środa, 18 maja 2016

Ocalić spokój...





   Kilka lat temu w dzikich lasach Papui Nowej Gwinei odnaleziono nowy gatunek ptaka...

                    Być może ten ptak wyglądał właśnie tak...?

Los rajskiego ptaka

Nikt o tym ptaszku nie wiedział, nikt nigdy za nim nie gonił 
A więc swobodnie spijał z drzewa najsłodsze miody 
I puszył złoty czubek, stroszył policzki żółte 
Bo miał tu swą codzienność, kolory miał bezludne

Cieszył się szeptem chwili - był zwykły, ptasi, skrzydlaty 
Sąsiad stubarwnych motyli, jak czarodziejskie kwiaty 
I kwiaty też tu były, przed wzrokiem obcym ukryte 
Leniwe prakolczatki prarzeki szły sennym korytem

  W tym świecie nie znano lęku, nigdzie się nikt nie chował 
Czas się zatrzymał skwapliwie a człowiek nie polował 
Tu była przystań niewinna, ostatnia dzika ostoja 
W tych lasach zamglonych, cudownych, 
w tajemnych górach Foja

 Dziś rajski ptak, jak zwykle, przysiadł na swojej gałęzi 
Zapatrzył się w kropelkę na liściu rododendrona 
I nagle trzask przedziwny, błysk flesza go uwięził 
Zabrał na zawsze spokój, stop-klatką w mig pokonał

I proszę, niech świat cały raduje się w tej chwili 
Ostatni raj na ziemi wreszcie odnaleziony 
A ptak-cud uciekł wysoko, żałosną piosnkę kwili 
Bo jego czas się skończył i raj już utracony...*

A może raczej tak...? 

A tymczasem jesteśmy na Pogórzu Dynowskim. W jednej z cichych wiosek...

 


 

   Kochani! Postanowiliśmy z Cezarym pożegnać się z tym blogiem. Zamknąć go jak zamyka się pewien rozdział w życiu. Być może za jakiś czas znowu stworzymy swoje internetowe miejsce. Poinformujemy Was wówczas o tym a może sami rozpoznacie nas jakoś na wirtualnych ścieżkach...?
   Ale na razie dziękujemy Wam serdecznie za Waszą bliskość i życzliwość. Ogromnie doceniamy to, że mogliśmy się tutaj z Wami spotkać. 
   Żegnamy się życząc Wam spokoju, bo to jedna z najcenniejszych a niedocenianych czasem wartości...

Olga i Cezary

P.S.
Gdybyście chcieli się z nami skontaktować, to adres e-mailowy jest nadal aktualny : wanderers147@gmail.com

niedziela, 15 maja 2016

Własne miejsce...




   Każdy powinien mieć swoje miejsce na ziemi...To oczywisty, ale jakże trudny do osiągnięcia ideał. Bo co to w ogóle znaczy "własne miejsce"? Czasem szuka się go całe życie i nie znajduje myśląc, iż jest gdzieś bardzo daleko stąd. A przecież można mieć je w sobie. Ale przegapiamy to, bagatelizujemy, nie rozumiemy, obijamy się jak ćma o płomyk świecy... Jeśli jednak rozpoznamy owo miejsce w sobie, to gdziekolwiek zawędrujemy, tam będziemy szczęśliwi. Bo tak naprawdę wszystko, co nam do szczęścia potrzebne, jest w nas samych. Siebie przede wszystkim trzeba zrozumieć i zaakceptować. Reszta to tylko otoczka, dopełnienie. Jednak jakże istotne to dopełnienie, jeśli jakość życia w dużej mierze od niego właśnie zależy. Jak ważne jest by móc czuć się gdzieś dobrze, swojsko, bezpiecznie i spokojnie. U siebie. Oddychać tam swobodnie. Działać po swojemu.Odrzucić to, co zbędne. Osiągnąć równowagę ducha...
   A gdy się już ma takie swoje, sobą tworzone miejsce trzeba go strzec, bronić, otaczać czułą opieką aby ocalało w swej niewinności, byśmy nadal mogli być wierni sobie. Czasem jednak świat wciska się wszystkimi szparami w delikatną, zbudowaną siłą duszy i ciała rzeczywistość usiłując ją zmieniać, zaburzać, niszczyć, zmuszać nas byśmy weszli na niechciane tory życia. Można wtedy zamykać oczy, zakrywać uszy a i tak coś niepożądanego przedostanie się do nas. I chcąc nie chcąc trzeba temu stawić czoła. A bywa, że i ulec...
   A innym razem my sami nie mamy dość sił, by rzeźbić tę rzeczywistość tak, jak by należało. Naraz znika gdzieś gwiazda przewodnia. Marzenia tracą wyrazistość. Gaśnie zapał i poczucie sensu. Pojawia się przeszkoda za przeszkodą. Niewiara we własne możliwości podcina skrzydła. A bezpieczna mgła, otaczająca dotąd to miejsce przerzedza się odsłaniając naszą kruchość i bezbronność...



   Czas na piosenkę. Melodia pochodzi z koreańskiej dramy pt. "Secret garden". Nic nie poradzę, że te melodie nadal znajdują żywy oddźwięk w moim sercu. Słowa, jak zwykle,mego autorstwa.
Zapraszam do posłuchania i pośpiewania!:-))
 A oto link do podkładu muzycznego

Własne miejsce


Biegniesz w siną dal
Przez tysiące sal
Poniechanych marzeń
Kamienisty grunt
Mijasz ludzi tłum
Przykrych złudzeń rośnie szum
Karuzela życia
Gna szaleńczo w przód

Nowych rzeczy stos
Musisz mieć, bo los
Każe Ci zdobywać
I w tym widzieć sens
Ale gubisz coś
Sam już nie wiesz, co jest co?
Znowu czujesz  
Że do nikąd biegniesz wprost

Każdy miejsce mieć powinien swoje własne gdzieś
To wybrane sercem i wyśnione w snach
Gdzie nas nie ocenia nikt, nie istnieje żaden wstyd
Prostym ściegiem tka się świat

Każdy miejsce mieć powinien,  w którym sobą jest
I się cieszy życiem tak jak wolny ptak
Żeby bliski był tam ktoś, dzielił wiernie wspólny los
I codzienności tworzył smak

Gdzieś daleko stąd
Jest cudowny ląd
Ta kraina, która czasem Ci się śni
Spokój mieszka w niej
I przyjazny cień
Nikt nie śpieszy się do nikąd
Cały dzień

Każdy miejsce mieć powinien swoje własne gdzieś
To wybrane sercem i wyśnione w snach
Gdzie nas nie ocenia nikt, nie istnieje żaden wstyd
Prostym ściegiem tka się świat

Każdy miejsce mieć powinien, w którym sobą jest
I się cieszy życiem tak jak wolny ptak
Żeby bliski był tam ktoś, dzielił wiernie wspólny los
I codzienności tworzył smak

Każdy miejsce mieć powinien, w którym dobry czas
Plecie się marzeniem i spełnieniem snów
I melodia słodka trwa, ogród śpiewa w świetle dnia
Nocą pełnia czułych słów

Każdy miejsce mieć powinien, w którym cisza trwa
I nie trzeba udowadniać światu nic
Można w niebo spojrzeć wprost, słyszeć tylko duszy głos
Własną budować życia moc…



piątek, 13 maja 2016

Wieś spokojna, daleka od gwaru miejskiego...



Cezary pisze

   Czwartkowe popołudnie, spokój i zastała cisza. Nagle pośród traw obrzeżnych na nieutwardzonej drodze pojawia się czerwony samochód straży pożarnej z pobliskiej wioski. Zatrzymali się za naszym płotem, wbili kołek w ziemię i czerwoną taśmę przewiązali pomiędzy nim a naszym płotem zagradzając drogę do lasu.
  Pytam – chłopy, o co chodzi? Facet udający strażaka z determinacją w głosie zapowiedział - my tu panie zagradzamy drogi, bo jutro będzie tu rajd, a właściwie test rajdowy! 



   Uczone stwierdzenie zamurowało mnie dogłębnie. Może i ja zrobię sobie test? Najlepiej na parodię Cezarego. Panie, przecież moja chałupa to jest 3 m od drogi i ja protestuję. Mówię im, że na drodze pełno kamieni i gwoździ i niejeden przy szybkości 30 km złapał flaka. A ci będą jeździć z szybkością ponad 120 km/h i co wtedy może się stać? Potrzeba odrobinę wyobraźni. Wtedy cwany strażak do mnie, że to ja będę odpowiadał za wszystkie gwoździe na drodze. Pomyślałem, tu się zatrzymam, bo z tego typu sposobem myślenia nie wygram, a nic nie miałem pod ręką. 
 

 I rzeczywiście 13 tego w piątek punktualnie o 12-tej zjawili się chłopcy w komplecie, a nawet zamówili karetkę pogotowia, ponoć prywatną. I po chwili rozpoczęła się szalona jazda i głośna, na przynajmniej 180 decybeli. Dodam, że duża ciężarówka daje hałas nie większy niż 120 decybeli. Dla niezorientowanych, decybel jest jednostką głośności. Okna trzęsły się w posadach, co chwilę jakiś kamyk uderzał w okno lub mur domu. Psy podniecone szybkością przemieszczającego się obiektu biegały wzdłuż płotu, co spowodowało łamanie kwiatków i roślinek, które dopiero, co ukazały się światu. Droga rozjeżdżana na znaczną głębokość pokryła się kamienno-błotnistą mazią. Dobrze, że miałem na sobie niezawodne gumo filce. Tego dnia kury nie zniosły jajek, kozy przysypały się ściółką i wszystkie kwiaty drzew owocowych na znak protestu opadły solidarnie na ziemię.  No czegoś takiego nie było tu od zarania albo jeszcze dłużej. Zapomniałem o wodzie z sadzawki, która wsiąkła pokazując obrośnięte kamienie. Tylko nasz odstojnik z odchodami za budynkiem gospodarczym wylał obficie. Same cuda działy się tego piątkowego trzynastego. Auta śmigały na zmianę robiąc coraz większe bruzdy, kolejki zatrzymanych samochodów wydłużały się, a kierowcy rajdowi pożal się Panie, osiągali coraz lepsze wyniki. Przynajmniej tak przypuszczam. 






   Tymczasem Cezary uzbrojony w aparat i kamerę czaił się za Jaworową lipą mając nadzieję, że w razie, czego lipa zwali się nie w jego stronę, bo zwali się na pewno. Zdjęcie za zdjęciem, film za filmem i tak minęło parę godzin na wątpliwych przyjemnościach. Ryk aut, które z niesamowitym hałasem tarły spodnią osłoną silnika o umęczoną drogę zagłuszył wszelkie dolegliwości, w tym jelita cienkiego. Grube też pomrukiwało miarowo, obiecując erupcję na skale światową i postępujące tsunami grożące zalaniem Podkarpacia. 



   Tego już było za wiele. W zebranym gronie zainteresowanych stron poziom dyskusji raczej się obniżał za to poziom głośności raczej wzrastał. Obrońcy „rajdu” strzelali z grubych armat, do czego to oni mają prawo, a skromni obrońcy swoich skromnych posiadłości punktowali atakujących. To trochę, jak na Sali sejmowej…, ja tam jestem za… niech czytający robi zakłady!

   I wreszcie Wasyl zawyrokował - Pokażcie nam zezwolenie na organizowanie tej imprezy!

Mieli je w foliowej koszulce, by zabezpieczyć przed zamoknięciem, a jak! Teraz jesteśmy w posiadaniu zdjęcia pozwolenia podpisanego przez kogoś z upoważnienia Wójta. Skąd my to znamy? A zezwolenia z policji to już nie mieli. Organizatorzy zadzwonili po policję. Przyjechali. Kategorycznie powiedzieli, że nic o tym nie wiedzą i nie wydali zgody na przeprowadzenie tej imprezy. W piśmie z Gminy stoi, jak byk, że ta zgoda stanowi załącznik dla policji. Czyli słowo „policja” figuruje w powyższym piśmie i służy do zastraszenia ludzi nie do końca rozumiejących słowo pisane.

   Odpowiedź z Gminy zawiera zgodę na przeprowadzenie testów zawieszenia. Co to znaczy? Co pierwsze, rozjechanie drogi na amen czy rozczłonkowanie zawieszenia?  Zawieszenie wytrzymało, a droga w opłakanym stanie pozostanie, bo funduszy brak. W imię wątpliwej jakości sportowców, który patrzą tylko na własną kieszeń cała wieś ucierpi. Dobrze, że czyny społeczne to przeżytek, bo następnego roku z okazji Pierwszego Maja trza by było drogę rychtować. Jednak kapitalizm ma swoje zalety. Dopiero teraz to widać. Nawet w PRL uzyskanie takiej zgody graniczyłoby z cudem jasnogórskim. Ludzie i urzędnicy mniej kłamali, a może brali odpowiedzialność za słowa i czyny.

   A przecież są miejsca i drogi, gdzie nikomu i niczym takie testy zawieszenia nie zagrażają. Zastanawiająca jest siła, z jaką wprowadza się tego typu imprezy, bezczelnie bez odpowiednich zabezpieczeń i „na słowo”, że wszystko będzie dobrze. Auto jadące z szybkością ponad 120 km/h przeleci przez płot i przez mur domu a przynajmniej okno balkonowe i wyląduje w niedokończonej ubikacji. I co? Kto uruchomi spłuczkę? No, kto? Przecież wszyscy wiemy, w jakim trybie toczą się sprawy sądowe, a ci, którzy mają cokolwiek wypłacić wolą wydać te pieniądze na prawników. Samo życie w „państwie prawa”, jeszcze nie do końca zreformowanego.  

 

  Policja zdecydowała, że „test” zostaje przerwany i pojechała. Po pół godzinie jazda była kontynuowana jakby nigdy nic. Strażacy nie są uprawnieni do zabezpieczania tego typu imprez. Wyrażenie zgody przez policję jest jednoznaczne z zabezpieczeniem imprezy fachowo i bezpiecznie. W naszym miasteczku jest czterech policjantów(plus minus jeden), czyli ćwiartka policjanta na każde rozwidlenie dróg. Jak widać nie ma możliwości przeprowadzania tego typu imprez na Pogórzu Dynowskim.
   Rozumiem, że nie mam posłuchu u naszych psiaków, ale żeby słowo policji nic nie znaczyło i organizatorzy imprezy mieli to w czterech literach?! Acha, policjantów było dwóch, to może w ośmiu.
   Prawo buszu zapanowało na podkarpackich drogach. Jestem za wprowadzeniem nowego znaku – słabi chodzą poboczem.


   Może i inaczej bym zareagował na to wszystko, ale proszę sobie wyobrazić, że mieszkańcy graniczących wsi nie otrzymali zawiadomienia czy ostrzeżenia o planowanej imprezie. Absolutnie nic, a nic. Podobno ksiądz ogłaszał z ambony… a my właśnie mieliśmy w tym czasie ważne prace polowe czy jakieś tam. Popatrzyłem na Olgę z wyrzutem - a może byśmy tak, jednak…?  Ważne informacje są nie z urzędu, nie z Internetu, a z ambony. Takie czasy.



niedziela, 8 maja 2016

A całkiem tam blisko…




   Obok naszego domu jest niewielki zarośnięty brzozowo-wierzbowym młodniakiem wzgórek. Ma on dla mnie szczególne znaczenie, bowiem tutaj ukryta jest w chaszczach pewna piwnica będąca pamiątką po okrutnych wydarzeniach z czasów drugiej wojny światowej. Ale o tamtej historii napiszę być może innym razem. Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o tym, że do pewnych miejsc, zachowań czy faktów jest nam bliżej, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać…


   Stojąc na owym wzgórku i patrząc w kierunku północnym można w pogodny dzień zobaczyć w oddali maleńkie sylwetki wiatraków. Gdyby chcieć do nich dojechać zajęłoby to co najmniej czterdzieści minut, bowiem wieś Markowa, na obrzeżach której są usytuowane oddalona jest od nas o mniej więcej 30 kilometrów. Jadąc tam trzeba korzystać z jednej z dwóch, będących w fatalnym stanie dróg krajowych, zdewastowanych przez ciężarówki wożące piach do budowy autostrady. Jednak gdyby udało mi się niczym śmigłej sarnie przebiec wzgórzami i lasami widocznymi w drodze do owych wiatraków byłoby o wiele krócej i szybciej. Czasem we śnie tak biegam, frunę albo skaczę i wszędzie wtedy jest tak blisko, wszędzie tak łatwo dotrzeć albo uciec stamtąd, gdzie coś człowieka płoszy i przeraża...



   Po co ten przydługi wstęp? Cóż, zmagam się z myślami, albowiem zamierzałam napisać prosty, pogodny tekst o skansenie w Markowej. Jednak nie bardzo udaje mi się to zamierzenie zrealizować…. We wsi Markowa byliśmy parę dni temu i narobiliśmy mnóstwo ciekawych zdjęć. Wystarczyłoby je pokazać, napisać parę zdań i już temat byłby odfajkowany. Ale ponieważ w moim pisaniu zawsze najważniejsze są uczucia i emocje towarzyszące przeróżnym zdarzeniom nie potrafię i nie chcę poprzestać tylko na powierzchownym, prostym opisie. 



   Pojechaliśmy do owego skansenu z serdecznymi znajomymi chcąc zażyć beztroskiej rozrywki i odpocząć po zakupach i wizycie u lekarzy. Z radością i przyjemnością zanurzyliśmy się w świat wsi polskiej takiej, jaką była w dziewiętnastym i dwudziestym wieku. Niby to nie tak dawno, ale jednocześnie bardzo dawno temu. 
   Jak żyło się ludziom bez prądu, gazu, wody w kranie, telewizora, komputera, telefonu komórkowego, pralki automatycznej oraz nieodłącznego supermarketu na rogiem? Na pewno w tamtych czasach trzeba było o wiele ciężej pracować, być bardziej zależnym od sił natury, tradycji oraz opinii społecznej. Mieszkańcy wsi niczym mróweczki w wielkim mrowisku współpracowali ze sobą w różnych dziedzinach, uzupełniając się wzajemnie. Kwitło zgodne zazwyczaj i pełne wytężonej pracy życie. Markowa to była przed wojną wielka, nowoczesna wieś! Zamieszkiwało ją wówczas około pięciu tysięcy ludzi (w tym około 120 Żydów). Byli tam kowale, cieśle, strażacy i sklepikarze. Działała kasa pożyczkowa, spółdzielnia zdrowia, istniał kościół oraz kółko teatralne. Markowianie trudnili się uprawą roli, olejarstwem, tkactwem, stolarstwem, garncarstwem, pszczelarstwem, hodowlą bydła oraz wieloma innymi niezbędnymi do przeżycia czynnościami. Poza tym mieli rzecz jasna swoje pasje, bo przecież nie samą pracą człowiek żyje. Kobiety robiły ozdoby ze słomy, bibułek i koronek, uprawiały ogródki, hodowały kwiatki. Większe dzieci bawiły się na podwórzu w dzikich Indian i kowbojów a te całkiem małe, uczepione koników na biegunach huśtały się na nich z zapałem. Matki wywoziły na podwórko swe pociechy w drewnianych albo wiklinowych wózkach i oddając się miłym pogawędkom z sąsiadkami wystawiały twarze ku słońcu. Mężczyźni w wolnym czasie zazwyczaj przesiadywali w karczmie. Niektórzy z nich grali na jakichś instrumentach (prężnie działała we wsi orkiestra dęta), inni próbowali rzeźbić w drewnie lipowym, a jeszcze inni w zaciszu stodół naprawiali swe proste maszyny rolnicze. Kwitły przyjaźnie i miłości. Niekiedy jak burze pojawiały się nagłe kłótnie i niesnaski, ale przeważnie szybko cichły, oddalały się w niepamięć i znowu wszyscy mieszkańcy wsi, ubrani w paradne stroje, pozdrawiając się wzajemnie zgodnie szli w niedzielę do kościoła…





   Przechadzam się po skansenie. Wdycham specyficzny zapach drewnianych chat, dotykam spękanej faktury starodawnych sprzętów, podziwiam wozy, maszyny rolnicze, meble domowe, ogródki. Znowu wyobrażam sobie żyjących tu dawno temu zwyczajnych, takich jak my, ludzi…




   A żył też wśród nich pewien niezwykły jak na tamte czasy i miejsce człowiek. Nazywał się Józef Ulma. Jego największą pasją była fotografia. Czytał dużo książek i był nawet przez pewien czas bibliotekarzem w swojej wsi. Mężczyzna o otwartym i ciekawym świata umyśle. Potrafiący zarażać sąsiadów swymi niebanalnymi zainteresowaniami.  Trochę inny niż cała reszta… Światły, pełen marzeń i odważnych planów. A przecież urodził się w ubogiej rodzinie wiejskiej. Skończył zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej a dopiero w późniejszym okresie także szkołę rolniczą w Pilźnie.




   I oto jestem w skansenie i stoję w starej chacie, w której urządzono galerię zdjęć z dawnych lat. Oglądam pożółkłe i wyblakłe fotografie przedstawiające nieżyjących już dzisiaj ludzi. Są na nich uwiecznieni przy pracy, w typowych jak na tamte czasy, prostych strojach. Widać zabudowania wiejskie. Niektórzy Markowianie uśmiechają się spoglądając w obiektyw. Gospodynie domowe rozkładają szeroko wykrochmalone fartuchy. Niektóre mają poważne, skupione miny a inne zalotne i swawolne. Chłopcy śmiesznie się wykrzywiają a dziewczynki kręcą w zawstydzeniu swe mysie warkoczyki. Nie słychać tylko piania kogutów ani szczekania psów, ale zdaje się, że wszystko nadal żyje i ogromne koło kieratu zaraz się poruszy a konie pociągną go w jednostajnym marszu. Wszystkie uwiecznione na fotografiach osoby wierzą niezbicie, że ich los będzie nadal trwał w tej błogiej niezmienności. A głęboka wiara oraz przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje uchronią ich przed złem tego świata. Ach, przecież ten świat jest tak daleko! Do nich nigdy nie dojdzie. W Markowej zawsze będzie tak, jak jest…




   A tymczasem przede mną na przedwojennym zdjęciu Józef Ulma… Najważniejsza, najbardziej wyróżniająca się, najbardziej pamiętna postać w całej Markowej a z pewnych względów także na Podkarpaciu i w Polsce. Za ogromną odwagę pośmiertnie odznaczony medalem   Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. 
   Kilka miesięcy temu prezydent w towarzystwie innych dostojników państwowych otworzył w tej wsi muzeum Polaków Ratujących Żydów Podczas II Wojny Światowej. Pamiętam to wydarzenie dobrze, ponieważ oglądałam wieczorem w TV relację z otwarcia owego muzeum a kilka godzin wcześniej spacerowałam z kozami po pobliskim pagórku i spoglądałam na ledwo widoczne spoza oparów mgły markowskie wiatraki…

   Cóż takiego zrobił Józef Ulma? Na pewno znacie tę historię. Streszczę Wam ją króciutko. Otóż on wraz z żoną Wiktorią przez dwa lata ukrywał w swoim gospodarstwie ośmioro Żydów. Niestety, na skutek donosu granatowego policjanta w 1944 roku cała rodzina Ulmów została zamordowana (sześcioro dzieci, żona w ostatnim trymestrze ciąży). Niemcy zastrzelili także dwie, ukrywające się w piwniczce Józefa rodziny żydowskie. I to tyle. A trwała akurat wiosna. Pewnie równie piękna jak obecna. Jednak nagle jej uroda nie miała żadnego znaczenia. Niewinność tej pory roku nie potrafiła ochronić nikogo przed jego przeznaczeniem. Tak, jak i teraz nikogo nie chroni. Cudownie zielona wiosna to tylko jedna strona medalu. Z drugiej jego strony toczą się zwyczajne sprawy. Ktoś cierpi. Ktoś umiera. Ktoś zdradza. Ktoś posiada wszystkiego za dużo a inny znów nie ma czego do garnka włożyć. A w domach i w chatach targane wiatrem firanki łopocą w oknach jak gdyby nigdy nic…




   Na dłużej zatrzymałam się przed fotografią ukazującą Józefa i jego żonę Wiktorię. Spoglądam w ich oczy i uśmiecham się. Oto mam przed sobą dwoje młodych, zakochanych w sobie ludzi. Jeszcze całe życie przed nimi! Jeszcze tyle zdołają razem zrobić, tyle dobrych lat spędzić w serdecznym zaciszu bezpiecznej chaty, w otoczeniu gromadki dzieci. Wspomagani odziedziczonymi po przodkach tradycjami, ich wiedzą, wiarą i kulturą osiągną bardzo wiele… Chętnie bym z nimi porozmawiała, zaprzyjaźniła się nawet. Czuję, iż byli to ludzie bliscy mi duchowo i mentalnie. Może Wiktoria pokazałaby mi jak wyplatać starodawne płotki wokół ogródka a Józef polecił do przeczytania jakąś pasjonującą książkę ze swej biblioteki…?



   Stoję i stoję… Jakbym wrosła w podłogę. Nie mam siły ani ochoty stąd odejść, choć mąż i znajomi już dawno wyszli na zewnątrz i nawołują zniecierpliwieni, kiedy w końcu skończę oglądać galerię pożółkłych fotografii. Dobiegają tu do mnie ich śmiechy i żarty. Na zewnątrz świeci słońce. Kwitną stare wiśnie. W otoczonym plecionym płotkiem ogródku pachną kwiaty i zioła. Codzienność toczy się jak gdyby nigdy nic. Kołowrót życia nie stanął w miejscu. Nigdy nie staje...Trzeba iść. 
   Wzdycham ciężko czując się nagle o wiele bliższa tamtym dawnym, okrytym ciemną chmurą tragicznych wydarzeń czasom, niż tym obecnym, pogodnie majowym. Po raz ostatni omiatam wzrokiem liczne fotografie i wychodzę prosto w słońce. Nieuważnie robię jeszcze kilka zdjęć. A potem już pora wsiadać do samochodu i wracać do domu. Przesłaniam dłonią oczy, bo światło dnia aż razi i spoglądam na południe. Gdzieś tam, za lasami i wzgórzami, niby daleko, ale przecież blisko jest nasz dom. Otoczony ogrodem, laskami i polami stoi tam sobie ufnie, czekając na powrót swych gospodarzy. I psy też czekają wiernie. Słysząc, że podjeżdżamy do bramy jak zwykle wyskoczą radośnie ze swych bud i skomląc przywitają nas serdecznie.  Na niebie przepłyną strzępiaste obłoki. Wiatraki będą się kręcić zgodnie z siłą wiatru. Maj roztoczy na powrót swój urok a bzy rozkwitną upojnie. Niech to trwa mimo wiosennych zachmurzeń i burz. Niech się co roku bez przeszkód wszystko powtarza.  Niech będzie tu zawsze tak, jak jest…



Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost