Spotkałam
niedawno przypadkiem pewną staruszkę. Widziałam ją pierwszy i pewnie ostatni
raz w życiu, ale kilka zadań, które wymieniłyśmy silnie zawibrowały w mojej
duszy i obudziły mnóstwo uczuć i refleksji. A choć wokół trwał i wciąż trwa
wspaniały, listopadowy spektakl wyrazistych barw, radosnych promieni i
malowniczych przeistoczeń, to właśnie owo przypadkowe spotkanie najmocniej
zapadło mi w serce. Jesienna rozmowa o samotności, przemijaniu, bezradności i
nadziei…
Pośród złocistości
i oranżu brzozowo - dębowej alei zbliżała się do mnie maleńka, lekko przygarbiona
postać. Najpierw pomyślałam, że to dziewczynka. Tak była drobna, chudziutka
wręcz a przy tym o wiele ode mnie niższa. Ubrana w kremowy w odcieniu płaszcz i
niebieską czapeczkę, spod której wystawały bialutkie i zwiewne, podobne do
babiego lata kosmyki maszerowała powoli wystawiając twarz do słońca. Przyjrzałam
się bliżej i dostrzegłam, że to jednak stara, poznaczona siatką zmarszczek i
bruzd kobieta. Jednak oczy lśniły jej młodzieńczym nieledwie blaskiem. Dawno
takiego blasku u nikogo nie widziałam. Wydało mi się nawet, iż mam przed sobą
przebraną za staruszkę dziewczynkę.
- Och, jakie ładne psy! I dzień taki cudowny. Nie
pamiętam tak słonecznego początku listopada! – zagadnęła przystając obok. Psy i pogoda bywają
wszak najczęstszym pretekstem do zamienienia kilku zdań z obcymi sobie ludźmi.
- A skąd się takie śliczne pieski bierze? – zapytała uśmiechając
się z czułością do zajętych wąchaniem czegoś w trawie psów.
Opowiedziałam
jej pokrótce ich historię a ona słuchając uważnie kręciła głową z podziwem i
wzruszeniem.
- Przydałaby mi się taka psinka, jakaś żywa istota w
domu, bo nieraz ciężko tak samej… - westchnęła w końcu a jej pogodne dotąd
spojrzenie zamgliło się falą niechcianych łez.
- Pieska zawsze można przecież wziąć… – szepnęłam pełna
współczucia, domyślając się natychmiast, co mogło być przyczyną jej smutku.
Widać było wyraźnie, że kobieta pragnie zamienić kilka słów. Mówić cokolwiek,
byleby miała do kogo mówić. Wylać z siebie odrobinę uczuć, z którymi zmaga się na
co dzień. Nie chciałam pytać o dzieci czy wnuki. Często jest to przecież
drażliwy temat. Jeśli ta kobieta będzie chciała, to sama coś o nich wspomni.
- Za stara już jestem na psa. Mam osiemdziesiąt jeden
lat. Serce nawala. Raz czuję się lepiej, raz gorzej. Bywają dni, że w ogóle nie
mam siły ani ochoty zwlec się z łóżka. I niestety, nie mogłabym zagwarantować
żywej, czującej istocie, że odpowiednio się nią zaopiekuję. Dzisiaj na ten przykład
jest ze mną nieźle. Mam wrażenie, że mogłabym tak iść i iść bez końca. Ale gdy
tylko wrócę do domu zmęczenie mnie powali i nic już więcej nie zrobię –
westchnęła zrezygnowana.
- Pani jest bardzo szczuplutka. Pewnie nie ma pani ochoty
do jedzenia? Przydałyby się jakieś witaminy, suplementy, środki na pobudzenie
apetytu. Może wtedy udałoby się nabrać siły? – spojrzałam serdecznie w jej błękitne,
otoczone siateczką drobnych zmarszczek oczy. A patrząc tak pojęłam, że kiedyś
to musiała być naprawdę piękna kobieta. Dotąd jej rysy zachowały w sobie
mnóstwo szlachetności i rzadkiej urody.
- Schudłam tak bardzo przez ostatnie cztery lata. Kiedyś
byłam nawet przy kości a teraz ważę niecałe czterdzieści kilo.
- Nie chce mi się jeść odkąd zostałam sama. Odkąd umarł
mój kochany mąż. Byliśmy razem ponad pięćdziesiąt lat… - zwierzyła się łamiącym
głosem. Serce mi się ścisnęło. Cóż można powiedzieć w takiej chwili. Nie ma
wszak słów, które mogłyby przynieść pocieszenie. Westchnęłam więc tylko i
pogładziłam z troską jej ramię.
- Ale cały czas próbuję! – oświadczyła nagle sztucznie
wesołym tonem.
- Gotuję tak, jak wtedy gdy on żył! Dzisiaj uwarzyłam
ziemniaczki z koperkiem. Do tego rolada wołowa i czerwona kapusta. Pycha! A na
deser cynamonowe ciasteczka! Pachniało na cały dom!
- To wspaniale! Na pewno wszystko było przepyszne! –
uśmiechnęłam się z ulgą, że najgorsze w tej rozmowie już za nami, że staruszka
potrafi jednak odnaleźć jeszcze w życiu jakieś blaski.
- Ale niewiele zjadłam… - odparła znów zgaszona.
- Znowu pewnie wszystko wyląduje w koszu – dodała i ni
stąd ni zowąd zaczęła ściskać nerwowo czy może bezradnie swoje chudziutkie
dłonie i palce.
- Po obiedzie jak zwykle wzięłam się za zmywanie naczyń. I stało się coś strasznego. Ześlizgnęła mi się
z palca obrączka i gdzieś przepadła. Jak mogłam być taka nieostrożna? Szukałam,
szukałam jej wokół wszędzie i nie znalazłam. Przepadła jak kamień w wodę…
- A może to znak od niego? Może zabierze mnie do siebie
już niedługo? – kobieta szybko przeszła od rozpaczliwego smutku do nagłej,
rozświetlającej ją od wewnątrz nadziei. Potem spojrzała gdzieś przed siebie, w
jakąś odległą, lecz pełną upragnionych obietnic dal a po jej policzku potoczyła się srebrzysta,
lśniąca w świetle listopadowego popołudnia łza. A wreszcie ni stąd ni zowąd
uśmiechnęła się promiennie.
- Cieszę się, że mogłyśmy się spotkać i porozmawiać
chwilę. Od razu człowiekowi lepiej jak ma do kogo usta otworzyć! – oświadczyła.
- I już nie będę się martwić tą obrączką. Tak widocznie
miało być… - stwierdziła spokojnie uniósłszy głowę i zerknąwszy mi głęboko w
oczy. Błękitna czapeczka przekrzywiła jej się zawadiacko a w białe włosy staruszki
zaplątało się raptem kilka złotych, brzozowych listków. Wyglądało to tak, jakby
listopadowy wiatr chciał ozdobić ją tym, co miał najlepszego. Listeczki mieniły
się złociście i drżały pośród jej kosmyków niczym najwspanialsze klejnoty.
- I ja się cieszę! – odrzekłam zgodnie z prawdą. Przepełniało
mnie wzruszenie i uczucie wdzięczności, że dane mi było zajrzeć w duszę tej
kobiety, prawie jakbym w swoją zaglądała. W przyszłość, która kiedyś i mnie
dotknie po swojemu. Czas ma przecież swoje własne, tajemnicze plany, ale ich
zapowiedzi i znaki spotyka się często wcześniej na swojej drodze.
- Nic nie dzieje się przypadkiem! – oświadczyłam spontanicznie a maleńka staruszka pokiwała głową a potem obdarzając mnie oraz psy pogodnym wejrzeniem pogładziła me dłonie i zaskakująco dziarskim krokiem odeszła w przeciwnym kierunku znikając szybko pośród żółto-rudego deszczu opadającego zewsząd jesiennego listowia…