środa, 20 listopada 2024

Jak w lustrzanej sali…

 

   Kilka dni temu skończyłam czytać powieść historyczną pt. „Szkoła luster” autorstwa Ewy Stachniak.  I odtąd odnajduję wciąż jej ślady w sobie. Ślady, które są niby wszechobecne haczyki, do których przyczepiają się spostrzeżenia dotyczące tego, co obserwuję współcześnie, tego jaki jest świat, jacy wciąż są ludzie. I choć mam cały stos książek do przeczytania, to myślami wciąż wracam do „Szkoły luster”. Nie pora zatem jeszcze brać się za nic kolejnego, skoro w duszy wciąż brzmi tamta melodia. Nie ma pośpiechu. Najwidoczniej trzeba ją do końca przeżyć, wyśpiewać i przebrzmieć by w sposób naturalny mogła ucichnąć i zrobić miejsce dla następnej. Listopad wszak wyraźniej niż inne miesiące sprzyja długim, swobodnym namysłom, podróżom po krainie refleksji i wzruszeń. A ja cenię sobie taki właśnie czas…

   No tak. Lecz pora napisać, co właściwie mnie tak urzeka, przywołuje i przytrzymuje wciąż przy owej opasłej, bo prawie 500 stron liczącej powieści? Cóż.  Próbuję samej sobie to wytłumaczyć i za każdym razem odpowiedź jest inna, wręcz trudna do ujęcia w słowa. Bo to trochę jak zakochanie. Przychodzi znikąd by owładnąć człowiekiem. Śpiewa mu w duszy słodko brzmiącą melodią i nie dopuszcza do głosu innych. A po jakimś czasie nie wiadomo dlaczego – cichnie…

   Lecz teraz, póki jeszcze melodia gra, spróbuję jakoś w sobie te wszystkie uczucia okiełznać i nazwać. Po co? Dla siebie samej, gdyż pragnę zatrzymać chwile, pozostawić po nich jakiś ślad a po kilku latach zajrzeć do tego tekstu i odnaleźć coś ważnego na nowo. Przypomnieć sobie czym kiedyś żyłam, co mnie ożywiało i przejmowało a zatem jaka byłam. I zapytać samą siebie – czy nadal taka jestem? Czy piasek stale przesypujący się w klepsydrze czasu wyrzeźbił na nowo moje „ja”? I piszę to też dla Was, czyli dla tych, co szukają wciąż wartej przeczytania lektury i którzy jak mniemam cenią w niej podobne jak ja rzeczy. Prawdę uczuć, szczerość i odwagę ich wyrażania. Umiejętność poruszenia w duszy czegoś najważniejszego, czegoś,  co otwiera furtkę do śmiałego wejścia w głąb siebie…Do przejrzenia się w kolejnym zwierciadle niczym w ogromnej sali pełnej luster…

    Wróćmy do książki. Po pierwsze fascynuje mnie sama epoka, w której rozgrywa się akcja powieści. Czasy rządów Ludwika XV, jego wnuka Ludwika Augusta XVI (Kapeta) i jego żony Marii Antoniny a wreszcie terror rewolucji francuskiej. Epoka z jednej strony rozpasanego luksusu i wyzysku, przebogatych, rozłożystych sukien, rozbudowanych, pokrytych pudrem fryzur i doklejanych tu i ówdzie pieprzyków, braku norm moralnych, sztywnej etykiety dworskiej, zakłamania i rozwiązłości seksualnej. A z drugiej czasy skrajnej biedy, cuchnących rynsztoków, braku perspektyw na poprawę losu oraz straszliwej samotności, która dotyczy i dotyczyć będzie tak samo biednych, jak i bogatych. Bo człowiek mimo tego co ma, czy pomimo tego, czego nie ma w środku wciąż pozostaje tak samo złaknionym dobra i akceptacji człowiekiem. A osiągnięcie tego wciąż jest tak samo trudne. Pozostają więc tylko pozory, złudzenia, udawanie, samooszukiwanie się i gonienie za cieniem…

                                                                                              Maria Antonina

   Główna bohaterka powieści, Veronique, trafiając do królewskiego domu rozpusty zwanego „Parkiem jeleni” jako kilkunastoletnia, naiwna elevka – panienka do towarzystwa,  szybko dojrzewa i rozumie tym więcej, im więcej złudzeń traci, im bardziej pożegnać się musi ze swoimi wyobrażeniami i dziecinnymi marzeniami. Ma bowiem grać wciąż taką rolę, jaka jest przez innych oczekiwana i akceptowana. Najlepiej by była jak śliczna, żywa lalka. Gotowa zawsze do zabawy, ale i mająca świadomość tego, że właśnie niczym zużytą lalkę można ją będzie kiedyś wyrzucić w kąt.  O tym m.in. traktuje poniższy fragment powieści:

 

Kobiety mają w życiu szczególne obowiązki, klarowała nam mademoiselle. Winnyśmy być ujmujące, posłuszne, wolne od perfidii i pozy. Musimy nieustannie kontrolować emocje. Wystrzegać się wszystkiego, co ordynarne. Jedzenia zbyt szybko i zbyt dużo, biegania, podskoków, tupania, podnoszenia głosu, przeklinania, okazywania smutku czy radości. Wiadomość o śmierci bliskiej osoby oraz oświadczyny należy przyjąć z takim samym opanowaniem – powtarzała. Zawsze się uśmiechajcie, czy jest wam wesoło, czy nie. Niech wasze oczy błyszczą, niezależnie od tego, o czym myślicie.”(„Szkoła luster”. s. 78)

 

   Po drugie najważniejszy jest dla mnie w powieści sposób opisania spraw i  uczuć ludzi tamtej epoki, ukazanych głównie poprzez  żywot zwyczajnej dziewczyny a potem kobiety, istoty od której tak niewiele zależy, która może być tylko zabawką w rękach możnych, cynicznych i wszechwładnych panów, i której uczucia nie mają dla nich najmniejszego znaczenia.  Najbardziej chyba ciekawym aspektem owej powieści jest przedstawienie całego życia głównej bohaterki a potem jej córki. Ich naiwności i marzycielstwa przeradzającego się z czasem w mądrą dojrzałość, rezygnację, smutek, rozpacz, gorycz, demencję czy nawet szaleństwo. Ich kompletną bezradność wobec sztywnej roli, którą na nich nałożono. I próby odnalezienia w tym wszystkim odrobiny szczęścia. A tego szczęścia na równi przecież poszukują magnaci, żebracy i prostytutki. Królowie i służący. Gospodynie i hrabiny na włościach.  Prostacy i szlachcice. I wszystkim ono umyka niczym niepochwytny motyl….Ale dla wszystkich bezcenne są chwile, których nie da się kupić za wszystkie dobra świata. Chwile, które się nagle znikąd pojawiają i błyszczą w sercu niczym najcenniejsze brylanty. A zdarzają się wówczas, gdy czuje się, że ktoś nas akceptuje takim, jakim jesteśmy, gdy czujemy spokój, dobro, miłość, wzajemne zaufanie i bezpieczeństwo, gdy nie męczą złe sny i przeczucia, gdy nie musimy gonić za niczym, zazdrościć nikomu, ale po prostu poczuć się dobrze tu i teraz, w swojej skórze, w swojej codzienności, w swojej epoce. A wszystkie epoki, choć na pozór tak różne, to przecież bardzo są do siebie podobne. I w tamtej, osiemnastowiecznej i w obecnej tak samo dużo jest niesprawiedliwości, niepewności i zakłamania. Lecz my na ogół widzimy tylko część prawdy. Tę, którą rządzący chcą abyśmy dostrzegali. I póki tylko mogą korzystają z władzy aby uszczknąć dla siebie tak dużo jak się da. A zwykli ludzie znoszą wszystko potulnie aż do czasu gdy czara niesprawiedliwości i bezwstydu się przeleje i znowu jakaś rewolucja nie ogarnie mas….Bo przecież ludzie się nie zmieniają a historia lubi się powtarzać, czyż nie?

 

                                                                                            rewolucja francuska

„Nie ma dnia bez zamieszek i demonstracji. Przeciwko rosnącym cenom, spekulantom żywności, kontrrewolucjonistom ukrywającym się wśród „prawdziwych patriotów”(…) A król? Ludwik XVI? Uwięziony z całą rodziną w Temple. Ludwik Ostatni – jak mówią o nim teraz na ulicach, bo Francja jest już republiką wolną od królewskiej władzy.(…) To nie do wiary, że był kiedyś tylko Ludwikiem Augustem, niezgrabnym chłopcem na pałacowym dachu, marzącym by uciec na morze, myśli Marie-Louise.Przekupki z Les Halles nazywają Ludwika wieprzem o nienasyconym apetycie. A jego żonę – harpią sycącą się francuskimi pieniędzmi(…) Austriacką suką odpowiedzialną za wszystkie nieszczęścia Francji”, („Szkoła luster”,s.343-344)

 

   Nie chcę i chyba nie powinnam pisać więcej o treści „Szkoły luster” aby nie zdradzić nic z jej fabuły, aby zachować ciekawość przyszłych czytelników, co do losów jej bohaterek. Tak czy siak pewna jestem, że warto wziąć tę powieść do ręki. Warto poświęcić na nią kilka wieczorów. Na pewno nie był to zmarnowany czas…

   Autorka książki, filolog -  anglista Ewa Stachniak mieszka od dawna w Kanadzie. I napisała tę i kilka innych powieści w języku angielskim. A na język polski przy aprobacie autorki przetłumaczyła je świetnie Ewa Rajewska. Okazuje się, iż powieści E.Stachniak są znane i poczytne w wielu krajach. Jestem dumna, że polska autorka jest w świecie tak bardzo ceniona. I doczekać się nie mogę, kiedy będę mogła poznać inne książki tej pisarki. Muszę podpowiedzieć bibliotekarkom w mojej bibliotece by koniecznie zakupiły inne jej dzieła. Spodziewam się, że zanurzona w kolejnych jej powieściach znowu będę mogła uczestniczyć w prawdziwej uczcie literackiej. Bo przecież tylko takim ucztom warto poświęcać czas i umysł. Od tego się nie tyje, od tego zdrowie nie szwankuje a wręcz przeciwnie pojawia się w duszy kolejna, nieznana dotąd komnata, którą można po swojemu wypełniać myślami, emocjami, skojarzeniami i wspomnieniami.

   Pragnąc nadal pozostać w klimacie tamtej epoki obejrzałam sobie na CDA film Sofii Coppoli pt”Maria Antonina” z 2006 r. Szukałam w nim podobnej głębi, podobnej refleksji co w książce Ewy Stachniak. Dotknąć chciałam prawdy psychologicznej, odnaleźć coś ludzkiego i przejmującego w osobie ostatniej królowej Francji. Tej, co otaczała się niewyobrażalnym wręcz bogactwem, nie mogąc znaleźć prostego szczęścia czy też miłości w sobie i obok siebie.  Nieoczekiwanie zalała mnie fala współczucia. Znalazłam bowiem w tej postaci sporo smutku, samotności i niedojrzałości, bezradności i śmieszności, fatalizmu i naiwności. Znalazłam, bo chyba tego właśnie wypatrywałam. Każdy pewnie znajduje to, czego szuka. Ale jaka naprawdę była Maria Antonina? Tego nie wie chyba nikt. Wiadomo jednak, że przypisywane jej słowa o tym, iż lud skoro nie ma chleba powinien jeść ciastka nie wyszły tak naprawdę z jej ust. Aż tak cyniczna, bezmyślna i okrutna jednak nie była, lecz komuś zależało by w takim świetle ją potomnym przedstawić…Owo zdanie jest częścią legendy przypisywanej owej nieszczęsnej kobiecie, wprzęgniętej w tryby historii i potraktowanej z całym okrucieństwem tamtej epoki… Dzisiaj też zresztą przypisuje się wielu osobom stwierdzenia, które wcale nie były przez nie wypowiedziane, lecz media wmawiają nam coś zupełnie innego. Plotki, pomówienia, oszczerstwa mają się świetnie i nadal odgrywają ogromną rolę w kształtowaniu opinii publicznej - niezależnie od epoki. A o Marii Antoninie ciekawie piszą np. w poniższym artykule w Oko. Press:

Artykuł o Marii Antoninie

 

                                                                                                fotos z filmu

   I jeszcze wspomnieć chcę na koniec o pewnym indywiduum, które żyje obecnie a które ze swoim umiłowaniem do luksusu jak ulał pasowałoby do epoki Ludwika XV. Pewnie zresztą tego typu postaci znaleźć można dzisiaj na pęczki. Bo przecież zawsze byli i istnieć będą tacy, co pchają się do władzy dla spodziewanych zysków, dla ogromnych bogactw i lukratywnych  apanaży. Otóż przeczytałam artykuł o obecnym wiceministrze rolnictwa, Michale Kołodziejczaku, który kocha się w drogim obuwiu i bez najmniejszego wstydu chwali się tym, że paraduje po budynku Sejmu w mokasynach za 17 tys. zł….Tylko czekać aż sprawi sobie fryzurę w stylu Marii Antoniny!:-)))

Drogie buty Kołodziejczaka


"Szkoła Luster", Ewa Stachniak, wyd. Znak, Kraków 2022, 485 s.

poniedziałek, 11 listopada 2024

Przemiany, przemiany…

 


 

   Za oknem widok zmienia się nieustannie, ale ostatnie przemiany, które mogłam zaobserwować w ciągu paru zaledwie dni są wręcz spektakularne. Słoneczny początek listopada wraz z niesamowitą wyrazistością i nasyceniem kolorów liści, nieba, spowitego światłem ogrodu oraz okolicznych łąk ustąpił na rzecz porannych mgieł a potem całkowitego zachmurzenia. 




   Tak było jednak tylko przez chwilę, bo oto dzisiejszy poranek zdecydował się okryć świat szronem i srebrzystą mgłą. Pokazało się minus cztery na termometrze i na dworze od razu mróz wziął we władanie rzeczywistość. Nie mogłam zatem nie chwycić aparatu fotograficznego i nie wybiec w ten wczesno poranny świat.  Śpieszyłam się wiedząc, iż wschodzące słońce szybko nabierze mocy i sprawi, iż wszystkie te biało-srebrno-złote zjawiska znikną tak szybko, jakby ich nigdy nie było. 




   I tak się stało. W chwili, gdy piszę ten tekst za oknem już prawie całkiem nie ma śladu po szronie. Ulotniła się gdzieś tajemnica sennych wzgórz, schowanych w opalizujących mgłach i lśniących drobinkach lodu. Robi się zwyczajnie, choć nadal pięknie. Jeszcze widać na brzozach mieniące się złoto listeczki, jeszcze na jeżynach rumieni się odporne na mróz listowie a krzewuszki, berberysy i tawuły pokazują wciąż jeszcze barwy złota, pąsu i ostatniej zieleni. Napawam się tym wszystkim wiedząc, że zaraz i to zniknie. Jednak ukaże się coś nowego, coś co zaskoczy, zachwyci, wzbudzi podziw, wzruszenie i uczucie uczestniczenia w misterium natury. Misterium, którego moc nigdy się nie kończy.





   Listopad nie jest ani lepszy  ani gorszy, niż reszta miesięcy. To tylko następny, konieczny etap by przygotować się do zimowej odsłony rzeczywistości. A to, jak się na listopadowy świat patrzy, w głównej mierze zależy od człowieka, od jego nastawienia i umiejętności dostrzegania wartych zauważenia rzeczy…Mógłby ktoś powiedzieć, iż istnieją przemiany na dobre, ale i na złe. To jednak bardzo subiektywne stwierdzenia. Dla każdego inne. A tymczasem natura po prostu robi swoje, nie oglądając się na nasze oczekiwania i przyzwyczajenia. Ma swoje własne plany i działa tak, jak działać powinna. Natomiast intencje, preferencje i życzenia człowieka niewiele tu mają do rzeczy. Jesteśmy zbyt maleńcy, zbyt mało znaczący, by natura przejmowała się naszymi działaniami i zamierzeniami. Choć ostatnimi czasy wielu niestety odzywa się takich, co wmawiają reszcie jakobyśmy my, ludzie w znaczący sposób wpływali na klimat i ogólnie przyszłość środowiska naturalnego. A mnie takie stwierdzenia wyglądają na jakąś śmieszną manię wielkości albo na groźną propagandę mającą na celu podporządkowanie ludzkości określonej ideologii, na zrujnowanie gospodarki i wyssanie z niej nie tylko coraz bardziej topniejących zasobów finansowych, ale i sił żywotnych. Nie wolno się temu poddawać. Trzeba mieć nadzieję, że ten ideologiczno-propagandowy pęd ku autodestrukcji sam się wypali i pęknie jak prędzej czy później pęka wszystko, co sztucznie rozdęte, kłamliwe a przede wszystkim podszyte chęcią zysku i totalnej kontroli człowieka. Słychać już, że nowo wybrany prezydent Ameryki ma w planach odejście od rujnującej jego gospodarkę polityki klimatyzmu. Może więc i reszta świata pójdzie po rozum do głowy?  Czekam na to z utęsknieniem i coraz bardziej w to wierzę, widząc, iż nawet zajadli do tej pory obrońcy Zielonego Bezładu zaczynają dostrzegać jego absurdy i zabójczy wpływ na dobrobyt obywateli Europy.






   Listopad nastraja mnie życzliwie do świata. Wlewa mi w duszę tak potrzebny spokój i delikatną nadzieję. Każdego poranka rozpalam w kuchennym piecu, co daje nam tak potrzebne o tej porze ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Spoglądam z lubością w tańczące płomyki, w tlące się na żółto i karminowo węgielki. Cieszę się, że znowu udało się nam zgromadzić spory zapas drewna. Nie wyobrażam sobie tego, by nie wolno mi było dołożyć do pieca kolejnej szczapki, by ktoś autorytatywnie mógł mi zakazać tego, co od zawsze było czymś najnaturalniejszym i najnormalniejszym, od początków istnienia ludzkości nierozerwalnie z nią związanym.  Mocy ognia, potężnej energii, na której opiera się życie, dzięki której można przetrwać wszelkie chłody i mrozy.  A przecież już teraz wielu ludzi marznie, uwierzywszy w rządowe obietnice, iż tylko inwestując w odnawialne źródła energii spowolni ocieplenie klimatyczne a przy okazji pomoże i sobie.  Brzmi to jednak nieco fałszywie. Co komu po wielkich inwestycjach, skoro zwyczajnie jest mu zimno a do tego nie stać go na comiesięczne opłaty?






   Ech! Wszystko w naturze toczy się tak, jak toczyć się powinno. Może więc i w świecie ludzi sprawy wrócą na tor normalności i już wkrótce przestaniemy się zamartwiać o wysokie rachunki za energię elektryczną, gaz i opał, o bankructwa kolejnych firm, o rosnące bezrobocie i zadłużenie państwa?





   „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, tak brzmiał tytuł spektaklu do słów Agnieszki Osieckiej. A może nie trzeba będzie czekać na wiosenne przemiany? Może one powolutku dzieją się już teraz? I nawet listopad, ten przez wielu tak nielubiany miesiąc tętni podskórnym życiem nowych, bardziej racjonalnych nurtów myślowych, pozytywnych zamysłów a przede wszystkim sposobów wyjścia z labiryntu niemocy? Bo przemiany dzieją się cały czas. Nawet wówczas, gdy ich nie dostrzegamy, nawet, gdy zdaje się nam, że nic optymistycznego, godnego nabrania haustu wiary nie zachodzi. Ale to nieprawda. Dzieje się wciąż i wciąż…Opadają złote listki, ale przecież na ich miejscu pojawia się srebrzysta koronka szronu. A coraz bardziej nagie drzewa i krzewy nabierają w spokoju sił przed kolejnym dzianiem…



niedziela, 3 listopada 2024

Staruszka…

 


 

   Spotkałam niedawno przypadkiem pewną staruszkę. Widziałam ją pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu, ale kilka zadań, które wymieniłyśmy silnie zawibrowały w mojej duszy i obudziły mnóstwo uczuć i refleksji. A choć wokół trwał i wciąż trwa wspaniały, listopadowy spektakl wyrazistych barw, radosnych promieni i malowniczych przeistoczeń, to właśnie owo przypadkowe spotkanie najmocniej zapadło mi w serce. Jesienna rozmowa o samotności, przemijaniu, bezradności i nadziei…

 


   Pośród złocistości i oranżu brzozowo - dębowej alei zbliżała się do mnie maleńka, lekko przygarbiona postać. Najpierw pomyślałam, że to dziewczynka. Tak była drobna, chudziutka wręcz a przy tym o wiele ode mnie niższa. Ubrana w kremowy w odcieniu płaszcz i niebieską czapeczkę, spod której wystawały bialutkie i zwiewne, podobne do babiego lata kosmyki maszerowała powoli wystawiając twarz do słońca. Przyjrzałam się bliżej i dostrzegłam, że to jednak stara, poznaczona siatką zmarszczek i bruzd kobieta. Jednak oczy lśniły jej młodzieńczym nieledwie blaskiem. Dawno takiego blasku u nikogo nie widziałam. Wydało mi się nawet, iż mam przed sobą przebraną za staruszkę dziewczynkę.

- Och, jakie ładne psy! I dzień taki cudowny. Nie pamiętam tak słonecznego początku listopada!  – zagadnęła przystając obok. Psy i pogoda bywają wszak najczęstszym pretekstem do zamienienia kilku zdań z obcymi sobie ludźmi.

- A skąd się takie śliczne pieski bierze? – zapytała uśmiechając się z czułością do zajętych wąchaniem czegoś w trawie psów.

   Opowiedziałam jej pokrótce ich historię a ona słuchając uważnie kręciła głową z podziwem i wzruszeniem.

- Przydałaby mi się taka psinka, jakaś żywa istota w domu, bo nieraz ciężko tak samej… - westchnęła w końcu a jej pogodne dotąd spojrzenie zamgliło się falą niechcianych łez.

- Pieska zawsze można przecież wziąć… – szepnęłam pełna współczucia, domyślając się natychmiast, co mogło być przyczyną jej smutku. Widać było wyraźnie, że kobieta pragnie zamienić kilka słów. Mówić cokolwiek, byleby miała do kogo mówić. Wylać z siebie odrobinę uczuć, z którymi zmaga się na co dzień. Nie chciałam pytać o dzieci czy wnuki. Często jest to przecież drażliwy temat. Jeśli ta kobieta będzie chciała, to sama coś o nich wspomni.

- Za stara już jestem na psa. Mam osiemdziesiąt jeden lat. Serce nawala. Raz czuję się lepiej, raz gorzej. Bywają dni, że w ogóle nie mam siły ani ochoty zwlec się z łóżka. I niestety, nie mogłabym zagwarantować żywej, czującej istocie, że odpowiednio się nią zaopiekuję. Dzisiaj na ten przykład jest ze mną nieźle. Mam wrażenie, że mogłabym tak iść i iść bez końca. Ale gdy tylko wrócę do domu zmęczenie mnie powali i nic już więcej nie zrobię – westchnęła zrezygnowana.

- Pani jest bardzo szczuplutka. Pewnie nie ma pani ochoty do jedzenia? Przydałyby się jakieś witaminy, suplementy, środki na pobudzenie apetytu. Może wtedy udałoby się nabrać siły? – spojrzałam serdecznie w jej błękitne, otoczone siateczką drobnych zmarszczek oczy. A patrząc tak pojęłam, że kiedyś to musiała być naprawdę piękna kobieta. Dotąd jej rysy zachowały w sobie mnóstwo szlachetności i rzadkiej urody.

- Schudłam tak bardzo przez ostatnie cztery lata. Kiedyś byłam nawet przy kości a teraz ważę niecałe czterdzieści kilo.

- Nie chce mi się jeść odkąd zostałam sama. Odkąd umarł mój kochany mąż. Byliśmy razem ponad pięćdziesiąt lat… - zwierzyła się łamiącym głosem. Serce mi się ścisnęło. Cóż można powiedzieć w takiej chwili. Nie ma wszak słów, które mogłyby przynieść pocieszenie. Westchnęłam więc tylko i pogładziłam z troską jej ramię.

- Ale cały czas próbuję! – oświadczyła nagle sztucznie wesołym tonem.

- Gotuję tak, jak wtedy gdy on żył! Dzisiaj uwarzyłam ziemniaczki z koperkiem. Do tego rolada wołowa i czerwona kapusta. Pycha! A na deser cynamonowe ciasteczka! Pachniało na cały dom!

- To wspaniale! Na pewno wszystko było przepyszne! – uśmiechnęłam się z ulgą, że najgorsze w tej rozmowie już za nami, że staruszka potrafi jednak odnaleźć jeszcze w życiu jakieś blaski.

- Ale niewiele zjadłam… - odparła znów zgaszona.

- Znowu pewnie wszystko wyląduje w koszu – dodała i ni stąd ni zowąd zaczęła ściskać nerwowo czy może bezradnie swoje chudziutkie dłonie i palce.

- Po obiedzie jak zwykle wzięłam się za zmywanie naczyń.  I stało się coś strasznego. Ześlizgnęła mi się z palca obrączka i gdzieś przepadła. Jak mogłam być taka nieostrożna? Szukałam, szukałam jej wokół wszędzie i nie znalazłam. Przepadła jak kamień w wodę…  

- A może to znak od niego? Może zabierze mnie do siebie już niedługo? – kobieta szybko przeszła od rozpaczliwego smutku do nagłej, rozświetlającej ją od wewnątrz nadziei. Potem spojrzała gdzieś przed siebie, w jakąś odległą, lecz pełną upragnionych obietnic dal a  po jej policzku potoczyła się srebrzysta, lśniąca w świetle listopadowego popołudnia łza. A wreszcie ni stąd ni zowąd uśmiechnęła się promiennie.

- Cieszę się, że mogłyśmy się spotkać i porozmawiać chwilę. Od razu człowiekowi lepiej jak ma do kogo usta otworzyć! – oświadczyła.

- I już nie będę się martwić tą obrączką. Tak widocznie miało być… - stwierdziła spokojnie uniósłszy głowę i zerknąwszy mi głęboko w oczy. Błękitna czapeczka przekrzywiła jej się zawadiacko a w białe włosy staruszki zaplątało się raptem kilka złotych, brzozowych listków. Wyglądało to tak, jakby listopadowy wiatr chciał ozdobić ją tym, co miał najlepszego. Listeczki mieniły się złociście i drżały pośród jej kosmyków niczym najwspanialsze klejnoty.

- I ja się cieszę! – odrzekłam zgodnie z prawdą. Przepełniało mnie wzruszenie i uczucie wdzięczności, że dane mi było zajrzeć w duszę tej kobiety, prawie jakbym w swoją zaglądała. W przyszłość, która kiedyś i mnie dotknie po swojemu. Czas ma przecież swoje własne, tajemnicze plany, ale ich zapowiedzi i znaki spotyka się często wcześniej na swojej drodze.

- Nic nie dzieje się przypadkiem! – oświadczyłam spontanicznie a maleńka staruszka pokiwała głową a potem obdarzając mnie oraz psy pogodnym wejrzeniem pogładziła me dłonie i  zaskakująco dziarskim krokiem odeszła w przeciwnym kierunku znikając szybko pośród żółto-rudego deszczu opadającego zewsząd jesiennego listowia…



Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost