Jadwiga
wraz z rodziną mieszkała wśród wysokich wzgórz i rozległych pól, w okazałej,
drewnianej, wapnem pobielonej chacie. Miała dwie starsze siostry. Jako dzieci,
czasami skoro świt biegały na łąkę, by rwać kwiaty i trawy, szukać świeżych
listków szczawiu do żucia, podkradać się cichcem do brzegu brzozowego młodniaka
by podglądać sarny i koziołki, które tam miały swoje legowiska. A Jadzia, która
uwielbiała rysować przykucała gdzieś z boku i studiowała delikatną budowę
maków, bławatków i rumianków. Potem w swym zeszyciku szkicowała ołówkiem
kwiaty, zioła, trzmiele albo skowronki. Siostry próbowały zaglądać jej z
ciekawością przez ramię, ale ona zasłaniała sobą wszystko i uciekała z piskiem
wstydząc się swych bazgrołów. Tylko mamie miała odwagę, by nieraz coś pokazać i
zapytać czy to podobne do oryginału. A mama przyglądała się uważnie a potem
głaskała ją z dumą po jasnych włosach, dziwiąc się, po kim też córka
odziedziczyła takie talenty?
Po półgodzinnej
zabawie na łące dziewczęta chichocąc i przekomarzając się szybko wracały do
domu, bo trzeba było przecież rodzicom pomóc w porannym obrządku. Krowy wydoić
i napoić, kurom karmę zanieść, konika nakarmić. Czekała znojna robota na polu i
przy grządkach. I tak schodziło aż do obiadu. A obiad jadali w chłodnej izbie,
siedząc pospołu przy wielkim, dębowym stole i odpoczywając od lipcowego upału.
Nie chciało im się wracać od razu do roboty, więc przeciągali te miłe chwile
jak najdłużej.
Ojciec wyciągał swoją harmonijkę ustną i
grał skoczne albo rzewne melodyjki. Matka coś nuciła swoim łagodnym, drżącym
jak dzwoneczki głosem. Córki słuchały tego w rozmarzeniu a czasem przyłączały
się i już wkrótce ich chóralny, lipcowy śpiew płynął ciepłą strugą w stronę
lasów i pól…Potem znowu szli do swojej codziennej pracy i aż do wieczora
uwijali się w gospodarstwie i na polu, robiąc to, co trzeba w gorącym czasie
żniw.
Długie i męczące są takie letnie dni na wsi.
Za to wieczory tętnią głosami świerszczy, słowików, nawoływaniami sów i jeleni.
Wieczorami można nareszcie odetchnąć, rozpierzchłe myśli zebrać, powspominać
dawne czasy i baśnie poopowiadać. Rodzina lubiła sobie po zmroku posiedzieć na
ławie przed budynkiem gospodarczym i patrzeć w rozgwieżdżone niebo. Ojciec
znowu coś wtedy grał a matka gładziła włosy córek i z tkliwością spoglądała na
męża. Starsze siostry Jadzi wypatrywały gwiazd, bo wiele miały życzeń do
wyszeptania. A najważniejsze to te, by jak najrychlej wydać się za mąż za
najpiękniejszych chłopaków ze wsi.
I spełniło się to aż za szybko, bo gwiazdy
czasami z wielką życzliwością słuchają marzeń ludzkich. Siostry Jadzi jeszcze
tego samego roku wyprowadziły się daleko, gdyż wkrótce na zabawie w remizie
poznały dwóch przyjezdnych z miasta chłopaków i jesienią odbyły się we wsi dwa
huczne weseliska.
Piętnastoletnia Jadwiga została sama z
rodzicami. Smutno się jakoś w domu zrobiło.
Już nie chciało
jej się samotnie na łąki biegać ani kwiatów rwać. Zresztą, to po prawdzie, i
nie miała na to czasu. Roboty w gospodarstwie było huk a ich zostało teraz
mniej i trzeba było sobie jakoś radzić. Teraz wieczorami nie mieli nawet siły
na siadywanie na ławie i granie na organkach. Zmęczeni szybko płukali się w
misce i z ulgą układali się na swoich pachnących świeżą pościelą łóżkach. Tylko
w pochmurne dnie Jadzia siadywała na zydelku, przy piecu i pilnując ognia, by
nie wygasł, rysowała w swym kajeciku tańczące płomienie, iskiereczki i małych
ludzików, żyjących w świecie ognia…
Następny lipiec, gdy Jadzia skończyła
szesnaście lat nie był podobny do innych lipców. Padało co drugi dzień i trudno
było ściętą trawę na polu ususzyć. Martwili się, co to będzie z ich pszenicą i
żytem. Wszystko stało w takich burych, niewyrośniętych kłosach. Słońca
potrzebowała przyroda i zmęczeni wszechobecnym błotem i wilgocią ludzie.
Aż wreszcie
niebiosa zesłały im słoneczny tydzień i trzeba było wówczas wykonać całą tę
robotę, która stała w oczekiwaniu na dobrą pogodę. Wszyscy tyrali jak woły.
Jeszcze i po ciemku tkwili na polach i zgarniali widłami siano na kopce i
stogi, by przeschło i by móc je jak najszybciej zwieźć do stodoły.
Była godzina piąta po południu, gdy mama
Jadzi powiedziała, że musi lecieć na pole buraczane i sprawdzić, czy czasami dziki
jej buraków nie wyżarły. Przypomniało jej się, że słyszała w nocy ich
pochrząkiwania i nie dawało jej to spokoju. Pobiegła czym prędzej, znikając w
ich jabłoniowym, pachnącym dojrzewającymi malinówkami sadzie. W tym czasie
Jadzia z ojcem uwijali się w budynku gospodarczym z układaniem worków z
ziarnem. Ogromne ich stosy piętrzyły się prawie po sam sufit a trzeba było
znaleźć jeszcze miejsce dla tony owsa, czekającego na omłot.
O ósmej wieczorem
padli oboje zmęczeni na ławę i ciężko dysząc ocierali pot z czoła.
- A nie wiesz
Jadźka, czy mama już wróciła? Coś jej długo nie widać! – powiedział tata i
spojrzał z niepokojem w ciemne okna ich domu.
- Tatku! Ty siedź
sobie i tu odpoczywaj, boś bardziej niż ja zmęczony a ja polecę na pole,
zobaczyć, co tam matuś tak zmarudziła! – zawołała Jadzia i pobiegła na ukos
przez jabłoniowy sad.
- A wracajcie
zaraz, bo robota przecie czeka! – zawołał za nią jeszcze ojciec, uśmiechając
się i myśląc z zadowoleniem oraz dumą o swej najmłodszej, ukochanej córeczce.
Ale Jadzia długo
nie wracała, więc po kwadransie i on podniósł się ciężko z siedziska i poszedł
na buraczane pole. Było to jakieś trzysta metrów od ich domu na lekkim
wzniesieniu. Na połowie morgi dumnie pyszniła się buraczana botwina a spoza
niej wyglądało czekające na żniwa poletko owsa. Rozejrzał się uważnie wokół i
pełen zdumienia oraz powiększającego się z minuty na minutę lęku nigdzie nie dostrzegał
sylwetek żony czy córki.
- Jadźka! Hela!
Gdzie jesteście? Odezwijcie się! – krzyknął schrypniętym, lecz silnym głosem.
Odpowiedziała mu
tylko jakaś spóźniona pszczoła, która zabzyczała tuż przy uchu i odleciała w
dal przerażona jego krzykiem. Gospodarz zbiegł w dół i wpatrzył się w łany
owsa. Jego serce biło tak mocno, że nie czuł własnego oddechu.
- Jadźka, Jadźka,
gdzieś Ty jest?! – zawołał raz jeszcze a ledwo wydał z siebie ten zduszony
obawą krzyk, usłyszał z dala nawoływanie córki:
- Tutaj, tatku!
Tutaj! W sadzie!
Pobiegł z
powrotem w stronę domu. Wpadł między trawy w sadzie. Dobiegł do malinowego
gąszczu i padł na kolana obok spłakanej córki pochylonej nad nieruchomym ciałem
matki…
Parę dni potem za konduktem pogrzebowym szły
trzy, przytulone do siebie siostry i postarzały, przygarbiony ojciec. W tyle
kroczyła w ponurej ciszy dalsza rodzina i sąsiedzi. Było ciepłe, lipcowe
popołudnie. Pachniało łąkami i dojrzałym zbożem. Ptaki wyśpiewywały w najlepsze
swoje letnie melodie. Żółte motyle przysiadały na drabiniastym wozie, którym
wieziono na wieczny spoczynek Helenę, matkę Jadzi. Helenę, która zeszła z tego
świata młodo, bo mając zaledwie czterdzieści cztery lata. Ale przepracowała się
na tym upale kobieta i dopadł ją nagły udar. A słońce od paru dni świeciło
wspaniale i cudownie wysuszyło wilgotne kłosy zbóż. Żniwa były na półmetku a
więc ludzie pospiesznie odmówili obowiązujące modlitwy, złożyli niezręczne
kondolencje rodzinie a potem szybko wrócili do swoich gospodarstw, żeby zdążyć
cos jeszcze zrobić tego dnia. Wszak kończący się lipiec nareszcie pokazywał
rolnikom swoje łaskawe oblicze…
Jadzia została z ojcem sama na gospodarce i
nie dawali już rady ciągnąć tego we dwoje. Sprzedali więc krowę, konia i parę
hektarów pól a i tak nadmiar roboty sprawiał, że nie mieli czasu by przysiąść
razem, pogadać, powspominać…Zresztą, woleli zanurzyć się w tej ciężkiej harówce
i nie myśleć o tym, co ich spotkało. Niekiedy Jadwigę ogarniała jednak tak
przemożna tęsknota za matką, że rady sobie ze sobą dać nie mogła. Popłakiwała
po kątach. Do komory szła, aby wyciągać z matczynej skrzyni na przyodziewek jej
chusty i wtulać się mokrymi od łez policzkami w resztki znajomego, ukochanego
zapachu. A innym znów razem z obawy, że zaczyna zapominać twarz matuli
wyciągała zeszyt i szkicowała matczyne portrety…
Jesienią najęli do pomocy przy wykopkach
ziemniaków parobka. Pogodzili się już z tym, że odtąd zawsze tak będzie. A z
początkiem nowego roku zaczął odwiedzać ich bogaty gospodarz ze wsi w dolinie, silny
i zaradny Walenty. To jemu sprzedali resztę pola i żywiny, sobie zostawiając
tylko sad i łąkę za domem. Młody, na oko niespełna trzydziestoletni Walenty
bywał u nich nie tylko ze względu na interesy. Otóż spodobała mu się cicha,
skromna Jadwiga. Docenił także jej niespotykaną urodę: gęste, kręcące się niesfornie,
wymykające się wciąż spod chustki, jasne włosy, chabrowe, pełne łagodnego
zamyślenia oczy oraz jej wysoką, jakże kształtną posturę. Wiedział, że dziewczyna jest robotna, poważna,
zgodna i zupełnie jeszcze niewinna a taka mu się właśnie na żonę nadawała. Dość
miał już przelotnych miłostek po wsiach, dość zabaw w remizach i bezczelnych
bab, które wmawiały mu ojcostwo swoich dzieciaków. Czas był już najwyższy
ustatkować się. Odciąć od tej szalonej, przyzywającej wciąż jak czary jakie,
pełnej uciech cielesnych i alkoholowych, jurnej młodości. Na wiosnę oświadczył
się o Jadwigę i został przez jej ojca życzliwie przyjęty. Natomiast Jadwiga nie
powiedziała nic, tylko uśmiechnęła się do narzeczonego i podała mu ufnie
dłonie. Spodobał się jej taki wysoki, w ramionach szeroki, z czarnym wąsem i
wesołym, gorącym spojrzeniem. Ustalili, że po ślubie przeniosą się do
Modrzewiowej doliny, gdzie miał swoje ogromne gospodarstwo Walenty, ale będą
często odwiedzać ojca Jadźki i pomagać mu w pracach gospodarskich.
Los jednak miał inne plany i ledwo zaczęło
się lato ludziska ze wsi szli znowu na cmentarz, gdzie kładziono przedwcześnie
zmarłego ojca Jadzi. Parę dni wcześniej, niby zupełnie zdrowy położył się spać,
ale już rankiem nie wstał. Okazało się, że słabe serce miał a od czasu, gdy
utracił żonę wciąż dokuczały mu jakieś słabości i kłucia w klatce piersiowej. –
Do Helenki poszedł! – szeptały do siebie wiejskie baby i spoglądały ze
współczuciem na Jadźkę, która przecież szykowała się właśnie do ślubu a tu taka
tragedia się stała. Ślub odłożono do przyszłego roku a do tego czasu Jadźka
postanowiła zamieszkać z jedną ze swych sióstr w mieście. Nie wyobrażała sobie
tego, by mogła zostać sama w ich wielkim, jakże pustym teraz domu i krążyć po
tych milczących, żałobnie smutnych pokojach…
Przeczytałam z zapartym tchem smutną historię Jadzi- czekam na ciąg dalszy..
OdpowiedzUsuńWłaśnie piszę ciag dalszy. Nie wiem jeszcze ile mi tego wyjdzie.
UsuńMuszę się streszczać, żeby mi jakaś epopeja z tego nie wyszła!:-))
Bardzo, bardzo niewesola historia, biedny dzieciak, dopiero co osierocony, a juz za maz musi. A szkoly, a studia? Ciezkie zycie takich utalentowanych mlodych ludzi na wsiach.
OdpowiedzUsuńPrzytulnego wieczoru!
Tak było kiedyś na wsiach i nadal często tak właśnie to wygląda. Co tam szkoły, gdy gospodarka czeka. Ktoś sie tym musi zająć.Często to, co z boku takie sielskie, wewnątrz skrywa mnóstwo smutków i bolesnych historii...Ale takie jest życie!
UsuńI Tobie miłego wieczoru Panterko!
Ciekawe, czy miasto zmieni cichą i skromną Jadwigę.
OdpowiedzUsuńCzy piszesz Olgo historie znane Ci z życia, czy to fikcja literacka?
Pozdrawiam Cię gorąco zdolniacho!
To kompilacja różnych prawdziwych historii plus odrobina fikcji literackiej. Albo może na odwrót??!:-))
UsuńSerdeczne myśli Ci Aniu zasyłam!:-)
Rozumiem:)
Usuń:-)))
UsuńAle smutne! Najgorsze,kiedy samemu ma się podobne doświadczenia.
OdpowiedzUsuńLos kobiet na wsi często jest nie do pozazdroszczenia. I pełno jest dookoła takich historii...
UsuńOluś mam zaległości , dzisiaj wpadam poczytać i już mam mokro pod powiekami, biegnę do następnej części.
OdpowiedzUsuńHistoria się dopiero rozpoczyna!:-)
UsuńZ wielkim smutkiem, Jadwiga wkracza w dorosle zycie. Olu, zachwycily mnie opisy przyrody i miejsce w ktorym dorastala Jadwiga. Czytajac, poczulam sie jakbym tam byla i tez zapach siana niezapomniany.
OdpowiedzUsuńO wiele łatwiej było mi to pisać,żyjąc tu, niż gdybym sobie to tylko przypominała, czy też korzystała z wyobraźni...Dzieciństwo Jadzi było takie spokojne i sielskie.Dało jej siły na resztę zycia!
UsuńTo nie koniecznie fikcją literacka,życie pisze różne scenariusze a ten jest wyjątkowo smutny.
OdpowiedzUsuńOj, niekoniecznie fikcja...
Usuń