najważniejsze, czego dowiedzieliśmy się o nich jest to, że są to bardzo inteligentne, wrażliwe i uczuciowe ptaki. Że nie niepokojone przez drapieżniki mogłyby żyć szczęśliwie wiele lat. Że potrafią wchodzić między sobą w głębokie związki, troszczyć się o siebie wzajemnie, być serdeczne, lojalne i ofiarne oraz długo pamiętać o tych, które odeszły. Czasem myślę, że my, ludzie, wiele moglibyśmy się od nich nauczyć…
  

wtorek, 11 czerwca 2019

Rozmowy ze słońcem…





   Obecny upał tak jak chyba wszystkim nam też daje się we znaki. W ciągu dnia każe szukać cienia, ochłody, jakiejkolwiek ochrony przed ostrymi promieniami słońca. A i tak człowiek zapocony, osłabiony, senny na nic sił ani ochoty wielkiej nie ma. Chce mu się dużo pić, truskawki zajadać albo lody, polegiwać w jakimś ocienionym miejscu i drzemać, drzemać, drzemać... Drzemka taka jednak nie przynosi żadnego wytchnienia. Wstaje się po niej półprzytomnie i ociężale. Odziana w cieniutki podkoszulek na ramiączkach wymięta istota ludzka niepewnie, niechętnie a do tego chwiejnie wyłania ze swojej dusznej gawry. A na zewnątrz słonko od razu żarem potężnym uderza, oślepia, o zawroty głowy przyprawia, panoszy się w całym ogrodzie, za nic mając ludzkie męki. I z niegasnącym wigorem woła zachęcająco:

 - Nie marudź, kochana. Wcale nie pokazałem ci jeszcze na co mnie stać! Dopiero co narzekałaś, że Ci mnie mało, no to teraz masz, czego chciałaś. Nuże! Wystaw ku mnie ramiona i twarz. Niech Cię piegami ozłocę, niech zaróżowię nos i policzki, niech Twe włosy rozświetlę a myśli przyklapnięte ożywię, rozjaśnię a sercu niezbędnej iskry dodam!
- Och, słonko najmilejsze! Przecież widzisz, że piegów mam aż za dużo, a różowa już jestem niczym świnka skarbonka! I pewnie za chwilę skóra zacznie mi z nosa złazić. A myśli mi od Twego świecenia raczej nie przybędzie. Prędzej mi się mózg tudzież inne organa zagotują! – odpowiadam z przekąsem i wracam do domu żeby czapkę z daszkiem wdziać oraz przewiewną koszulę z długim rękawem założyć.
- Chowasz się przede mną? Znowu zrzędzisz? Oj, niewdzięczny ludzki rodzie, nigdy z niczego nie zadowolony! Niby to jasności spragniony a wciąż ku cieniowi i zimnu dążący! A przecież w ciemności nic nie może istnieć! Tylko ja mam moc dawania życia! Tylko ja nadaję wszystkiemu właściwy kierunek – szepcze chwilę potem rozczarowane mą postawą słońce.
- Ale przecież i Ty słońce, potrafisz ranić i zabijać. I Tobie zdarza się świecić zbyt mocno! – zauważam ocierając pot spływający obficie spod okularów.
- We wszystkim potrzebna jest rozwaga i równowaga. I odpowiedzialność. A także pamięć dobrego i złego. Wszak nie kto inny, jak wy, ludzie przyczyniacie się do coraz większej dziury ozonowej, wy wycinacie lasy, zanieczyszczacie chemikaliami co się tylko da, wy zabetonowujecie beztrosko ziemię i zawalacie oceany plastikiem. Robicie wiele dziwnych, wyniszczających was rzeczy a potem oskarżacie mnie, słońce, że świecę za mocno i że jestem wszystkiemu winne! – irytacją okryło się tak przyjazne do niedawna oblicze gwiazdy.
- Jeszcze za mną zatęsknisz, jeszcze mnie będziesz wołać a teraz jak zwykle nie doceniasz tego, co masz!  – dodaje słońce i urażone odwraca ode mnie spojrzenie. Jego uważny wzrok natychmiast pada na będące w pełni rozkwitu dzikie bzy. Znowu się rozpromienia. Najpierw pieści kwiaty delikatnie czułymi, leciutkimi muśnięciami. Potem śpiewa im najpiękniejsze, czerwcowe pieśni o pszczołach, osach, motylach, mrówkach i biedronkach uwijających się pracowicie w gęstwinie bzowych gałęzi. Obiecuje długi czas wspaniałej pogody. A wreszcie szepcze o sierpniowym owocowaniu. O czarnych i ciężkich od owoców baldachach. O zastępach ptaszków jesienią zajadających z apetytem te cierpkie, lecz pełne witamin czarne kuleczki. Obsypane białym, niezwykle wonnym kwieciem krzewy drżą delikatnie z przejęcia, otwierają się pod tkliwym dotykiem promieni. Rozkładają szeroko swe koronkowe sukienki. Pełne wdzięczności i wzruszenia przeginają się na wszystkie strony i wzdychają miłośnie…




   Przemożną falą ogarnia mnie ich wyrazisty, narkotyczny nieomal zapach. Nagle sama chciałabym być takim bzem, który docenia dary słońca i nie potrafi nic innego, jak tylko cieszyć się swymi kolejnymi przeistoczeniami.
 

- Masz rację, słonko! – szepczę -  Nam, ludziom bardzo trudno dogodzić. Docenić to, co akurat mamy i zrozumieć jak wiele od nas zależy. Nie gniewaj się na mnie, proszę! No co mam zrobić abyś znów na mnie życzliwie popatrzyło? – pytam pokornie a słonko, które na szczęście nie potrafi się długo na nikogo gniewać, zadowolone chichocze cichutko.
- Zatańcz wśród mych promieni! Uciesz się jasnością! – mówi raptem – Tak dawno już tego nie robiłaś a wyznam, iż miło by było widzieć Twoją radość oraz wdzięczność za to, co dla Ciebie robię!
- Ojej! Gdzież mi tam do tańca teraz! Ledwo dycham przecież! Za dużo ode mnie wymagasz, słonko! – wołam i aż kulę się na wyobrażenie swych nieporadnych tanów wykonywanych w trzydziestoparostopniowym upale. Och, z jaką chęcią zanurzyłabym teraz stopy w chłodnym nurcie jakiejś rzeczki. Co tam stopy! Aż po szyję bym do niej wlazła i tkwiła tam do czasu aż urosną mi płetwy i skrzela a potem popłynęłabym aż do morza! Tam napotkałabym srebrzystą ławicę mych siostrzyc i razem z nimi wesoło pomknęłabym do oceanu! Mijałybyśmy tajemnicze wyspy i podwodne skały. Bawiłybyśmy się w chowanego między koralowcami. Łapałybyśmy w pyszczki tęczowe banieczki powietrza. Wirowałybyśmy między turkusowymi falami. Zagłębiałybyśmy się w tajemnicze, niezbadane groty. Płynęłybyśmy śladem prastarych wielorybów, w których cieniu niestraszne by nam były rekiny ani żarłoczne mewy. Ocierałybyśmy się o mięciutkie gąbki i wodorosty. Chowałybyśmy się w kojących ciemnościach, w otchłani mrocznej wieczności…


 - Oj, oj! Wracaj tu do mnie, bo się tu zaraz w syrenę albo inne dziwaczne monstrum zamienisz i już nigdy nie wyjdziesz z tej strasznej topieli! – wtem słońce przerywa gwałtownie tok mych wodnych, jakże chłodzących rozpalone ciało, wyobrażeń.
- Mam dla Ciebie znacznie ciekawsze i pożyteczniejsze zajęcie od udawania ryby! – rzecze z ogromną pewnością w głosie.
- I nie ma mowy o żadnym ociąganiu, bo już jutro będzie za późno!
- Bierz koszyki albo wiadra i nazbieraj kwiatów czarnego bzu. Zobacz, już zaczynają opadać! Nie słyszysz, jak Cię do siebie wołają? Śpiesz się!  – dodaje kategorycznie.
- A po co? Na co je teraz rwać ? Szkoda ich! Przecież nawet jak przekwitną, to nic się nie stanie. Zaczną wytwarzać maleńkie owocki. I jesienią będzie z czego robić soki, wina i konfitury!  - stwierdzam przekonana, iż zdołam się jakoś wymigać się od pracy w upale.
- Otóż zrobisz dzisiaj kochaneczko dużo bzowego szampana! Tuż pod nosem masz do dyspozycji jasną moc czarnego bzu. Grzechem byłoby z niej nie skorzystać! Nie ma nic lepszego niż napić się go tuż po przebudzeniu. Delektować się w gorące popołudnie tym cudownie musującym napojem! Albo wyłożyć się wieczorem na leżaku i nie zwracajac uwagi na tabuny komarów sączyć go delikatnie przez słomkę. Na pewno w głowie Ci się od tego rozjaśni. I sił przybędzie. I inaczej na świat popatrzysz.  No i w końcu, kto wie? Może poczujesz się tak radośnie, że z własnej woli zatańczysz dla mnie? – słońce uśmiechnęło się porozumiewawczo i filuternie.
  A i mnie w tej chwili zrobiło się jakby weselej na duszy. Ucieszyłam się nawet, że przypomniało mi o tym pysznym,  bezalkoholowym a mimo to działającym jak prawdziwy szampan napoju. Robiłam go wiele lat temu, w czasach gdy nie miałam jeszcze pełnej spiżarki przetworów i trzeba było na szybko wymyślić coś dobrego i orzeźwiającego a przy tym, taniego i co ważne,  zdrowego do picia.


- No to idę, słonko! Tylko Ty mi za bardzo w plecy nie grzej, bo spłonę jak pochodnia! – oświadczam  i nie zwracając uwagi na urażone prychnięcia słonka wzięłam nożyczki oraz dwa wiadra i zanurzyłam się w bzowy gąszcz. Obcinałam biało szmaragdowe kwiatostany powoli i delikatnie, tak by nie było wielkiego uszczerbku dla żadnego z krzewów a nawet by ulżyć nieco ich zbyt bujnie kwitnącym gałęziom. Bzy zdawały się być zadowolone z mojej obecności. Drobniutkimi, kremowymi kwiateczkami gładziły mnie serdecznie po policzkach. Szczodrze posypywały mą głowę i rzęsy wonnym pyłkiem. Zginały się ku mnie szeleszcząc albo może nucąc coś cichutko i nostalgicznie. Zaniepokojone mym pojawieniem się pajączki i chrząszczyki będące mieszkańcami oraz strażnikami tej kwietnej krainy, przekonawszy się wkrótce, że nie robię im ani bzom żadnej krzywdy wlazły pomiędzy niższe konary i stamtąd spoglądały na mnie z życzliwą ciekawością, wołały do siebie pokazując tajemne ścieżynki i sekretne przejścia.  Łagodny cień otulał mą głowę. A bzowa gęstwina stała się jeszcze gęstsza. Niepostrzeżenie zrobiło się prawie zupełnie ciemno.  Ale przy tym dziwnie dobrze…Mogłabym tak trwać w tym bzowym królestwie bez końca, zamieniając się w elfa, driadę, baśniową bzową babuleńkę albo po prostu niby cień zniknąć, rozpłynąć się zupełnie między kwiatami i gałęziami…

- No już! Wystarczy! Nazbierałaś dwa pełniutkie wiadra. Wyłaź stamtąd czym prędzej! – usłyszałam raptem ponaglające nawoływania słonka. Poczułam też, że omiata mój kark parzącym, nie znoszącym sprzeciwu spojrzeniem.
- Och, jaka szkoda!- wzdycham niechętnie wynurzając się z pełnego słodkich szeptów gąszczu,  zdejmując z rzęs lepiące się do nich pajęczyny a z włosów zeschłe liście i truchła much.
- Co za dużo, to nie zdrowo! Czy nie słyszałaś o potężnej magii czarnych bzów? Czy nie wiesz o tym, że mogłyby zabrać Cię w podziemną krainę duchów i już z niej nie wypuścić? Poczytaj stare legendy słowiańskie. Zanurz się w celtyckie mity albo w ludowe przypowieści. W każdej z nich kryje się ziarnko prawdy… - szepnęło ostrzegawczo a dziki bez gdzieś z tyłu zaszumiał groźnie, zaszeleścił tajemniczo.
- We wszystkim trzeba umieć zachować umiar i równowagę. Bo prawie wszystko ma swoją jasną i ciemną stronę! – dodało słonko a ja lekko przestraszona jego słowami, nie patrząc już na gęstwinę krzewów zabrałam wiadra z baldachami dzikich bzów i czym prędzej podążyłam w stronę domu.
- Hej, hej! A masz aby wszystkie składniki do swojego szampana? – dobiegło mnie jeszcze z oddali rzeczowe pytanie słońca.
- Och, do zrobienia tego wspaniałego napoju niewiele przecież potrzeba! Mam kwiaty bzu, wodę, cukier i cytryny. To najzupełniej wystarczy! – odparłam i już, już miałam wejść od domu aby zabrać się za przygotowanie magicznego napitku, gdy wtem coś mi się przypomniało. Odwróciłam się ku słońcu i mimo, iż bardzo mocno świeciło na niebie spojrzałam mu prosto w oczy i szepnęłam:
- Wiesz co, słońce kochane? Chyba już wkrótce całkiem odstawię czarną kawę, bo wcale mi ona nie służy. Będę odtąd pić o świcie wspaniale musujący bzowy szampan a potem boso wirować na zroszonej, porannej trawie. No a Ty razem ze mną! Tak?


   A ono nic już nie odrzekło tylko uśmiechnęło się po swojemu i omiotło gorącym wejrzeniem pełen zieleni i kwiecia czerwcowy ogród. Tymczasem już wkrótce zza lasu dały się słyszeć odległe grzmoty. Gwałtownie pociemniało. Niebo zasnuły granatowe chmury. Słońce schowało się za nimi. Wszystko wokół znieruchomiało w oczekiwaniu na ożywczą ulewę…


Przepis na domowy szampan z kwiatów czarnego bzu

Ugotuj  kilka litrów wody, posłodź ja cukrem albo miodem a potem odstaw na kilka godzin do ostygnięcia. Nazbieraj co najmniej kilkadziesiąt baldachów kwiatów dzikiego bzu. Rozłóż na stole jasne prześcieradło albo obrus i poukładaj na nim baldachy. Niech poleżą sobie jakiś czas, aby wyszły z nich wszystkie maleńkie żyjątka. Przygotuj czyste słoje. Włóż do nich kwiaty bzu mniej więcej do 1/3 ich wysokości. Do każdego słoja wkrój jedną umytą cytrynę i wyciśnij sok z drugiej cytryny. Zalej kwiaty bzu i cytryny przygotowaną uprzednio, chłodną, słodką wodą. Luźno zakręć słoiki (napój do fermentacji będzie potrzebował dostępu powietrza). Codziennie przemieszaj zawartość swoich słoi. Obserwuj, czy po dwóch, trzech dniach widać będzie na jego powierzchni pianę i bąbelki. Jeśli je zauważysz, to znaczy, że napój dobrze fermentuje. Im cieplej jest w miejscu, gdzie stoją słoje, tym szampan szybciej się zrobi. Może być gotowy nawet po paru dniach.  Potem przecedź go przez sito i przelej do zakręcanych butelek. Butelki przechowuj w lodówce.


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost