A życie toczy się dalej...Już któryś raz zaczynam w ten sposób blogowy tekst. I za każdym razem jest w tym stwierdzeniu mieszanka pogodzenia się z upływem czasu, ale i posmaku bezradności czy goryczy, że tak się właśnie dzieje. Bo tak to przecież jest – stale coś się kończy a coś zaczyna. Nie da się i nie powinno zatrzymać w miejscu aby bez końca kontemplować jakiś fakt. Niepowstrzymanym źródłem płyną nowe dni, nowe zdarzenia. I płynąć będą niezależnie od wyrwy w sercu, która nie chce się ot tak, szybko i czarodziejsko zasklepić...
W dniu, gdy dowiedziałam się o śmierci Marylki miałam kiepski nastrój. Gniewna, rozdrażniona i bezradna krążyłam po ogrodzie usiłując zrobić coś pożytecznego a tak naprawdę nie mogąc się na niczym należycie skupić. Co było tego przyczyną? Otóż po wielu bezskutecznych próbach przekonania mnie o konieczności ścięcia starej jabłoni rozrastającej się za wiatą na drewno, Cezary w końcu sam podjął nieodwołalną decyzję. Postanowił skorzystać z faktu, że od jakiegoś czasu w pobliskim lesie pracowali profesjonalni drwale i przy użyciu ogromnego podnośnika z chwytakiem przywozili stamtąd na łąkę za naszym domem wielkie bale drewna. Cezary poprosił ich o pomoc w ścięciu naszej jabłoni. Sam męczyłby się z tym przez wiele dni, bo drzewo było wysokie, grube i rozłożyste a przy ścinaniu gałęzie na pewno spadałyby na pobliskie krzewy i rabaty a zwłaszcza na ową wiatę na drewno, przy okazji niszcząc ją doszczętnie.
A głównie dlatego mój mąż twierdził, że należy pozbyć się owej jabłoni, bo od kilku lat widać było, że drzewo choruje, gnije i usycha, że niewiele rodzi już jabłek a do tego jego ciężkie gałęzie spadając na dach wiaty rozwalały dachówki i poszycie owego dachu. Cezary planował naprawienie naszej wiaty albo nawet budowę nowej w tym samym miejscu. Lecz gdyby nadal rosła tam stara jabłoń, w dalszym ciągu niszczyłaby tę budowlę. Koniecznie trzeba było zatem coś z tym zrobić. Jednak ja nie zgadzałam się na tak radykalny krok. Protestowałam z całych sił. Tak bardzo żal mi było drzewa. Chciałam dać mu jeszcze szansę. Zachować choć pień z kawałkiem dwóch grubych konarów. I pewnie dziecinnie marzyłam, że jabłoni może to pomóc, że jeszcze zdoła odżyć, wyzdrowieć... A pragnęłam tego nie tylko dlatego, że zdarzały się lata, iż rodziło dziesiątki kilogramów owoców, z których kiedyś robiłam mnóstwo przetworów, soku, cydru, octu jabłkowego. Ale też dlatego, że zawsze serce mnie boli, gdy trzeba wyciąć któreś drzewo czy krzew z naszego ogrodu. To dla nich przecież koniec egzystencji, a we mnie, choć wiem, że często trzeba to zrobić, budzi się w takich razach, bunt, smutek, żal a nawet gniew. Człowiek niby bóstwo rości sobie prawa do przerwania egzystencji innych żywych istot. I robi to mimo tego, iż często drzewa te żyły znacznie dłużej niż on sam a więc należy im się miłość, przyjaźń, podziw, troska i szacunek...
Jednak stało się. Piła błyskawicznie rozprawiła się z pniem starej jabłoni a ogromna łapa wyciągarki przeniosła ją prawie w całości za płot naszego ogrodu. Tam złożyła ją na polu, gdzie oboje z Cezarym mieliśmy ją pociąć i uprzątnąć.
W ogrodzie po jabłoni został tylko ogromny, ścięty przy ziemi kikut pnia, który dziwnie wciąż podchodził wodą, mimo iż od kilku dni nie padało a wszystkie żywe rośliny wokół błagały o solidny deszcz. Cezary zaczął go obkopywać wokół, ociosywać i podważać a z pnia wciąż wylewała się woda. Domyślamy się, iż jabłoń rosła tuż nad jakiś źródłem i to ono było przyczyną jej gnicia i obumierania. Ale dopiero gdy uda się wykopać ów karcz z korzeniami będziemy to wiedzieć na pewno. Jeśli okaże się, że rzeczywiście znajduje się w tym miejscu źródło być może założymy tam nową studnię a może uda się skierować owe źródełko w stronę naszego wciąż zbyt szybko wysychającego stawiku. Możliwe też jest, iż na miejscu jabłoni posadzimy w przyszłości coś, co lubi takie podmokłe tereny.
I tu przypomniał mi się oglądany niedawno na YT pochodzący z 2006 roku amerykański , mistyczny w nastroju film pt. „Źródło”. Opowiadał on o odwiecznym pragnieniu człowieka by znaleźć lek na wszystko, by móc odwrócić proces umierania. O tym, że istnieje gdzieś magiczne drzewo, z którego sok potrafi uzdrowić każdą chorobę a nawet przywrócić do życia tych, którzy odeszli już na każdą stronę. No tak. Ale czy naprawdę warto szukać takiego źródła? I czym ono w istocie jest? Nie ma łatwej odpowiedzi na takie pytania. Tym niemniej głęboka refleksja i wzruszenie pozostaje w człowieku na długo po obejrzeniu tego niezwykłego, filmowego dzieła autorstwa Darrena Anonofsky'ego.
Wracając jednak do dnia, gdy ścięto jabłoń...Niemal przez cały dzień przebywaliśmy w ogrodzie i na polu. Nie wiedziałam zatem, że ktoś bezskutecznie usiłuje się do mnie dodzwonić, zawiadomić o czymś. Dopiero przed wieczorem sięgnęłam po telefon i przeczytałam tragiczną wiadomość od syna Star....Zaraz potem zadzwoniłam do niego i przełykając łzy długo rozmawialiśmy o tym co stało się z jego Mamą, jak jest z nim i jak będzie...Nie potrafiłam znaleźć dla niego słów pocieszenia, bo nie istnieją takie słowa. Opowiadałam jak bliska mi była Marylka, jak ważny ślad pozostawiła w pamięci wielu ludzi poznanych przez blogi. Jak świetne miała pióro. Jak wyrazista, odważna i niekonwencjonalna lśniła na blogowym niebie niby gwiazda. Jak wielu osobom będzie Jej teraz brakować...
Tak mówiłam, zdając sobie jednocześnie sprawę, iż w chwili najgorszej rozpaczy takie słowa przelatują przez uczucia osieroconych niczym przez dziurawe sito. Każdy potrzebuje przecież czasu by przejść przez wszystkie etapy żałoby. I każdy z nas musi się prędzej czy później zmierzyć z tym rodzajem pustki, gdy nagle traci się kogoś najbliższego. Nie ma przed tym ucieczki, bowiem jeśli się mocno kocha, to tak samo mocno cierpi się po stracie najdroższej sercu osoby. Sama przeżyłam odejście mojej Mamy dziewięć lat temu i do tej pory nie umiem się z tym do końca pogodzić. Wciąż mocno mi Jej brakuje, wciąż żal, że nigdy już nie usłyszę Jej głosu, nie poczuję zapachu, nie przytulę się...Wiem jak to jest, gdy odczuwa ten ogromny ból, rozpacz, bezradność i gniew na okrucieństwo losu. Przechodzi przez nieustępliwe fale tęsknoty. I ma się nadzieję, że nie zawsze będzie tak bolało. Że kiedyś będzie można odetchnąć bez tego ciernia w sercu. Że wspomnienia nie będą ranić, ale koić. Że kiedyś jeszcze znajdzie się w tym sercu źródło, z którego będzie można czerpać siłę, z którego wyrośnie coś nowego.
- Bo czas zazwyczaj łagodzi cierpienie zamieniając je w łagodną rzewność, w słodkie wzruszenie. I w końcu przynosi jakiś rodzaj zrozumienia, pogodzenia i ukojenia. Tak przynajmniej powinno być – pomyślałam następnego poranka wchodząc do spiżarni i omiatając czułym spojrzeniem półeczki w przeważającej większości przepełnione rzędami słoików z pysznymi powidłami, słodkimi przecierami i złocistymi kompotami jabłkowymi.
-Dużo tego. Starczy jeszcze na długie, długie lata. O ile oczywiście dane nam będą te lata... – stwierdziłam zamykając za sobą drzwi spiżarki i wyszłam na zewnątrz, gdzie słońce świeciło wprost w oczy, niezakryte już przez gęste gałęzie ściętej wczoraj jabłoni.
-Tyle jest dobrych wspomnień, tyle wciąż ich będzie się pojawiać... – westchnęłam chwilę potem znalazłszy w krzewach tawuły gałązkę po naszej starej jabłoni. Rosło na niej kilka listków i trzy maleńkie, niedojrzałe jeszcze jabłuszka. Niby kwiat na mogile spontanicznie położyłam ową gałązkę na wilgotnej pozostałości nieżyjącego już drzewa i ocierając zwilgotniałe oczy szepnęłam cichutko:
-Żegnaj przyjaciółko...Żegnaj – i sama już nie wiedziałam, czy bardziej mówiłam wtedy do mojej jabłonki, czy do Star...