Jakiś czas temu, późnym, wrześniowym popołudniem wybraliśmy się z Cezarym w
odwiedziny do dobrej, przyjaznej nam wielce sąsiadki z pobliskiej wsi. Na potrzeby bloga
nazwę ją zielarką Martyną. Nigdy przedtem nie byliśmy u niej w domu. Ot,
zawsze tylko przejeżdżając obok jej obejścia zatrzymywaliśmy się by pogwarzyć
albo jakieś ciekawe zioła czy kwiaty w jej ogrodzie obejrzeć. Rad ciekawych
zasięgnąć. Wysłuchać najnowszych nowin z przysiółka i gminy. Przyjmowaliśmy ją
też latem kilkukrotnie w naszym ogrodzie.
Zauważaliśmy niekiedy charakterystyczną, drobną postać znachorki krążącą
po okolicznych łąkach w poszukiwaniu kwitnących właśnie, pożytecznych roślin. A
potem zawoławszy ją siedzieliśmy długo pod dziką czereśnią i racząc się
kompotem snuliśmy opowieści o zwierzętach, lekach ziołowych, naszych
rozczarowaniach, planach i marzeniach. Odpocząwszy i nagadawszy się do syta miła
kobiecinka odchodziła żwawo i tylko z daleka migały nam jej krótkie, srebrzyste
włosy.
Zaproszenie do domu zielarki było dla nas w
pewnym sensie początkiem jakiegoś nowego wymiaru naszej znajomości. Wejściem na
inny poziom zażyłości. A nawet pewnego rodzaju nobilitacją, gdyż Martyna jako
zapalona społecznica i znachorka jest znaną i bardzo poważaną we wsi osobą. Poza
nami Martyna zaprosiła na ten wieczór do swego skromnego, wiejskiego domku
jeszcze jedną, zaprzyjaźnioną parę - Wojtka i Eulalię. Była też tam zwykle
mieszkająca i pracująca za granicą, córka Martyny – Bogusia.
Na stole stały sałatki, wędliny i ciasteczka oraz dwa
rodzaje wspaniałych nalewek. Delikatnym blaskiem lśniły odświętne, kryształowe
kieliszki. A porcelanowa, wyciągana chyba tylko na wielkie okazje zastawa
stołowa wyglądała jak żywcem przeniesiona z dziewiętnastowiecznych,
romantycznych powieści. Nieco zaskoczeni tak wystawnym przyjęciem zajadaliśmy
wszystko ze smakiem. Żartowaliśmy i chichotaliśmy, ubawieni specyficznym
rodzajem poczucia humoru Eulalii i nie ustępującego jej w niczym Cezarego.
Bardzo szybko okazało się, iż gospodyni nie
zaprosiła nas do siebie tylko ot tak sobie, towarzysko, bez większej,
dodatkowej przyczyny. Prawdopodobnie głównym powodem tak serdecznego przyjęcia
był kłopot z jej białą kózką Majką i nadzieja, że jakoś jej w nim ulżymy. Otóż
kilka tygodni wcześniej, wciąż nagabywani o to przez Martynę wyszukaliśmy dla
niej w naszej wsi odpowiednią, należącą do rasy bardzo mlecznych kozę. Zielarce
od dawna marzyło się własne, zdrowe mleko kozie i nie bacząc na sprzeciwy
starego, niepełnosprawnego męża robiła wszystko by zdobyć upragnione zwierzę.
Teraz je miała, ale…No tak, zawsze pojawia się coś, co zaburza sielankę.
- Kochani! A ja
prośbę, a właściwie nieśmiałe pytanie do Was mam! Do nikogo innego zwrócić się
z tym nie mogę… - zagadnęła nas nagle dziwnie
zakłopotana Martyna, gdy już spełniliśmy kolejny toast i zapanowała cisza, w
której dało się tylko słyszeć chrupanie czekoladowych ciasteczek i stukanie
łyżeczek w filiżankach pełnych wspaniałej, mocnej herbaty.
Spojrzeliśmy na nią wyczekująco, lecz
życzliwie a Cezary ścisnął serdecznie jej dłoń, namawiając by waliła prosto z
mostu i nie bawiła się w żadne ceregiele.
Kobieta w
odpowiedzi uśmiechnęła się nieśmiało a potem stękając z trudem założyła nogę na
nogę i pokazała nam swoją opuchniętą stopę.
- Wiecie pewnie,
że choruję na cukrzycę, ale do tej pory jakoś mnie ta choroba szczególnie nie
męczyła. Teraz zaczęły się problemy z nogami. Zwłaszcza lewa boli, puchnie,
piecze, sinieje. Biorę na to leki, ale lekarka zabroniła za dużo chodzić
wysilać się a i ja, prawdę mówiąc, słaba jestem i byle co mnie już męczy…
- Okłady z
gotowanych ziemniaków sobie rób! – wykrzyknęła natychmiast Eulalia, patrząc ze
współczuciem na zmaltretowaną stopę przyjaciółki.
- Mnie zawsze tak
dobrze radzisz, a sama co?! – dodała jeszcze i po raz nie wiadomo już który
opowiedziała jak to Martyna pomogła jej kilka miesięcy temu zalecając okłady ze
skrzypu i gotowanych obierek ziemniaczanych, przykładanych na bolesne ostrogi
na piętach.
Zielarka westchnęła głęboko, zamyśliła się a
potem szepnęła, że największy kłopot to ma teraz z Majką.
- No bo nie daję
rady jej już codziennie na pole wyprowadzać ani uganiać się po wsi, gdy się z
postronka zerwie…
- Ale najgorsze
jest to, że obórka w której mieszka u mnie kózka to z cienkich, dziurawych
desek jest zbudowana i Majce już teraz w niej chłodno a co dopiero będzie zimą!
- Myśmy tam
rupiecie kiedyś trzymali i na szybko ją tylko wysprzątałam, żeby kozunia miała
gdzie się podziać. Planowałam, że na zimę jakoś to ocieplę. Kostkami słomy
wyłożę. Styropianem z zewnątrz okleję. Ale sił na to teraz nie ma a mąż, sami
wiecie, że też nie bardzo się do takiej roboty nadaje – wyznała kobieta patrząc
z troską na drepczącego po ogrodzie, półgłuchego, mamroczącego coś do siebie,
żyjącego w swoim świecie staruszka…
- Moja Bogusia
zaraz znowu do Niemiec wyjeżdża a zresztą ona swoje problemy na głowie ma –
dodała zerkając ze zmieszaniem na nerwowo popalającą papierosa, stojącą teraz
na progu izby córkę.
- I jeszcze
widzę, że kózce ckni się bardzo za towarzystwem! Samotna ona i dlatego stale markotna.
A co ucieknie, to do krowy z sąsiedztwa, bo w gospodarstwie, z którego ją
wzięłam, to przecież z krowami i innymi kozami była trzymana.
- No i z tego
wszystkiego pomyślałam o was, że może wy byście ją… – nie dokończyła myśli
zielarka tylko obciągnąwszy nerwowo sukienkę wstała i dołożyła mi na talerzyk
kolejną porcję wspaniałej sałatki z czarnej rzepy.
Zerknęliśmy na siebie z Cezarym zrozumiawszy
wreszcie, do czego zmierza Martyna. A w przebłysku tego porozumienia bez słów
oboje wyraziliśmy ogrom mieszanych uczuć. Bo bardzo chciałoby się pomóc
kobiecie. Chciałoby się przygarnąć biedną kozulę. Ale mało to mieliśmy swoich
problemów i frustracji codziennych? Właśnie nasze kozy weszły w intensywny czas
rui. Były przez to niespokojne, podniecone, rozmeczane rozpaczliwie i nieustannie
poirytowane. Koziołek Łobuz Kurdybanek także szalał. Śmierdząc jak na dorosłego
capa przystało nabrał diabelskich nieomal mocy i utrzymanie go z dala od
wybranek jego serca stawało się coraz większym niepodobieństwem. I w taką
właśnie sytuację miałaby wkroczyć kolejna, obca koza? Na dodatek nasza sytuacja
finansowa przedstawiała się na tyle niewesoło, iż sami nieraz byliśmy bliscy
pozbycia się przynajmniej części naszego zwierzyńca a nie przyjmowania
kolejnych pyszczków do nakarmienia…
- Chodźcie może
obejrzeć Majkę! Ona bardzo urosła od ostatniego czasu, gdyście ją w ogrodzie
widzieli! I śliczna i mądra taka! Nad podziw! – zaproponowała po chwili
gospodyni, pilnie obserwując mieniące się na naszych twarzach uczucia oraz na
skutek tego odzyskując po części nadzieję i rezon.
No to poszliśmy. Wszyscy goście po kolei
zaglądali do wciśniętej w kącik maleńkiej komóreczki kózki a potem szybko
wychodzili na zewnątrz nie chcąc płoszyć i przestraszać nadmiernym tłokiem zwierzęcia.
Tylko ja zostałam dłużej i patrząc na bialutką, urodziwą kozę rozmawiałam o
niej z zielarką, szczerze mówiąc o naszych kłopotach, wątpliwościach i obawach.
- A do tego
wszystkiego nie wiem, jakby ją moje kozy przyjęły! Bo to dwie tyranki i zazdrośnice są, no i mogę
się spodziewać, że przynajmniej na początek dałyby Majce zdrowo popalić! A
miejsca, żeby trzymać ją osobno też za bardzo nie mamy. Zresztą, nie miałoby to
większego sensu, bo przecież o towarzystwo i ciepło innych kóz chodzi tu
najbardziej. A zimą o wiele cieplej razem, niż w pojedynkę – mówiłam
przyglądając się ze współczuciem białej kozie, mającej niezwykle
rozumne, głębokie, ale smutne spojrzenie. Zielarka słuchając uważnie mojego
monologu potakiwała mi tylko monotonnie i głaskała serdecznie główkę swej
Majki. A zwierzę z wyraźną przyjemnością oraz wdzięcznością przyjmowało jej
pieszczoty. Mnie też korciło, aby popieścić słodką kózkę, ale wiedziałam, że
gdy tylko ją dotknę, gdy nawiążę jakąś więź, nie będzie już odwrotu. Moje serce
podejmie decyzję a rozsądek podporządkuje się bez sprzeciwu temu dudniącemu
rytmicznie organowi.
- No dobrze.
Pomyślimy jeszcze o tym wszystkim z Cezarym Martynko. Daj nam trochę czasu,
dobrze? – sapnęłam wreszcie wychodząc z koziego domku i z ulgą dołączając do
przechadzającej się po ogrodzie Eulalii.
- A pewnie! Ja
poczekam, ile będzie trzeba! Nikogo do niczego zmuszać przecież nie chcę! –
stwierdziła, trochę chyba jednak rozczarowana takim obrotem sprawy Martyna a
potem zawołała, że zaparzy nam wszystkim świeżej herbaty, bo zimno się zrobiło
na dworze i wstyd by było, gdyby się goście u niej poprzeziębiali.
Początkowo rozmawiałyśmy z Eulalią o
domowych przetworach, którymi często z radością wzajem się obdarowywałyśmy a potem nagle
tę rubasznie wesołą zazwyczaj osobę naszła chęć bolesnych zwierzeń, wspomnień
z trudnego dzieciństwa, do tej pory odciskającego okrutne piętno na jej zdrowiu.
Nigdy jeszcze ta kobieta nie była wobec mnie tak otwarta i szczera.
Przyzwyczaiła mnie do tego, iż zawsze jest pogodna, prostolinijna, często
rzucająca jak z rękawa niewybrednymi żartami. Teraz zobaczyłam ją z zupełnie
innej strony. Przejęta przytuliłam się do roztrzęsionej Eulalki a potem dziwnie bliska płaczu
głośno wysiąkałam nos, zrozumiawszy jak wielowymiarowe i skomplikowane może być
życie ludzkie. Jak wiele każdy skrywa w sobie gorzkich wspomnień i trudnych do
wyartykułowania zwierzeń. Poszeptałyśmy jeszcze przez chwilę, uspokoiłyśmy się wzajemnie a potem objęte
serdecznie wróciłyśmy razem do ciepłego wnętrza chatki Martyny.
Tymczasem Cezary dowiedziawszy się, że
mieszkający kilkanaście chat dalej człowiek ma w stodole mnóstwo niepotrzebnych
części do traktora i małego fiata udał się doń wraz z Wojciechem, pozostawiając
mnie na jakiś czas w ściśle damskim gronie. Przeważnie lubię ten specyficzny,
kobiecy rodzaj porozumienia. Zazwyczaj odprężam się, gdy mężczyźni wychodzą na
papierosa a my, istoty przynajmniej z założenia wrażliwsze i delikatniejsze
możemy pogadać sobie swobodnie o nudnych dla naszych małżonków sprawach. Tego
jednak wieczoru czułam się bardzo już zmęczona całym dniem. Od świtu na nogach
w obejściu a w międzyczasie zajęta wytwarzaniem przecierów, powideł, kompotów i
warzywnych past do chleba czułam już mocno pulsujący ból między łopatkami. Zaczerwienione
powieki swędziały i oczy rade by były uciąć sobie jakąś piętnastominutową
przynajmniej drzemkę. Za oknem ciemność oblekła już w szarosrebrny granat ogród
zielarki. Chętnie bym się zasłuchała w ostatnie przed zimą cykania świerszczy.
Księgi zielarskie Martyny poprzeglądała. Zwiedziła chatkę znachorki. Niestety
nie było mi to dane, gdyż akurat jej córka, Bogusia usiadłszy przy mnie długo, głośno i ze
szczegółami opowiadała o kłopotach ze swym złośliwym kotem. Trzeba było
wysłuchać uważnie tego zwierzenia. Coś doradzić, albo przynajmniej dać znać, iż
się rozumie i współczuje. Potem z kolei
Martyna z pasją snuła nieco zbyt rozwlekłą jak na mój gust historię swej
zaniedbywanej przez dzieci sąsiadki – staruszki. Pełno w niej było nieznanych
imion, nazwisk, nic nie mówiących mi odniesień do tutejszych okoliczności. Mnóstwo
faktów tak drastycznych, że aż mrożących krew w żyłach. Po momencie błogiej
ciszy z kolei Eulalia zaczęła narzekać na męża, na jego pokątne popalanie
papierosów i popijanie z sąsiadami wódki.
Zgromadzone w izbie kobiety rozkręcały się coraz bardziej w swych opowieściach i najwidoczniej były w swoim żywiole, jednak mnie zmęczenie ogarniało coraz
większą, nieustępliwą falą. Dopiłam już ostatniego łyka herbaty, wysączyłam z kieliszka
resztkę aroniowej nalewki i pomyślałam, że najwyższa by była pora wracać już do
domu. Tak szybko teraz robiło się ciemno a nasze kury nie były zamknięte…Wprawdzie
ostatnio nie słyszało się żadnych nowych wieści o rozbojach lisa, nieuchwytnego
wciąż mordercy okolicznego drobiu jednak nie należało kusić zanadto losu.
- Och, położyłabym się już w naszej cichej
sypialni i przy przyćmionym świetle jakiś dobry film obejrzała albo i poszła
wcześnie spać – marzyłam. Niestety, nieobecność Cezarego przedłużała się.
Natomiast niewiasty nadal bez najmniejszego znużenia podejmowały najbardziej
interesujące je tematy, z zapałem prześcigajac się w zwierzeniach o chorobach, mężach, nieuczciwych
sąsiadach i fałszywych a także okrutnych znajomych. Zdawało się memu strudzonemu mózgowi, iż
mówią coraz głośniej, natarczywiej a ściany izby napierają coraz bliżej z każdej strony,
podczas gdy żyrandol świeci i oślepia niczym na przesłuchaniu. Usiłowałam uczestniczyć
w dyskusji, ale nie kojarzyłam za bardzo, o kim była mowa. Poddałam się więc własnej niemocy i
już tylko milcząc obserwowałam pełne różnorakich uczuć twarze siedzących przy
stole kobiet.
Czy znacie to uczucie klaustrofobii i
dziwnego przytłoczenia, gdy zasiedzicie się za długo w jakimś miejscu i zbyt
mocno nasiąkniecie jego atmosferą oraz problemami? Człowiek jest jak gąbka. Tak
szybko chłonie cudze emocje. Ale gdy wnika w niego ich nadmiar musi się
wyłączyć, oddalić myślami, otoczyć jakimś kloszem żeby potem tego nie odchorować albo by po prostu nie
mieć problemów ze spokojnym snem. Ja zajęłam się dumaniem o pewnym swym
wierszu, który od kilku tygodni zaczęty wciąż nie mógł się doczekać na
zadowalający mnie finał. I kiedy tak próbowałam szybować w wyobraźni, nieporadnie
nawlekając w swej głowie różne słowa na melodię i rytm kolejnych wersów dało
się słyszeć tupanie w sieni i wszedł mój kochany małżonek. Ależ ucieszyłam się
na jego widok! Jakbym go rok nie widziała! Zarumieniony od wieczornego chłodu
Cezary przeprosił, iż tak długo zamarudził u sąsiada a potem z miejsca
zauważając, że jestem półprzytomna zdecydował, iż najwyższa pora wracać do
domu. Pożegnaliśmy się serdecznie ze zgromadzonymi i skwapliwie usadowiliśmy w
przyjaznym wnętrzu naszego poczciwego, czarnego autka.
Już siedząc w samochodzie zawołaliśmy do
stojącej na progu chaty Martyny, że będziemy o niej pamiętać i postaramy się
podjąć szybko jakąś decyzję w sprawie jej miłej kózki, Majki. Niebawem chatka zielarki zniknęła w gęstniejącym mroku a my odjeżdżaliśmy w stronę
naszej góry, trzęsąc się na wyboistej, polnej drodze i omijając ledwo widoczne w
ciemności ogromne kałuże.
Po dotarciu na miejsce szybko zamknęliśmy śpiące bezpiecznie we wnętrzu kurników kury i czym prędzej podążyliśmy do domu. Zimno wrześniowej nocy przenikało nas na wskroś. A w ukochanym domku prawie natychmiast
wskoczyliśmy do łóżka i dygocząc w chłodnej pościeli, bo w piecu było nie
napalone a żadnemu z nas nie chciało sie już tego robić, przytuliliśmy się do siebie mocno, by w ciągu kilku
minut zasnąć smacznie i nie myśleć już tego wieczoru o niczym więcej…
Od rana następnego dnia temat nowej kózki w
„Jaworowie” zaczął pojawiać się jak bumerang w naszych rozmowach. Jednak wciąż
jeszcze wahamy się, nie chcąc podjąć zbyt pochopnej a niemożliwej przecież do
odkręcenia decyzji…