Oj, chyba
zezłościł się na mnie wiatr, że tak lekceważąco napisałam ostatnio o jego sile,
a właściwie o jej braku w przypadku zaginionej, różowej miski. Zirytowany moim
niezamierzonym wszak szyderstwem postanowił pokazać na co naprawdę go stać. Udowodnić,
że w jego mocy jest nie tylko zabawa liśćmi, trawami i dmuchawcami czy też tak
marnym przedmiotem jak miska, ale i większym niż nasz dom. A jak to było? O tym
właśnie traktuje poniższa opowieść.
Wiać zaczęło
mocno już w czwartek. Przeginało gałęzie, konary drzew i kwiaty łubinów we
wszystkie strony. Targało i nami. Zabierało nam raz po raz czapki z daszkiem. Przeczesywało
futra psów. Miotało parasolem przeciwsłonecznym i stojącym pod nim lekkim
stolikiem. Rozsypywało wszędzie trociny zalegające na podwórzu. Przez to nie
dało się długo w ogrodzie wytrzymać. Człowiek miał wrażenie, że dech mu zapiera
a wpadający do oczu i nosa kurz utrudnia widzenie i oddychanie. Po tym
wietrznym dniu z ulgą udaliśmy się na nocny spoczynek, choć i on był przerywany
szczekaniem psów na dworze, łoskotem blach na dachu i dzikim poszumem wichury dobiegającym
zza okna.
Około piątej
rano Cezary umęczony codzienną pracą przy cięciu drewna oraz nieomal bezsenną
nocą z głuchym jękiem podniósł się z łóżka i poczłapał do kuchni. Ja natomiast
westchnąwszy głęboko przewróciłam się na drugi bok mając nadzieję podrzemać
jeszcze trochę zanim kolejny dzień porwie mnie znowu w kołowrotek swojego
nieustępliwego dziania. I już owładnęła mną fala porannego, dziwacznego
śnienia. Już wzbijałam się w powietrze i niby motyl szybować zaczynałam ponad
meblami sypialni, gdy wtem ze świata jawy dobiegło mnie niepokojące nawoływanie
męża:
- Ola! Chodź tutaj szybko. Musisz coś zobaczyć!
- Co tam znowu? – sapnęłam pod nosem.
- Czemu nie dają
człowiekowi pospać? Pewnie jakieś tam z igły widły a ja tu fruwać właśnie
miałam! – jęknęłam półprzytomnie. Jednak ponaglona dziwnym tonem głosu Cezarego
niechętnie wstałam i podreptałam do kuchni.
Tam moim oczom
przedstawił się kompletnie odmieniony a przy tym niepojęty i fantastyczny, choć
w pewien sposób piękny widok. Otóż znany od czternastu lat pejzaż za kuchennym
oknem przedstawiał się tego ranka zgoła inaczej. Większość trawnika przed domem
pokrywała jakaś ogromna i bujna zieloność. Tajemnicza gęstwina liści wyrosła
widocznie tej właśnie nocy. Targał nią z całej siły wicher tak, że wydawało
się, iż to wzburzone, szmaragdowe morze owładnięte groźnym sztormem. Z trudem
dostrzegłam tuż za owym morzem fragment naszego srebrzystego autka, co to niby
bezbronny jacht prawie zupełnie przez ową groźną zieleń był okryty.
- Co to jest? – szepnęłam zastanawiając się, czy to się dzieje
na jawie, czy może jeszcze śpię.
- To nasza stareńka lipa się złamała! – odrzekł zmartwiony
Cezary po czym ubrał się pośpiesznie i wyszedł z domu żeby oszacować rozmiary
zniszczeń. Ja włączyłam czajnik żeby zagotować wody na kawę a potem wdziawszy na
siebie ciepłe ciuchy pobiegłam za mężem.
Złamał się
ogromny konar lipy zwieszający się dotąd nad naszym podwórkiem i samochodem. A bujne
listowie wraz z licznymi gałęziami zajmowało dużą połać podwórka. Lipa
wprawdzie już kilka razy w przeszłości gubiła gałęzie, ale nigdy jeszcze tak wielkie
jak teraz. Przed kilkunastoma laty musieliśmy poprosić gminę o sprowadzenie do
nas ekipy drwali ze specjalnym wysokościowym wysięgnikiem. Podcięli wówczas
lipę dość drastycznie, ale wbrew naszym obawom nie zaszkodziło to jej a chyba
wręcz pomogło. Wiekowe, bo prawie trzystuletnie drzewo wypuściło mnóstwo
drobnych gałązek, które w krótkim czasie wzmocniły się, zgrubiały i okryły
bogactwem liści. W ubiegłym roku natomiast Cezary zauważywszy, iż jedno z
ramion lipy spróchniało przystawił do niej naszą najwyższą drabinę i wlazłszy
na samiuteńki jej szczyt z trudem ściął owo ramię.
Wydawało się, iż
od tamtej pory nasza lipa miała się całkiem nieźle. Co więcej, właśnie okryła
się zielonymi pąkami i lata chwila miała bujnie zakwitnąć. Już się cieszyłam na
to kwitnienie, na wspaniałe aromaty unoszące się wówczas dookoła, na buczenie uszczęśliwionych
owym kwieciem os, trzmieli i pszczół. A tu bach! Wielki konar złamał się niby
zapałka. A pozostałe dwa konary też wyglądały podejrzanie.
Nie było rady i
brać się musieliśmy z mężem za uprzątanie tych wszystkich liści i gałęzi.
Najważniejsze było uwolnienie spod nich samochodu i oszacowanie ewentualnych
uszkodzeń. Po kilkunastu minutach intensywnej pracy udało się odsłonić tylną maskę
auta i odjechać nim w inne miejsce
podwórka. Okazało się, że nic mu się nie stało! Impet uderzenia konaru oparł się
tuż za autem a pomniejsze, silnie ulistnione gałęzie opadły na bagażnik i dach,
okrywając go miękką, zieloną falą, ale nijakiej szkody przy tym nie czyniąc.
- To ten wiatr! – wyszeptałam – On chciał nam w ten
sposób dać do zrozumienia, ze nie powinniśmy go lekceważyć, ale nie miał zamiaru
nikogo ani niczego krzywdzić! – orzekłam i uniósłszy wysoko głowę,
przekrzykując poświsty nadal nieustępliwie wiejącego wichru pełna wdzięczności
i respektu zawołałam ile sił w gardle:
- Dzięki ci wietrze!
On zaś chyba
usłyszał moje zawołanie, bo na chwilę uspokoił się a potem figlarnie zdmuchnął obojgu nam z
Cezarym czapki z głów i rozczochrał czupryny, upodobniając je do spłowiałych,
suchych traw.
Potem mimo mało nieustających, wyszukanych figli upartego wietrzyska
cięliśmy piłami gałęzie i konary. Wynosiliśmy na bok cieńsze gałęzie z liśćmi. Tworzyły
się z nich ogromne stosy czekające na zmielenie w maszynie do robienia zrębków.
Wywoziliśmy taczkami pocięte, grubsze drewno pod wiatę oraz na miejsce, gdzie
czekać będzie na połupanie. Takie majowe, lipowe drewno jest bardzo mokre a
przy tym mało kaloryczne, dlatego nie będzie z niego pożytku przy paleniu. Może
za jakiś czas nadałoby się do rzeźbienia, ale nasz znajomy rzeźbiarz nie ma w
tym roku czasu ani zapotrzebowania na lipowe dłubanki.
Przez kilka
godzin krążyliśmy po podwórzu i robiliśmy co w naszej mocy by doprowadzić je do
porządku. A wiatr cały czas nam towarzyszył. Podobało mu się widocznie miotanie
lipowymi liśćmi. Dmuchanie nam w spocone twarze. Zawiewanie kolejną falą kurzu
w oczy.
W pewnym
momencie, gdy zajęci byliśmy cięciem przy pomocy sekatorów cieńszych gałęzi usłyszeliśmy
dziwne skrzypienie. To wicher uznał, że dzieło z lipą jeszcze jest
nieskończone. Ledwo zdążyliśmy odbiec parę kroków do tyłu, gdy kolejny, tym
razem o wiele mniejszy konar runął na ziemię. Część gałęzi spadła na dopiero co
uprzątnięty placyk przed domem. Większa zaś część wylądowała za bramą a kawałek
sporej gałęzi zwisał i gibał się tuż nad drogą tarasując ewentualnym samochodom
przejazd.
Cóż było robić? Podążyliśmy
i my za bramę by jak najszybciej uprzątnąć drogę, złamać albo obciąć ów zwisający konar. Nieco
pomógł nam w tym uczynny kurier, który akurat wtedy podjechał pod nasz dom z
pilną przesyłką. Potem znowu zostaliśmy sami z całym liściasto-gałęziowym
dobrodziejstwem inwentarza i działaliśmy dalej mimo obolałych od wysiłku rąk,
ramion i nóg.
Ponad dwanaście
godzin zajęło nam uprzątanie zielonego pobojowiska na podwórzu (z przerwą na
kawę, kanapki i nakarmienie psów). A gdy krańcowo znużeni skończyliśmy wreszcie
dzieło, popatrzyliśmy z troską na rany lipy pozostałe po opadłych konarach, na
podejrzanie teraz wyglądające pozostałe dwa konary.
- Obawiam się, że
nasza lipa straciła nie tylko urodę, ale i równowagę – westchnął ze smutkiem
Cezary.
- I może się okazać, że konieczne będzie drastycznie
skrócenie, podcięcie owych konarów żeby uratować drzewo i żeby nie stanowiło
zagrożenia dla nas i dla przejeżdżających obok samochodów – dodał a mnie
zrobiło się przykro, bo wyobraziłam sobie taką oszpeconą lipę. Taki ponury pień
z dwoma grubymi, sterczącymi z niej jak rogi kikutami. A taka była piękna, gdy się
tu sprowadziliśmy czternaście lat temu! Dostojna, niesamowicie rozłożysta, bujna i ogromna. Dająca schronienie wielu
tutejszym ptakom. Żywiąca całe pokolenia owadów. Otulająca życzliwym cieniem
połowę podwórza i pozwalająca na błogi wypoczynek w jej pobliżu. Zachwycająca o
każdej porze roku. Latem poprzez obfitość liści i kwiatów. Zimą poprzez delikatne
koronki szronu, błyszczące w słońcu diamenty szadzi, bielusieńkie czapeczki
śniegu.
- Zadzwoń Oleńko
do gminy i poproś ich o radę i pomoc. Niech przyjadą, popatrzą i oszacują co da
się zrobić z naszą lipą. Bo przecież i im chyba zależeć powinno na
bezpieczeństwie przejeżdżających pod nią ludzi. A poza tym to bardzo stare
drzewo. Pewnie nawet zabytek przyrody. Należy mu się troska i uwaga – orzekł mój
mąż z pewnością i nie dającym się podważyć rozsądkiem. Tak też uczyniłam. W
przyszłym tygodniu pojawi się tu pewnie ktoś z Urzędu Gminy i wówczas okaże
się, jakie działania zostaną podjęte w najbliższym czasie. Miejmy nadzieję, że
do tej pory szalony wiatr nie zdecyduje się załamać kolejnego konara, że
usatysfakcjonowany jest na razie dotychczasowymi efektami swoich beztroskich igraszek…
P.S.
I jeszcze jedna ciekawostka, która rzuciła nam się w oczy
w trakcie oglądania zdjęć zrobionych w dzień lipowego Armagedonu. Otóż na jednej fotografii powyżej (podpisanej "gałęziasto")widać u góry dziwny, nie dający się wytłumaczyć w logiczny sposób mały prostokąt.
Wygląda to tak, jakby w powietrzu zawisł geometryczny w kształcie fragment innych zdjęć albo …kawałek innej rzeczywistości. Nie wiemy co to jest, ale do
głowy przychodzą od razu dziwne, fantastyczne wyjaśnienia. Jak np. takie, że
żyjemy wszyscy w wirtualnej rzeczywistości. W jakiejś grze, gdzie poruszamy się
po wyznaczonych przez kogoś obszarach i planszach. Ale czasem, jak w prawie
każdej grze zdarzają się błędy twórców. I widać coś, czego widać być nie
powinno. I włazi się tam, gdzie teoretycznie wleźć się nie da. W jakieś
poboczne plansze, w jakieś zbiory oderwanych od reszty pikseli. I może to, co
widać na owym gałęziastym zdjęciu jest właśnie taką błędną planszą? A szalony
wiatr tak naprawdę wcale nie jest szalony a mądry i po prostu w ten nietypowy
sposób pokazać nam chciał kawałek intrygującej tajemnicy istnienia, o której
inaczej nie mielibyśmy bladego pojęcia…?