środa, 26 września 2018

Przyszła jesień…






   „Przyszła jesień by do serc i do ogródków ponapuszczać melancholii oraz smutku. A smuteczek gdy nieduży, lecz w sam raz równowagi nie zaburzy naszej w nas” nucili kiedyś Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski w „Kabarecie starszych panów”. Zawsze o tej porze roku przypomina mi się ta piosenka oraz inne, pełne ciepłej nostalgii utwory tego nieodżałowanego duetu. I nucę sobie, nucę, zamyślam się, uśmiecham, wzdycham, w dal zamglonym wzrokiem się wpatruję. Jestem tu, tam, płynę z nurtem wspomnień, nowych myśli i  dziania…



   Tak, jak obiecałam dwa miesiące temu, gdy znacznie ograniczyłam czas poświęcony blogowaniu zawiadamiam wszystkich wiernych czytelników „Karczmy na rozstaju dróg”, że wznowiłam pisanie tej opowieści a dzisiaj zamieściłam na poświęconym jej blogu nową, trzydziestą ósmą już jej część zatytułowaną „A żyć trzeba dalej”. Mam nadzieję, że jesienna pora pozwoli mi na spokojną kontynuację tej toczącej się w czasie drugiej wojny światowej historii.




   Za nami pracowite, długie lato. Gros czasu poświęciliśmy przetwarzaniu naszych obfitych zbiorów owocowych, ale mocno zajmowało nas także kilkukrotne przygotowywanie drewna na zimę. W spiżarni i drewutni mamy teraz wielkie zapasy i mamy nadzieję, iż dzięki nim zima, jakakolwiek by nie była, nie będzie nam straszna.



   Popatrzcie na naszą spiżarnię. Tak przedstawia się dzisiaj. Nadal pęka w szwach od ogromnej ilości słoików i butelek, mimo tego, iż udało mi się wysłać w Polskę prawie dwieście przeróżnych przetworów!:-)
   Gdyby ktoś z Was reflektował na któreś z moich przetworów nadal jestem chętna na podzielenie się nimi!:-) To dotyczy wszystkiego poza winami, albowiem one choć nadal pracują i bulgoczą, to nie rokują raczej szans na poprawę smaku. Kwaśne są bowiem jak ocet siedmiu złodziei i nie sądzę, by miało się im polepszyć! Trudno! Nie zawsze się wszystko człowiekowi udaje. Nie ponosi wszak ryzyka tylko ten, kto nic nie robi!:-)



   Ostatnie dni lata spędziliśmy na zbieraniu wrotyczu, głogu i kaliny, na rowerowych wycieczkach po okolicy, na leśnych spacerach i zabawach z psami, na  smażeniu powideł śliwkowych, na zamykaniu w słoikach dorodnych gruszek i jabłek, na sprzątaniu ogrodu, na  spokojnym odpoczynku. Pogoda dopisywała, dlatego chciało się nam jak najwięcej czasu spędzać na zewnątrz.

































   A w górach już jesień… Zaczyna się wspaniały spektakl płomiennych barw, mgieł unoszących się falami, sennych, tajemniczych oddali i dróg wiodących w magiczne ostępy. Marzy nam się tak jak zeszłej jesieni jednodniowy wypad w Bieszczady. Jeśli jednak nie uda się nam to w tym roku, to przecież i u nas jest pięknie i u nas można się kolorami oraz niezmierzonymi przestrzeniami pogórzańskimi zachwycić.



„A w górach już jesień,
Królestwo niczyje.
A w górach już jesień,
I kruche motyle.
A w górach już jesień,
Śpią w słońcu kałuże.
Świat żyje przez chwilę,
Nie krócej, nie dłużej...”

( piosenka autorstwa Janusza Kondratowicza i Piotra Figla, śpiewana przez Jadwigę Strzelecką.)






Oboje z Cezarym pozdrawiamy Was serdecznie i pięknej jesieni życzymy!:-))

sobota, 15 września 2018

Zagubiona kura...






…Jakiś czas temu krążąc po dynowskim targu w poszukiwaniu słoiczków na moje przetwory zaszłam w rejony, gdzie handluje się przeróżnym drobiem. Nie  umiem sobie przypomnieć dokładnie kiedy to było. Pewnie gdzieś między konfiturami z czarnego bzu a kolejną partią malinowego soku. A może jednak trochę później, między nastawieniem kolejnego gara powideł a cięciem nowej partii drewna na opał? Tak czy siak nie czułam się wtedy najlepiej. Głowa bolała mnie od rana i nie umiałam zebrać  w sensowną całość rozbieganych, poszatkowanych myśli.  Najchętniej schowałabym się w jakiś ciemny kątek, zasnęła albo i całkiem zniknęła. Czasem tak bywa, iż choć aura na dworze emanuje energią, soczystą zielenią i słońcem to człowiek snuje się półprzytomny, zmęczony  a na dodatek czujący się wiele lat starzej, niż by wskazywał na to kalendarz. Niekiedy samo wyjście z domu pomaga na taki stan, pozwala włączyć jakiś guzik i ożywić zardzewiałą machinę a innym znów razem idzie się między ludzi a nadal tkwi jak w kokonie męczącego snu albo pod dusznym kloszem, którego nijak nie da się z siebie zdjąć. Tak było ze mną właśnie wtedy. Namówiona przez męża postanowiłam ruszyć się z naszej górki w nadziei na rychłą poprawę samopoczucia.
   Pogoda zapowiadała się wspaniała, prawdziwie letnia. Na targu pachniało kawą, kurzem i świeżymi bułeczkami.  Kolorowy tłum obojętnie mijał kiczowate malowidła ustawione zaraz przy wejściu, ożywiał się na widok ogromnych pak papieru toaletowego a potem krążył zaaferowany między kramami, budkami i stoiskami z chińskimi sukienkami i majtkami,  tureckimi radyjkami, czy polskimi warzywami wyszukując dla siebie to, co potrzebne i co ważne, tanie.
    Przede mną szedł Cezary i niczym taran torował nam drogę wśród tego ludzkiego mrowia.  Tu spodobał mu się jakiś garnek, tam nożyk a jeszcze gdzie indziej dorodne pomidory malinowe. Tu uparcie targował się ze sprzedawcami tarcz do pił, tam w skupieniu radził się innych w sprawach preparatów do kompostowania. Od czasu do czasu coś tam dorzucał do naszej torby, coś pokazywał, czekając na jakiekolwiek zainteresowanie ze strony swej połowicy. Połowica spod swojego klosza grzecznie potakiwała, uśmiechała się stosownie do okoliczności, ale szła dalej ogłupiała jak wprzódy, nie umiejąc zaciekawić się czymkolwiek a tylko marząc o jak najszybszym powrocie do domu i położeniu się choćby na trochę w zaciszu sypialni. Przed nami był jednak cały, duży plac targowy do obejścia. 

   Na koniec dotarliśmy do klatek z kurami i kaczkami. Nigdy nie lubiłam tych miejsc.  Uczucie, które nieodmiennie mnie wówczas przenikało było mieszaniną smutku, bezradności, poczucia winy oraz współczucia dla tych biednych, opierzonych istot, które zdane na łaskę człowieka czekały tu na dopełnienie swego, jakże łatwego do przewidzenia, losu.
   Nie dość, iż w tej części targu panował zawsze specyficzny zapach, to jeszcze stłoczony w klatkach drób darł się tak głośno, jakby już obdzierano go z pierza i skóry. Najbardziej jazgotały kilkutygodniowe pisklęta.  Oznajmiały światu swoje istnienie, zakrzykując lęk przed tym światem a może nawet rzucając mu wyzwanie? Rozkładały skrzydła i puszyły kryzy. Dziobały się wzajemnie, przepychały, deptały, atakowały. Milkły tylko na moment, gdy zdecydowana, ludzka ręka nieodwołalnie wyławiała spośród nich jedną lub dwie kurki, które chwilę potem lądowały w jakimś pudełku czy torbie i potulnie oraz niemo podążały na spotkanie swej nowej doli - niedoli.  Już nigdy więcej nie miały ujrzeć swoich braci i sióstr z klatki. Ten rozdział życia był dla nich na zawsze zamknięty. Zresztą krewniacy bardzo szybko zapominali o ich zniknięciu. Wszak tyle się dokoła działo! Na dodatek palące od rana słońce, świecąc coraz mocniej na ich rozgrzane, ptasie główki, sprawiało, iż kurczaki otwierały dzioby i  łaknęły wody, której w klatce przecież nie było. Zgrzane i zirytowane znowu gdakały przeraźliwie albo dokuczały sobie wyrywając wzajemnie rudawe piórka czy kalecząc małe, purpurowe grzebyczki.
   W tamten targowy, zwyczajny czwartek w gęstwie rozkrzyczanych, kolorowych kurczaków zielononóżek kuropatwianych dostrzegłam nagle zagubioną wśród nich, różniącą się od reszty kurkę. I choć od jej ujrzenia minęło parę tygodni, to nie potrafię o niej zapomnieć. Dziś już nawet nie wiem czy udało mi się wówczas kupić potrzebne słoiki i co robiłam po powrocie do domu. Pamiętam tylko ową jedną, inne niż wszystkie zielononóżkę.
   Kurka milczała.  Tkwiła nieruchomo w centrum ptasiego tumultu i rozglądała się wokół zagubionym wzrokiem, w którym widać było strach oraz ciekawość. Strach, bo otaczał ją nieznany wcześniej ludzki wszechświat, bo barwy pstrokate migotały i falowały wokół jak w fantastycznym śnie, ogarniając ją i  wywołując w jej siostrach kolejne fale podniecenia oraz histerii. Ciekawość, bo niczego takiego nigdy wcześniej nie widziała, nie przypuszczała nawet, iż może istnieć coś innego poza pełnym hałaśliwego ptactwa kurnikiem. Wszystko tu ją dziwiło i szokowało. Bo czymże to wszystko dokoła było? Końcem jej świata, czy dopiero początkiem? Przynoszącym nadzieję marzeniem czy może koszmarem, przed którym nie było ucieczki? Jak zrozumieć tę wielowarstwową, nową rzeczywistość? Ten wielokolorowy tłum dwunożnych, wielkookich istot? Jak wtopić się w niego i znaleźć tam dla siebie miejsce? Czy to wszystko istnieje naprawdę? Czego ten dziwny świat chce, dokąd tak pędzi, o czym krzyczy? I czym jest ona w tym świecie? Czy jej istnienie kogoś obchodzi? Gdzie w tej kakofonii dźwięków, uczuć, barw i zapachów można znaleźć sens i powód istnienia?

   Cezary odszedł do pobliskiego działu z sadzonkami krzewów ozdobnych a ja wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w oczy tej młodej kury i wstrząśnięta głębią jej spojrzenia nie umiałam ruszyć się z miejsca. Kura patrzyła na mnie z dziwną intensywnością. Jakimś cudem wyłowiła mnie w tym tłumie. Zadawała mi wszystkie swoje ważne pytania, nieustępliwie zaglądała w głąb mej duszy a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi osowiała skuliła się i pełna rezygnacji odwróciła. Dostrzegłam, iż postanowiła znaleźć dla siebie jakiś spokojny kącik w załadowanej wrzaskliwym, kurzym towarzystwem klatce. Desperacko przepchnęła się do tyłu i spróbowała zagdakać tak jak inne ptaki, ale żaden z nich nie usłyszał jej słabego głosiku. Jeden z drugim dziobnął ją boleśnie w głowę, inny potrącił aż się zatoczyła. Mimo to starała się wtopić w gęstwę pobratymców, znaleźć w niej oparcie albo ukojenie, a nawet mimo toczącej ją rozpaczy udawać zwyczajną kurę. Nie bardzo jej to wychodziło…

- Idziesz, Oluniu? Chodź, sprzedają tutaj kwitnącą kalinę. Pasowałaby nam do ogródka. Zobacz, jaka ładna! – wtem doszło do mych uszu wołanie męża, który zaniepokojony o mnie, dojrzawszy w końcu w ciżbie ludzkiej moją piegowatą twarz najwyraźniej doznał ulgi, że nigdzie mu się nie zgubiłam.
- Idę, już idę! – odparłam a podążając w stronę Cezarego jeszcze raz zerknęłam w stronę tamtej kurki. Niestety, gdzieś mi zniknęła w kurzej ciżbie…

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost