Tihoa
Saheera, Shadi, Tunde, Tihoa, Maneka, Sajuri - oto niektóre z egzotycznych imion kilku niezwykłych kobiet poznanych przez mnie niegdyś w Australii. Chciałabym o nich napisać póki jeszcze coś pamiętam, póki polska codzienność nie wymaże zupełnie kolorowych, australijskich migawek z mych wspomnień i snów. Chciałabym też w ten sposób być jeszcze raz bliżej nich i przypomnieć sobie najbardziej wzruszające, ciepłe momenty, w których byłyśmy razem i dzieliłyśmy się swoimi doświadczeniami, wspomnieniami i marzeniami.
Gdzie je spotkałam? W szkole języka
angielskiego, do której uczęszczałam w rok po przyjeździe do kraju kangurów.
Rząd australijski gwarantuje bowiem każdemu emigrantowi prawo do bezpłatnej,
kilkusetgodzinnej nauki angielskiego. Można szlifować ten język na każdym
poziomie. Można też sukcesywnie poznawać jego podstawy.
Moja angielszczyzna w momencie osiedlenia
się tam była na dość marnym poziomie. W młodych latach chodziłam wprawdzie na
roczny kurs językowy a kilka miesięcy przed przylotem na Antypody przerobiłam
samodzielnie kilka podręczników gramatycznych by przypomnieć sobie cokolwiek.
Zdawałam sobie jednak sprawę, iż w zetknięciu z językiem mówionym moja
książkowa wiedza na niewiele się zda. I rzeczywiście! Zawstydzona i nie
pojmujaca co najmniej połowy z tego, co na miejscu do mnie mówiono baraniałam
zupełnie i czułam się jakbym przebywała na obcej planecie. Najchętniej we
wszystkim zdawałabym się na Cezarego, chowając się wciąż za nim i nim się
wyręczając. Jednak zdawałam sobie też sprawę z tego, że zachowuję się jak
dziecko i powinnam wreszcie przełamać swą nieśmiałość oraz lęk przed kontaktami
z tubylcami. Dlatego wreszcie odważyłam się i zdecydowałam na pójście do owej szkoły
dla emigrantów.
Było to dla mnie niesamowite przeżycie! Sama
przez siebie rzucona na głęboką wodę weszłam pierwszego dnia nauki do
wieloosobowej, wielorasowej klasy, w której nikt nie mówił słowa po polsku a
jedynym możliwym sposobem porozumienia było wydukanie z siebie czegoś w języku
Szekspira oraz pilne wsłuchiwanie się w słowa nauczycieli i zawstydzonych swoją
niewiedzą uczniów.
Trafiłam do grupy dla początkujących,
albowiem na testowej rozmowie z przyszłą nauczycielką z nerwów nie byłam w
stanie wydusić z siebie ani słowa! Usiadłam przy stoliku z dwoma Chinkami,
jedną Wietnamką, Etiopką, Sudanką i Białorusinką! Omal nie zakwiczałam z
radości, gdy Białorusinka robiąc mi miejsce obok siebie odezwała się do mnie
dziwną mieszanką rosyjskiego i angielskiego:
-Izwienitie,
sorry, dawajcie zdies, sit down, siuda proszu!
-Wy gawaritie po
russki?! – wyszeptałam z przejęciem, ciesząc się, że przynajmniej rosyjski
nadal brzmi dla mnie znajomo i lata nauki w liceum oraz na studiach nie poszły
całkiem na marne. Chwilkę poszeptałyśmy do siebie i już zaczęła się pierwsza lekcja.
Powoli opadły ze mnie zbędne nerwy i emocje.
Okazało się, że australijska nauczycielka mówi tak wolno i wyraźnie, iż byłam w
stanie zrozumieć wszystko oraz wykonać bez trudu kolejne ćwiczenia i polecenia.
Z dyskretną ciekawością przypatrywałam się
koleżankom z mego stolika oraz całej, liczącej około dwudziestu pięciu osób
grupie. Zdecydowanie najwięcej było w niej Azjatów i Afrykanów. Otaczały mnie
śliczne Chinki, Tajwanki, Kambodżanki, Tajki i Japonki. Było tam także kilkoro
Europejczyków – Rosjan, Ukrainek, jeden Hiszpan, Portugalczyk i jakaś samotna Bułgarka.
Każde z nich znało parę słów po angielsku, jednak owa angielszczyzna, zniekształcona
ich akcentami oraz dziwaczną artykulacją była zupełnie dla mnie nieczytelna.
Jedyną osobą, która we wręcz czarodziejski sposób potrafiła nas zrozumieć była
nasza nauczycielka, Judith.
Okazało się także, iż najstarsza w grupie
osoba – siedemdziesięciokilkuletnia Wietnamka Tihoa, przebywająca w Australii
już od trzech lat mówi całkiem nieźle a na dodatek chętnie pomaga nieopierzonym
emigrantom we wzajemnym zrozumieniu oraz w przełamaniu wstydu i lęku, będącego
nieodłączną częścią tych pierwszych kontaktów.
Przyjrzałam się jej z ciekawością i
zauważyłam, iż jest niezwykle ciepłą, emanującą spokojem i pogodą ducha osobą.
A nieskończone pokłady jej cierpliwości ośmielały koleżanki, by zagadywać ją
chociażby na migi i prosić o pomoc w rozwiązywaniu językowych łamigłówek.
Pewnie znacie takie osoby? Działające na innych jak blask domowego ogniska, jak
siostrzana, serdeczna dusza, w cieple której chciałoby się przebywać stale i
obdarzać ją w zamian sympatią i szacunkiem.
W czasie przerwy śniadaniowej skwapliwie przysiadłam
się więc do niej. I już wkrótce popijając gorącą kawę jadłyśmy zgodnie nasze
przyniesione z domu wiktuały. Ja pochłaniałam zwykłe kanapki z sałatą i żółtym
serem. Natomiast Tihoa wyciągnęła z koszyka kilka tajemniczych pudełeczek oraz
pałeczki i już po chwili podglądałam dyskretnie, co też moja nowa koleżanka
zajada. Niestety, spośród mnogości tych kolorowych, pachnących rzeczy
rozpoznałam tylko ryżowe kulki oraz paseczki marchewki z selerem naciowym.
Reszta była dla mnie egzotycznym, tajemniczym pokarmem o nieznanym mi zupełnie
smaku. Tihoa bardzo sprawnie posługiwała się pałeczkami a ja, pełna podziwu dla
tej nieznanej mi umiejętności obserwowałam z zapartym tchem, jak ani jedno
ziarnko ryżu czy paseczek ryby nie spada jej z tych azjatyckich sztućców.
Widząc moje zainteresowanie Tihoa wyciągnęła
w moim kierunku największe z pudełeczek i poczęstowała opiekanymi pałeczkami
krabowymi. Skosztowałam także chrupiących, słodkich w smaku łapek kurzych oraz
pachnących anyżem ryżowych ciasteczek. Wszystko to, chociaż całkiem smaczne
było dość dziwnie jak dla mnie przyprawione. Dominował w tym słodko-kwaśny posmak,
zapach orientalnych przypraw i ziół. W zamian zaoferowałam jej jedną z moich
kanapek i zdziwiłam się widząc, jak ostrożnie Wietnamka próbuje i poznaje tak
prozaiczny dla mnie, lecz zupełnie nieznany jej smak chleba z serem.
Wreszcie uśmiechnęłyśmy
się do siebie porozumiewawczo i każda z nas z westchnieniem ulgi powróciła do
jedzenia swoich własnych przekąsek.
I odtąd stało się naszym codziennym
zwyczajem to milczące, wspólne, jedzenie śniadań w kameralnym kąciku sali
jadalnej.
Po kilku dniach przy pomocy prostej
angielszczyzny oraz mowy na migi zaczęłyśmy rozmawiać ze sobą. Ona wypytywała
mnie o zupełnie nieznaną jej Europę i daleką, nie wiadomo gdzie leżącą Polskę.
Ja słuchałam jej opowieści o jej dzieciach i wnukach, do których przyjechała tu
kilka lat temu z postanowieniem pozostania w kraju koali już na zawsze.
- Tęsknisz za
swoim krajem? – zapytałam pewnego dnia, gdy Tihoa zamyśliła się nagle i
zapatrzyła gdzieś w dal a jej codzienny, delikatny uśmiech został wyparty przez
kilka łez, toczących się powoli po pomarszczonych policzkach Wietnamki.
Długo nie
odpowiadała a wreszcie westchnęła głęboko, pogładziła moją dłoń i odparła:
- Tam zostało
wszystko – wspomnienia z dzieciństwa, groby moich rodziców, cudowny zapach pól
ryżowych…
- Masz pewnie
dużo dobrych wspomnień? Ja też Tihoa, ja też… I chociaż jestem tu bardzo
szczęśliwa, to tęsknię za rodziną, przyjaciółmi, polską przyrodą - szepnęłam i
zrobiło mi się jakoś niewyraźnie na duszy.
Tihoa przez
chwilę milczała. Patrzyłam na jej drobną, rumianą twarzyczkę. Na skośne,
błyszczące odległym wspomnieniem oczy. Na całą jej delikatną, kruchą postać.
Czy jeszcze kilka tygodni temu mogłabym przypuszczać, że jakaś stara Wietnamka
stanie mi się tak dziwnie bliska i znajoma?
- Pamiętam czasy
wojny. Trupy na ulicach. Moją umierającą z głodu mamę. Amerykanów, którzy
krzyczeli na nas i odbierali jedzenie. Potem przez długie lata byłam bardzo
biedna. Żebrałam. Musiałam ciężko pracować, ale poznałam męża, urodziłam dzieci
i cieszyłam się życiem. Czułam się u siebie. Tutaj wszystko jest takie obce i
wielkie – zwierzyła się wreszcie staruszka a potem rękawem kolorowej bluzki
szybko otarła oczy i uśmiechnęła się tak, jak zwykle.
- Jestem głupią,
starą kobietą! Mój syn tak się stara by było mi tu dobrze, a ja niewdzięcznica
wciąż tylko narzekam! Opowiem ci lepiej Olga o mojej wycieczce!
- Opowiedz! –
poprosiłam z ulgą, bo głupio mi się zrobiło, że naciągnęłam tę staruszkę na zwierzenia
i teraz niepotrzebnie przeze mnie cierpi.
- Byliśmy wczoraj
w City! Siedzieliśmy nad Yarra River i karmiliśmy kaczki! A potem wnuczek dał
mi to serduszko. Popatrz! – i Tihoa wyciągnęła ze swojego koszyka kartonowe, ręcznie
zrobione czerwone serce z wypisanymi na nim życzeniami urodzinowymi.
- Och, Tihoa! To
Ty miałaś wczoraj urodziny? Wszystkiego najlepszego kochana! Dużo zdrowia i
szczęścia! – uściskałam ją serdecznie a Tihoa znowu się popłakała. Tym razem z
radości.
W grupie z Tihoą spędziłam dwa tygodnie.
Potem przeniesiono mnie do bardziej zaawansowanej językowo klasy. Tam poznałam
następne serdeczne, interesujące kobiety, ale często w czasie przerw
śniadaniowych przychodziłam do ulubionego kącika śniadaniowego. Tam czekała na
mnie ciepło uśmiechnięta Tihoa…
W grupie dla początkujących zaciekawiła mnie swoim egzotycznym wyglądem i pełnym wesołości zachowaniem pewna piękna, młodziutka dziewczyna ze Sri Lanki o imieniu Maneka. Ubrana zawsze w tradycyjne, kolorowe sari. Z gładko zaczesanymi do tyłu długimi, czarnymi włosami oraz z namalowaną między brwiami czerwoną kropką, z którą bardzo jej było do twarzy. Przyozdobiona w delikatne kolczyki i orientalny wiosiorek. Gestykulująca żywo, coś opowiadająca koleżankom na migi i wybuchająca raz po raz perlistym śmiechem. Niedługo potem dowiedziałam się, iż owa kropeczka na jej czole, zwana bindi, jest w hinduizmie symbolem i gwarantem pomyślnego małżeństwa.
Maneka
W grupie dla początkujących zaciekawiła mnie swoim egzotycznym wyglądem i pełnym wesołości zachowaniem pewna piękna, młodziutka dziewczyna ze Sri Lanki o imieniu Maneka. Ubrana zawsze w tradycyjne, kolorowe sari. Z gładko zaczesanymi do tyłu długimi, czarnymi włosami oraz z namalowaną między brwiami czerwoną kropką, z którą bardzo jej było do twarzy. Przyozdobiona w delikatne kolczyki i orientalny wiosiorek. Gestykulująca żywo, coś opowiadająca koleżankom na migi i wybuchająca raz po raz perlistym śmiechem. Niedługo potem dowiedziałam się, iż owa kropeczka na jej czole, zwana bindi, jest w hinduizmie symbolem i gwarantem pomyślnego małżeństwa.
Siedziała przy sąsiednim stoliku. Widać
było, że zna już dobrze parę osób i czuje się w ich towarzystwie swobodnie. W szerokim
uśmiechu pokazywała bialutkie, równe zęby gwiazdy Bollywoodu i widać było jak
bardzo podoba się nielicznym w klasie panom. Miała jednak ten sam problem z
angielskim, co ja. Była dobra w gramatyce i pisowni a mierna w mowie. Wszystkie
zadania i ćwiczenia odrabiała w lot, ale gdy przyszło do głośnego wypowiadania
się na forum klasy czerwieniała gwałtownie, milkła i widać było, że marzy o
tym, by jak najprędzej dano jej święty spokój. Czym innym jest przecież
szeptanie do kogoś przy stoliku a czym innym wypowiadanie się pod obstrzałem
kilkudziesięciu spojrzeń obcych ludzi. Toteż nauczycielka po kilku
bezskutecznych próbach wyciągnięcia z niej choćby słowa wreszcie odpuszczała i
zajmowała się innym delikwentem.
Bo byli i tacy, co to uwielbiali mówić, za
to pisanie nie szło im ani w ząb. Tak było na przykład z sympatyczną Sudanką – Ngabony.
Ta dwudziestosześcioletnia matka pięciorga dzieci i właśnie spodziewająca się
szóstego wypowiadała się z godną pozazdroszczenia łatwością a jej zasób
słownictwa był imponujący. Potem, gdy poznałam ją lepiej dowiedziałam się, iż
jest już w Australii od siedmiu lat. Ma australijskie obywatelstwo oraz prawo
jazdy. Pracuje dorywczo jako sprzątaczka w fabryce. Ma zamiar dostać się na
kursy zawodowe i zostać pielęgniarką. A gdy już to osiągnie to zrealizuje
największe marzenie swego życia – powrót do Sudanu i pomoc rodakom, gnębionym
wciąż przez kolejne wojny domowe i rewolucyjne przewroty. A dlaczego Ngabony
miała taki problem z pisaniem? No cóż – z Sudanu przyjechała jako analfabetka.
Wszystkiego uczyła się od podstaw w nowym kraju. I muszę przyznać, że dzięki
odwadze, ambicji i uporowi osiągała naprawdę wiele!
Ale wróćmy tymczasem do Maneki. Z kilku
słów, które doleciały do mnie kiedyś w czasie przerwy śniadaniowej wiedziałam,
iż jest w Australii od kilkunastu miesięcy. A tuż przed wyjazdem ze Sri Lanki ta
niespełna osiemnastoletnia dziewczyna wyszła za mąż. Mąż pracuje tu w jakiejś
orientalnej restauracji i nieźle się im finansowo wiedzie. Maneka marzyła więc
o kupnie wielkiego domu i o sprowadzeniu do nowego kraju swojej wieloosobowej
rodziny.
Po kilku dniach w cichej, bezpośredniej
rozmowie w cztery oczy Maneka zwierzyła mi się, że razem z mężem są uchodźcami.
Na małym statku rybackim udało im się nielegalnie opuścić ojczyznę i po wielu
męczących tygodniach żeglugi dotrzeć do wybrzeży Australii. Potem przebywali
przez jakiś czas w obozie dla nielegalnych emigrantów a wreszcie po uzyskaniu
oficjalnego statusu uchodźców politycznych zamieszkali z osiadłą tu już od
kilkunastu lat daleką rodziną męża. Dla takich, jak ona emigrantów Australia
była i jest niczym wyśniony raj. Oaza spokoju i dobrobytu. Prawie każdy w Sri
Lance marzył o dostaniu się do kraju kangurów i o bajecznej odmianie swego
losu. A ten, komu się to wreszcie udało uznawany był przez pozostawioną w
ojczyźnie rodzinę za wielkiego szczęściarza!
Czy jednak sam
fakt emigracji jest wystarczającym powodem do szczęścia?
Maneka pragnęła nade wszystko przyjazdu swej
matki i sióstr albowiem męża poznała zaledwie miesiąc przed ucieczką ze Sri
Lanki i wciąż czuła się w jego towarzystwie samotna. Był od niej o wiele
starszy, milczący, poważny i surowy, skupiony na swojej pracy i interesach, w
które nie miał zamiaru jej wprowadzać. Na dodatek Maneka była w dość
zaawansowanej ciąży i nie umiała sobie wyobrazić, iż podczas czekającego ją za
kilka miesięcy porodu nie miałaby jej troskliwie w nim pomagać matka, czy też
ukochana, starsza siostra. Jakie jednak były szanse na to, iż komukolwiek z jej
rodziny uda się jeszcze wydostać z pogrążonego w chaosie bratobójczych walk
kraju? Niewielkie! Mąż Maneki musiałby mieć obywatelstwo australijskie i
zaprosić ich oficjalnie do siebie. Ani bowiem jej matka ani siostry nie
poważyłyby się na szaleńczą, niebezpieczną i bardzo drogą podróż przez ocean do
nowej ojczyzny Maneki.
Samotna Maneka uwielbiała chodzić do naszej
szkoły dla emigrantów. Dzięki niej poznała wiele sympatycznych rówieśniczek.
Pokazała jak bystrą i inteligentną jest dziewczyną. Jak szybko rozwiązuje
wszelkie łamigłówki językowe i jak w krótkim czasie umie poczynić ogromne
postępy w nauce angielskiego. Nic dziwnego więc, że nasza nauczycielka doceniła
jej możliwości i razem ze mną i jeszcze jedną emigrantką o imieniu Saheera
przeniosła do nowej, bardziej zaawansowanej grupy. To był dla nas ogromny awans
i wyzwanie. W starej grupie osiągnęłyśmy już wszystko, co się dało. Czas był na
następny skok w nieznane!
Nam, nowym zdawało się jednak, iż nigdy nie
dorównamy umiejętnościom i zasobowi słownictwa kolegów i koleżanek z następnej
grupy. Każdy wyrażał się tam z ogromną swobodą i pewnością, a my biedne,
przerażone ich mądrością siedziałyśmy zacukane, słowa nie umiejąc z siebie
wydobyć. Najchętniej wszystkie wróciłybyśmy natychmiast do poprzedniej grupy.
Zdawałyśmy sobie jednak sprawę, że to niemożliwe. Rozumiałyśmy przecież, iż nie wolno cofać się, ale docenić to i cieszyć
się a nie bać, iż ktoś mądrze i odpowiedzialnie popchnął nas do lotu. Dlatego
mnie i Saheerze po kilku dniach minął ten przytłaczający stan oszołomienia,
lęku i niewiary w siebie. Niestety, Maneka zamknęła się w sobie i nie potrafiła
przemóc nieśmiałości oraz lęku przed odezwaniem się na forum klasy. W czasie
przerw śniadaniowych biegła do starych koleżanek z poprzedniej grupy i tylko
tam się uśmiechała, jak dawniej.
Kilka dni potem Maneka przestała przychodzić
do szkoły. Martwiłyśmy się o jej stan, bo była już w siódmym miesiącu ciąży i
miała prawo kiepsko się czuć. Nie wiedziałyśmy też czy ta jej absencja nie
wynika przypadkiem z jej niechęci do nowej grupy i obaw z przeniesieniem do
niej związanych. Czas mijał. Ja i Saheera nawiązałyśmy sympatyczne znajomości
wśród koleżanek z klasy. Już nie czułyśmy się tak obco i nie na miejscu.
Wszystko rozwijało się pomyślnie. Cieszyłyśmy się, że dane nam jest poszerzać
swoją wiedzę, rozwijać zdolności i poznawać ciekawych ludzi. Tylko Maneki wciąż
nie było…
W jakiś czas potem nasza nauczycielka Gwen
otrzymała informację, że Maneka urodziła zdrowego chłopca i zaproponowała, by
specjalna delegacja z klasy poszła do jej domu z gratulacjami i prezentem od
nas wszystkich.
- Na pewno Manece
miło będzie wiedzieć, iż o niej pamiętamy i że czekamy na jej powrót! –
powiedziała a nam bardzo się ten pomysł spodobał. Zebralismy się po dwa dolary
od każdego, co starczyło na ładny bukiet i na album na fotografie.
Kilka osób, w tym Saheera i ja pojechałyśmy
do odległej dzielnicy, gdzie mieszkała Maneka. Nigdy tam jeszcze nie byłyśmy. Z
trudem znalazłyśmy jej mieszkanie. Mieściło się w piętrowym, wielorodzinnym
budynku z czerwonej cegły. Zapukałyśmy. Drzwi otworzył starszy mężczyzna w
turbanie. Kiedy onieśmieleni wydukaliśmy, z jaką sprawą przyszliśmy spojrzał na
nas z chłodnym zdziwieniem. Niechętnie wziął od nas kwiaty i album. Powiedział,
że przekaże to żonie i bez ceregieli zamknął drzwi.
I to było tyle.
Odeszliśmy jak niepyszni.
Maneka nigdy więcej nie pojawiła się w
naszej szkole. Kolejne próby kontaktu z nią
nie powiodły się. Nie wiem, czy jest szczęśliwa? Czy jakoś odnalazła się
w nowej ojczyźnie? Czy doczekała się wreszcie przyjazdu matki i sióstr? Nie
wiem. Mam tylko nadzieję, że uśmiecha się do swego synka i wspomina czasem z
sympatią naszą szkołę dla emigrantów…
W chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłam Saheerę pomyslałam, iż to pewna siebie i dość nieprzystępna kobieta. W miarę wzajemnego poznawania dowiedziałam się o niej, że jest skromną, samotną, złaknioną zrozumienia i ciepła oraz głęboko przeżywającą życiowe perturbacje istotą. Jakże często tak bywa w życiu, iż pierwsze wrażenie jest mylne i zupełnie nieprzystające do poznanej osoby. Czasem rozczarowujemy się mile, czasem wręcz przeciwnie. W przypadku Saheery, na szczęście, było to pozytywne rozczarowanie
Podczas mojego drugiego lotu do Australii doznałam ogromnego, graniczącego z mistycznym oczarowaniem zachwytu. Była ciemna noc. Większość pasażerów samolotu spała lub oglądała filmy na DVD. Ja, swoim zwyczajem, nie mogąc zmrużyć oka śledziłam na wyświetlającej się przede mną interaktywnej mapce lotu, którędy przemieszcza się nasz ogromny Boeing 747. Po przelocie nad ciemnymi, niewyraźnymi połaciami mórz, pól, rzek i gór dotarliśmy nad Iran. W tej kosmicznej, czarnej przestrzeni gdzieniegdzie widać było maleńkie, odległe światełka i cieniutkie niteczki autostrad. Wreszcie znaleźliśmy się nad Teheranem. I to był najpiękniejszy widok, jaki dane mi było ujrzeć w całym moim życiu! Miliony, miliardy świateł, lampeczek i migotliwych blasków układały się na dole w kształty fantastycznych ośmiornic, rozgwiazd, kryształków śniegu oraz misternych pajęczyn złożonych z lśniących perełek i diamentów. Jęknęłam z zachwytu i wcisnęłam nos w szybę, po raz kolejny ciesząc się, iż miałam miejsce przy oknie, a dzięki temu dane mi było oglądać ten baśniowy, niezapomniany spektakl świateł nocnego miasta z baśni tysiąca i jednej nocy. Czy mogłam wówczas przypuszczać, że w kilkanaście miesięcy potem poznam pewną niezwykłą kobietę, pochodzącą właśnie z owego wspaniałego miasta? Może w czasie mojego lotu przechadzała się właśnie ulicami swej pięknej stolicy i słysząc pomruk przelatującego gdzieś wysoko Boeinga zamyśliła się nad tym, kto ciemną nocą frunie tak wysoko po niebie…?
Shadi cechował życzliwy i pełen szacunku sposób traktowania innych ludzi. A przy tym była pełna prostego poczucia humoru, dlatego nie znalazłaby się chyba ani jedna osoba w klasie, która nie darzyłaby sympatią tej kobiety i nie chciała jak najwięcej w jej towarzystwie przebywać. Iranka lubiła zabierać głos na każdy nieomal temat, ale miała też dar uważnego, cierpliwego słuchania swoich rozmówców. Dodatkowo jej pogodne, serdeczne usposobienie sprawiało, iż ludzie otwierali się przed nią i traktowali jak ukochaną siostrę.
Wydawać by się mogło, że Shadi nie ma żadnych zmartwień a jej życie biegło dotąd prostą, pogodną ścieżką. Przyszedł jednak czas, gdy Shadi opowiedziała mnie i Tunde swoją smutną historię. Historię, trudną do zrozumienia i zaakceptowania dla nas, Europejek, przyzwyczajonych do bardziej liberalnego prawodawstwa i traktowania kobiet. A pretekstem do tego zwierzenia był temat opieki nad dziećmi, którym od kilku lekcji zajmowaliśmy się w klasie i opowiadaliśmy sobie o sposobach wychowywania dzieci i problemach z nimi w poszczególnych krajach. Shadi wyjątkowo dla niej nie zabierała głosu w dyskusji. Zerkałam na nią i dostrzegałam głęboką zmarszczkę rysującą się między jej brwiami. Najwidoczniej czymś się martwiła. Czyżby tym, że nie miała potomstwa i nic nie zapowiadało by w jej wieku mogła jeszcze zostać matką?
Saheera
W chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłam Saheerę pomyslałam, iż to pewna siebie i dość nieprzystępna kobieta. W miarę wzajemnego poznawania dowiedziałam się o niej, że jest skromną, samotną, złaknioną zrozumienia i ciepła oraz głęboko przeżywającą życiowe perturbacje istotą. Jakże często tak bywa w życiu, iż pierwsze wrażenie jest mylne i zupełnie nieprzystające do poznanej osoby. Czasem rozczarowujemy się mile, czasem wręcz przeciwnie. W przypadku Saheery, na szczęście, było to pozytywne rozczarowanie
Pierwszy raz poszłam do szkoły dla emigrantów
w czerwcu. Był to więc zimowy, chłodny i deszczowy czas a wszyscy ubierali
ciepłe kurtki, czapki a nawet kozaczki. Pięć stopni na plusie i siekący wiatr
oraz ulewa to dla ciepłolubnych Australijczyków oraz emigrantów z Afryki i Azji
trudna do zniesienia pora. Saheera miała na sobie elegancki, świetnie skrojony
brązowy płaszcz i piękne, skórkowe botki. Gęste, kasztanowo-czarne włosy
otulały jej szczupłą twarz burzą krótkich loków. Siedziała przy stoliku obok
Maneki i coś do siebie poufnie szeptały. W czasie pobytu w pierwszej grupie językowej
nie zamieniłyśmy właściwie ze sobą ani słowa. Nie było na to czasu. Każdy
starał się jakoś oswoić z nowym dla siebie środowiskiem. Ogarnąć ten nowy,
stresujący świat i zbliżyć choć trochę do najbliżej siedzących osób. Ja miałam
Tihoę, ona Manekę.
Dopiero,
gdy przeniesiono nas do wyższej
grupy, zdane na siebie i przez podobieństwo położenia jakoś sobie
bliższe
zaczęłyśmy się lepiej poznawać. Przy sześcioosobowym stoliku były trzy
wolne
miejsca. Ja, Maneka i Saheera usiadłyśmy blisko siebie, jak ptaszki,
które
wypadłszy z gniazda, tulą się do siebie na mchu leśnym, nie wiedząc, co
je
czeka. Poza nami siedziała tu jedna Japonka, Tajka i Sudanka. Każda
miała przed
sobą dużą tabliczkę ze swoim imieniem by wiadomo było, kto zacz i by móc
się
rozpoznawać w przyszłości. W czasie kilku minut przed rozpoczęciem
pierwszych
zajęć zamieniłam parę słów z Tajką i okazało się, że o radości, ona zna
kilka
słów po polsku, albowiem miała męża Polaka. A widząc moje europejskie
imię na
tabliczce od razu zadała mi pytanie o kraj pochodzenia. Ucieszone tą
nieoczekiwaną nicią porozumienia zamierzałyśmy poznać się bliżej na
następnej
przerwie. Teraz zaczynała się pierwsza lekcja w nowej klasie a więc
trzeba było
skupić się jak najmocniej na tym, co mówiła nauczycielka. W głowach
huczało nam
z emocji. Serca waliły młotem. Jednak każdy musiał przemóc swoje nerwy,
przedstawić się i powiedzieć parę słów o sobie. Wówczas dowiedziałam
się, iż
Saheera jest Afganką, ma prawie pięćdziesiąt lat, w Australii jest od
lat siedmiu, a wcześniej przez długi czas mieszkała w Berlinie. I
rzeczywiście! W
tym momencie zrozumiałam skąd brał się jej dziwny akcent, który
słyszałam, gdy wypowiadała sie na forum klasy. Artykulacja Saheery była
twarda i wyraźna. Mówiła mieszanką angielskiego, niemieckiego i
perskiego.
Czerwona jak burak na twarzy z ulgą skończyła swą prezentację i
popatrzyła na
mnie pytająco. Ścisnęłam mocno jej dłoń i szepnęłam, że było dobrze.
Bardzo
dobrze nawet! W odpowiedzi uśmiechnęła się z wdzięcznością i odetchnęła
głeboko.
Maneka, gdy przyszedł jej czas nie
potrafiła, niestety, wykrztusić ani słowa. Gdzieś zniknęła ta wesoła, swobodna
dziewczyna. Obok mnie siedziała teraz na jej miejscu biedna, rozedrgana, z
trudem powstrzymująca łzy istota. Obie z Saheerą starałyśmy się gestami, mimiką
i szeptem dodać jej odwagi. Jednak na niewiele się to zdawało.
Kiedy po kilku dniach Maneka przestała
pojawiać się w szkole stałyśmy się z Saheerą bardzo bliskimi koleżankami.
Opowiedziała mi więcej o sobie i po raz kolejny zdumiałam się, jak
skomplikowane, barwne i trudne do ogarnięcia mogą być losy ludzkie.
Będąc młodą dziewczyną Saheera wraz z bratem
i rodzicami wyjechała z Afganistanu. Było to w czasach inwazji rosyjskiej na
jej ojczyznę. Uciekli przed wojenną zawieruchą do Niemiec Zachodnich, gdzie
schronili się u przyjaciół. Starszy brat Saheery po roku wyemigrował do Stanów
Zjednoczonych. Tam założył rodzinę i nieźle mu się wiodło. Tymczasem w Berlinie
Saheera nauczyła się perfekcyjnie języka
niemieckiego, skończyła szkołę średnia, znalazła pracę i męża. Jednak nie była
w małżeństwie szczęśliwa. Mąż alkoholik wyżywał się na niej ubliżając jej słownie, zdradzając bezwstydnie i
maltretując fizycznie. Po ponad dwudziestu latach takiej męki złożyła pozew
rozwodowy i wreszcie, przynajmniej na papierze, odzyskała wolność. Jednak nie
czuła się wolna. Rodzina jej męża oraz znajomi odwrócili się od niej, uznając
iż rozwodząc się z nim postąpiła wbrew utartym obyczajom i wierze. Rodzice
Saheery już w tym czasie nie żyli. Brat był daleko. Całe szczęście, że kobieta
miała dwie wierne przyjaciółki, także Afganki, które w tajemnicy przed swymi
małżonkami spotykały się z nią, chcąc wesprzeć ją w trudnych chwilach. Tym
niemniej Saheera czuła się samotna i opuszczona. Może gdyby miała dzieci
wszystko ułożyłoby się lepiej? Miałaby teraz w nich oparcie. Jednak mimo
długiego, uciążliwego leczenia przez cały okres trwania swego małżeństwa nie
dała rady zajść w ciążę, co tylko pogłębiało nieporozumienia między nią a jej
mężem.
Jeszcze kilka lat spędziła w Niemczech, usiłując
poskładać na nowo swoje pokiereszowane życie. Miała niezłą pracę biurową, ale
codzienne powroty do pustego, wynajmowanego po rozwodzie mieszkania działały na
nią przygnębiająco. Nie wiedziała, co począć ze sobą dalej i gdzie znaleźć
światełko w tunelu? Wówczas odezwała się do niej zapomniana, daleka rodzina z
Australii, zapraszając Saheerę do siebie.
Po kilkunastu miesiącach załatwiania
skomplikowanych formalności Saheera wylądowała w Melbourne, gdzie zamieszkała z
ciotkami i kuzynkami, zajmującymi wielki dom w dzielnicy położonej w pobliżu
oceanu. Kobiety załatwiły jej pracę w fabryce części samochodowych. Dzięki temu
Saheera miała pieniądze na własne potrzeby. Zrobiła prawo jazdy. Kupiła
samochód. Po czterdziestce mogła zacząć życie na nowo. Tym bardziej, że pojawił
się w jej otoczeniu sympatyczny, kulturalny, miły i bardzo nią zainteresowany
Afgańczyk. Przyjechał na urlop z Kabulu i zamierzał odpocząć na białych plażach
Australii od wojennego zamętu i politycznych przepychanek w ojczyźnie. W Kabulu
był ważną, wojskową personą, ale czuł się już bardzo zmęczony tą rolą oraz niemożliwymi do
rozwikłania sprawami, w które był zamieszany.
Zakochał się w delikatnej, uczciwej, wrażliwej
Saheerze i podczas następnego swego pobytu w Australii, w rok po zapoznaniu, pobrali
się i spędzili ze sobą najpierw w Melbourne, potem w Kabulu kilka wspaniałych,
romantycznych miesięcy. Jednak Saheera musiała wracać do Australii, by nie
przepadły jej skomplikowane, biurokratycznie starania o uzyskanie obywatelstwa.
Ciężko jest żyć osobno. Nawet największa
miłość może nie przetrwać długotrwałej rozłąki. Nie chciała zostać w Kabulu. Mentalnie
była już bardzo daleko od wszystkich surowych ograniczeń i zakazów,
obowiązujących tamtejsze kobiety. Poza tym w ojczyźnie było niebezpiecznie a
jej mąż, z racji zawodu, wciąż narażał życie i zdrowie. To właśnie on pragnął,
by mogli razem zamieszkać na stałe w Australii. Pragnął polepszenia losu dla
siebie i żony. Jednak co innego marzenia, co innego rzeczywistość. „Pokojowa
interwencja” Amerykanów położyła kres neutralnym stosunkom miedzy Australią a
Afganistanem. Sprzymierzeńcy, w tym większość krajów europejskich oraz Australia
przyłączyli się do „pokojowej okupacji” ojczyzny Saheery a spotkania obojga małżonków
stały się jeszcze rzadsze i trudniejsze. Saheera latała do Kabulu, bojąc się za
każdym razem, czy dane jej będzie stamtąd wrócić. Także starania o australijską
wizę dla męża nie miały szans powodzenia.
Na dodatek Saheera
otrzymała informację, iż jej żyjący w Ameryce brat zachorował na raka i
chciałby po raz ostatni zobaczyć siostrę. Zrezygnowała więc z pracy i ze szkoły.
Porzuciła wszystko i poleciała do Stanów najszybciej jak się dało.
Nie było jej dwa miesiące. Ujrzawszy ją w
kilkanaście dni po powrocie z Ameryki omal jej nie poznałam. Zszarzała na
twarzy. Gdzieś przepadł blask oczu i delikatny, pełen nadziei uśmiech. Przytuliła się do mnie
i wśród szlochów wydusiła z siebie opowieść o ostatnich, pełnych cierpienia
chwilach ukochanego brata oraz o tym, jak ciężko jej teraz.
Znowu osaczyła ją dawna samotność, bezradność
i gorycz. Krewne, z którymi mieszkała zachowywały się tak, jakby były
rozczarowane jej powrotem z Ameryki. Miały też do niej pretensje o to, że nie
pomaga im finansowo tak, jak kiedyś. Zaczęły traktować kobietę chłodno i
opryskliwie.
Zrozpaczona Saheera nie umiała już skupić się
na nauce. Wciąż poszukiwała nowej pracy. Wciąż czekała na jakieś wieści od
męża. Postarzała się gwałtownie i schudła. Przychodziła do szkoły wpół
przytomna. Czasem tylko uśmiechała się, gdy opowiadała o dawnych, dobrych
czasach, kiedy była jeszcze dzieckiem a jej piękny, gorący kraj dawał jej oraz
wszystkim Afgańczykom ostoję i proste szczęście. Niekiedy pogrążała się w
długich rozmowach z poznaną w naszej grupie subtelną, wykształconą Iranką o
imieniu Shadi. Mogły
rozmawiać ze sobą
swobodnie, bowiem zarówno w Iranie, jak i w Afganistanie mówi się po
persku. Nie
wiem, o czym mówiły. Myślę, że dużo było w ich rozmowach polityki i
goryczy. Wyraz ich twarzy wyrażał lęk o losy rodaków i krajów rodzinnych
zdanych na łaskę zachodnich polityków oraz moc ich kłamliwej
propagandy. Wszak obie ich ojczyzny od kilkunastu lat nie miały i nie
mają dobrej prasy w naszej
strefie kulturalnej. Jest jakaś przepaść, niezrozumienie, obojętność i
obcość
między narodami. Jest jakaś ogólnoświatowa nagonka na kraje chcące żyć
po
swojemu. Opinia publiczna ze znudzeniem obserwuje przetaczające się po
świecie
przemarsze kilkusettysięcznych wojsk, pogróżki polityczne, ostrzeżenia,
okupacje, knowania i niekończący się polityczny zamęt. A gdzie w tym
wszystkim
jest zwykły człowiek? Czy jest jeszcze gdzieś miejsce na proste, zwykłe
szczęście…?
Nie wiem, jak potoczyło się dalej życie Saheery.
Po przyjeździe do Polski dostałam od niej kilka krótkich, grzecznościowych maili.
Potem kontakt się urwał…
Shadi znaczy szczęście
Podczas mojego drugiego lotu do Australii doznałam ogromnego, graniczącego z mistycznym oczarowaniem zachwytu. Była ciemna noc. Większość pasażerów samolotu spała lub oglądała filmy na DVD. Ja, swoim zwyczajem, nie mogąc zmrużyć oka śledziłam na wyświetlającej się przede mną interaktywnej mapce lotu, którędy przemieszcza się nasz ogromny Boeing 747. Po przelocie nad ciemnymi, niewyraźnymi połaciami mórz, pól, rzek i gór dotarliśmy nad Iran. W tej kosmicznej, czarnej przestrzeni gdzieniegdzie widać było maleńkie, odległe światełka i cieniutkie niteczki autostrad. Wreszcie znaleźliśmy się nad Teheranem. I to był najpiękniejszy widok, jaki dane mi było ujrzeć w całym moim życiu! Miliony, miliardy świateł, lampeczek i migotliwych blasków układały się na dole w kształty fantastycznych ośmiornic, rozgwiazd, kryształków śniegu oraz misternych pajęczyn złożonych z lśniących perełek i diamentów. Jęknęłam z zachwytu i wcisnęłam nos w szybę, po raz kolejny ciesząc się, iż miałam miejsce przy oknie, a dzięki temu dane mi było oglądać ten baśniowy, niezapomniany spektakl świateł nocnego miasta z baśni tysiąca i jednej nocy. Czy mogłam wówczas przypuszczać, że w kilkanaście miesięcy potem poznam pewną niezwykłą kobietę, pochodzącą właśnie z owego wspaniałego miasta? Może w czasie mojego lotu przechadzała się właśnie ulicami swej pięknej stolicy i słysząc pomruk przelatującego gdzieś wysoko Boeinga zamyśliła się nad tym, kto ciemną nocą frunie tak wysoko po niebie…?
Do naszej szkoły dla emigrantów Shadi przybyła
w połowie września. Po wstępnej rozmowie z nauczycielką od razu zakwalifikowana
została do bardziej zaawansowanej językowo grupy. Była piękną, pełną
wewnętrznego blasku i bezpośredniości osobą, zjednującą tym od razu naszą
sympatię i zainteresowanie. Niewysoka, szczupła, o falujących, sięgających do
ramion czarnych włosach, oliwkowozielonych, migdałowych w kształcie oczach i brwiach w kształcie skrzydeł jaskółki.
Ubrana skromnie, lecz gustownie w ciemnozielone płócienne spodnie i haftowaną
delikatnie beżową tunikę. Wchodząc do klasy zdjęła z głowy leciutką, kwiecistą
chustę i z fantazją owinęła nią sobie szyję. Popatrzyła na studentów z
delikatnym, nieśmiałym uśmiechem i przywitawszy się z nauczycielką usiadła
skromnie na brzeżku krzesła. Potem jak każdy nowoprzybyły musiała się na początek
przedstawić nam wszystkim. Opowiedzieć co nieco o sobie.
Słuchając
jej i patrząc w subtelną twarz
Shadi poczułam od razu, iż jest ona osobą bardzo wrażliwą, mądrą tą
wewnętrzną,
nabytą poprzez liczne doświadczenia życiowe mądrością a przy tym także
skromnym
i sympatycznym człowiekiem. Z jej pierwszej wypowiedzi dowiedziałam się,
iż ma
czterdzieści cztery lata, z zawodu jest chemikiem i farmaceutą, w Iranie
pracowała
w naukowym instytucie chemicznym, a do Australii przyleciała wraz z nowo
poślubionym mężem zaledwie dwa tygodnie temu. Kończąc swą prezentację
uśmiechnęła się promiennie, mówiąc, iż jej imię w języku perskim znaczy
szczęście. I rzeczywiście - Shadi sprawiała wrażenie osoby szczęśliwej i
poukładanej wewnętrznie!
Tego typu istoty przyciągają do siebie jak
magnes. Nie tworzą żadnych sztucznych barier ani wrażenia dystansu czy obcości.
Są jak dawno niewidziani przyjaciele, z którymi człowiek chce się od razu
przywitać i zagadnąć, co u nich słychać. Nic też dziwnego, że już podczas
pierwszej przerwy Shadi otoczona była tłumem ciekawskich, spragnionych
zaznajomienia się z nią koleżanek. Nie pchałam się więc do niej, jak zwykle w
takich chwilach, zostając nieco z boku. Wiedziałam, że prędzej czy później dane
mi będzie z nią porozmawiać a może i nawiązać jakąś mocniejszą nić
porozumienia.
W
tym czasie Saheery nie było w szkole, gdyż
przebywała w Ameryce u brata. Dlatego też moją kolejną, bliską koleżanką
stała
się wówczas o kilka lat młodsza ode mnie Węgierka Tunde. Pomagałyśmy
sobie w
lekcjach, pożyczałyśmy od siebie książki, po szkole razem wracałyśmy do
domu a
niekiedy dla przyjemności spacerowałyśmy brzegiem zatoki i opowiadałyśmy
sobie
skomplikowane dzieje naszych losów. Dobrze czułyśmy się razem i
nadawałyśmy na
podobnych falach, jednak Tunde ujawniała niekiedy pewną nieprzyjemną,
irytującą
mnie cechę. Otóż była zazdrosna o moje kontakty z innymi koleżankami
szkolnymi.
Widziałam, jak się dąsa i chmurzy ilekroć w czasie przerwy zamieniłam
parę słów
z kimś poza nią. Rozumiałam dobrze, że takie zachowanie wynikało z jej
samotnictwa
oraz popartej trudnymi doświadczeniami życiowymi nieufności do bliźnich.
Ta
trzydziestoletnia kobieta nie potrafiła poczuć się swobodnie w szerszym
gronie. Często milkła i wycofywała się w głąb siebie, do bezpiecznej
krainy wewnętrznych przeżyć. Tymczasem ja, chociaż bardzo ją lubiłam,
chciałam
nawiązywać kontakty z pozostałymi członkami grupy uważając, iż mam
jedyną w
życiu szansę, by w bezpośrednich rozmowach dowiedzieć się więcej o ich
krajach
i ciekawych życiorysach. Aby więc poznać lepiej Shadi a nie urazić tym
Tunde
postanowiłam zbliżyć je do siebie i stworzyć z nas trójkę przyjaciółek.
Udało mi się to niebawem i nie okazało się
wcale tak trudne, jak się obawiałam. Otóż Shadi po szkole szła zawsze w tę
samą, co my stronę. Idąc obok Tunde dostrzegałam, jak między przechodniami miga
mi, co jakiś czas beżowa tunika Shadi i jej kolorowa chusta. Zawołałam ją po
imieniu i już po chwili wędrowałyśmy razem w stronę przystanku autobusowego, do
którego zmierzała Iranka. Tunde słuchała z zainteresowaniem mojej rozmowy z
Shadi i po kilku minutach zauważyłam z ogromną ulgą, iż nieufna Węgierka
zaczyna uśmiechać się i oswajać z nową koleżanką. Odtąd stało się naszym
codziennym obyczajem to wspólne wędrowanie ulicami Melbourne, chodzenie do
sklepów z tanimi ciuchami albo ze starociami, spacery nad rzeką czy oceanem,
przesiadywanie na ławeczce i wystawianie twarzy ku cieplejszym, wiosennym
promieniom słońca.
Shadi opowiadała nam o swym życiu w Iranie, o
swojej pracy, o pięknie tego górzystego, położonego nad morzem Kaspijskim i
oceanicznymi zatokami kraju a także o jego problemach społeczno-politycznych.
Zapytałam ją o konieczność noszenia przez muzułmańskie kobiety typowych dla
nich okryć głowy, kolorowych chust albo wręcz okrywających je od stóp do głów
burek.
- Dla mnie to nie
jest żaden problem ani przykry przymus – odrzekła z uśmiechem Shadi.
- Większość
kobiet w moim kraju lubi nosić te chusty zwane powszechnie hidżabami, czując
się w nich wygodnie, naturalnie a nawet atrakcyjniej, niż bez. To dla nas tak
normalne, jak dla was, kobiet z Europy delikatny makijaż oczu czy okulary. W
niczym nam to nie uwłacza ani nie ogranicza.
- Ale Ty przecież
nie zawsze nosisz chustę – zauważyłam przyglądając się z przyjemnością jej
gęstym, lśniącym złociście czarnym puklom, w których tańczył teraz wiatr i
bawił się nimi, uparcie wdmuchując włosy Shadi na jej nos i usta.
- Tak,
postanowiłam w Australii dostosować się do panujących tutaj obyczajów i nauczyć
się chodzić bez chusty. Jestem wolną kobietą i mogę robić, co chcę! –
zachichotała i jak mała dziewczynka okręciła się na pięcie zerkając na swoje
odbicie widoczne w błyszczących witrynach mijanych sklepów.
- A co na to Twój
mąż? – drążyłam temat, naczytawszy się po wielekroć o surowości i
rygorystycznym podejściu fanatycznych islamistów do praw kobiet.
- Mój mąż? Och, Dżabi
to najmilszy, najbardziej tolerancyjny człowiek, jakiego dotąd poznałam!
Zresztą wielu jest mądrych i żyjących na luzie Irańczyków. Nie wierzcie we
wszystko, co plotą o nas mass media! – zawołała i wciągnęła mnie i Shadi do
ogromnego supermarketu pełnego barwnych bluzek, spódnic i sukien. I już po
chwili grzebałyśmy w pełnych kolorowych ubrań koszach a potem z naręczami
różnych części garderoby wędrowałyśmy do przymierzalni i doradzałyśmy sobie, w
czym nam do twarzy, co warto kupić już teraz a do czego wypadałoby się trochę
odchudzić.
Ja i Tunde
miałybyśmy z czego schudnąć, ale Shadi posiadała nienaganną, filigranową
sylwetkę a więc prawdę mówiąc we wszystkim było jej dobrze.
- Jak to robisz
Shadi, że jesteś taka szczupła? – zapytała z odcieniem lekkiej zawiści Tunde a
ja nachyliłam się by wysłuchać jakiejś kolejnej opowieści o dietach
odchudzających czy chorobach. Pomyślałam, że pewnie Iranka jest akurat na
ścisłej diecie, albowiem nigdy dotąd nie widziałam jej jedzącej. W czasie
przerw śniadaniowych nie piła nawet tutejszej, przepysznej kawy z ekspresu!
- Na taką
sylwetkę oraz na spokój duszy najlepiej robi mi Ramadan – wyznała i dodała.
- Ramadan to
najpiękniejszy, najbardziej wytęskniony przeze mnie miesiąc w roku. W czasie
jego trwania nie jem i nie piję nic od świtu do zmierzchu.
-A w nocy? –
popatrzyłam z niepokojem w jej lśniące łagodnym blaskiem oczy, lękając się
ujrzenia w nich jakiegoś cienia niezdrowego fanatyzmu.
- Tak, w nocy
wolno nam jeść normalnie, ale ja przez okres Ramadanu mam słaby apetyt i nie
odczuwam nawet głodu. Jednak wielu ludzi ucztuje nocami i kończy obżarstwo tuż
przed świtem, aby aż do zmroku nie brać niczego do ust – mówiła spokojnie Shadi
a potem zamyśliła się i prowadząc nas w stronę ulubionej ławki przy plaży
kontynuowała swoją opowieść.
- Islam wymaga od
swych wyznawców by przestrzegali reguł Ramadanu, wyznając w ten sposób swoją
wiarę i okazując miłość Bogu i ludziom -
szepnęła, ściągając sandały i opierając z rozkoszą nagie stopy na rozgrzanym
piasku.
- A co ma niejedzenie
do wiary?! – znowu zadałam pytanie, zapominając na moment o tym, że wszak i w
chrześcijaństwie czas postu jest bardzo ważny a umiejętność wyrzekania się
pewnego rodzaju pokarmu dowodzi głębi i wierności wyznawanej wiary. Tunde,
którą chyba nie bardzo interesowały te rozmowy także zdjęła buty i pobiegła w
stronę oceanu, by obmyć zgrzane stopy.
- Gdy nie jem i
nie piję mój umysł i ciało oczyszczają się. Wszystko widzę i czuję wyraźniej.
Potrafię mocniej skupić się na modlitwie. Mam bezpośrednią więź z moim Bogiem
oraz odczuwam ogromną bliskość z innymi ludźmi. Gdzieś znikają wszelkie
zmartwienia i stresy. Wiele osób doświadcza podczas Ramadanu ogromnej miłości i
współczucia dla bliźnich. Proces trawienia nie zaprząta uwagi ani nie odbiera
energii. Zdarza się, iż ludzie na ulicach spontanicznie przytulają się do
siebie. Dzielą się z biednymi tym, co mają w nadmiarze. Wybaczają sobie
wzajemnie wszystkie stare zatargi i nieporozumienia. Chodzą radośni, wolni od trosk
i grzechów. Obserwuję to co roku i dlatego doczekać się nie mogę tego miesiąca
dobroci i cudów – rozmarzyła się Iranka, a potem spojrzawszy na mnie ciepło
rzekła:
-I powiem Ci coś Olgo. Od razu po wejściu do
naszej klasy zwróciłam uwagę na ciebie i poczułam, że będzie nam w przyszłości
dane zaprzyjaźnić się ze sobą – kontynuowała zwierzenie Shadi a potem jak gdyby
zawstydziwszy się tego, co powiedziała roześmiała się i zrywając się z ławki zawołała:
- Biegnijmy do
Tunde, bo nam ją jeszcze ocean porwie!
A potem jak beztroskie dzieciaki skakałyśmy we
trzy po zimnej wodzie, nie bacząc na coraz bardziej mokre nogawki spodni oraz
na ostre słońce, szybko malujące na czerwono nasze wesołe twarze. Bezchmurne,
lazurowe niebo nad nami oraz odległy horyzont i błogi dotyk białego piasku sprawiał,
że czułyśmy się zawieszone w jakimś cudownym bezczasie. Miałyśmy wrażenie, iż
to jedna a najpiękniejszych w naszym życiu, niepowtarzalnie cudowna chwila.
To był dopiero początek tej znajomości. Dane
nam było jeszcze wiele razy ciekawie porozmawiać i spędzić wspólnie przyjazny,
dany nam czas. Ale o tym napiszę w następnym wspomnieniu…
Shadi - fala smutku
Shadi cechował życzliwy i pełen szacunku sposób traktowania innych ludzi. A przy tym była pełna prostego poczucia humoru, dlatego nie znalazłaby się chyba ani jedna osoba w klasie, która nie darzyłaby sympatią tej kobiety i nie chciała jak najwięcej w jej towarzystwie przebywać. Iranka lubiła zabierać głos na każdy nieomal temat, ale miała też dar uważnego, cierpliwego słuchania swoich rozmówców. Dodatkowo jej pogodne, serdeczne usposobienie sprawiało, iż ludzie otwierali się przed nią i traktowali jak ukochaną siostrę.
Wydawać by się mogło, że Shadi nie ma żadnych zmartwień a jej życie biegło dotąd prostą, pogodną ścieżką. Przyszedł jednak czas, gdy Shadi opowiedziała mnie i Tunde swoją smutną historię. Historię, trudną do zrozumienia i zaakceptowania dla nas, Europejek, przyzwyczajonych do bardziej liberalnego prawodawstwa i traktowania kobiet. A pretekstem do tego zwierzenia był temat opieki nad dziećmi, którym od kilku lekcji zajmowaliśmy się w klasie i opowiadaliśmy sobie o sposobach wychowywania dzieci i problemach z nimi w poszczególnych krajach. Shadi wyjątkowo dla niej nie zabierała głosu w dyskusji. Zerkałam na nią i dostrzegałam głęboką zmarszczkę rysującą się między jej brwiami. Najwidoczniej czymś się martwiła. Czyżby tym, że nie miała potomstwa i nic nie zapowiadało by w jej wieku mogła jeszcze zostać matką?
Tego dnia, jak zwykle, wracałyśmy razem ze
szkoły a Shadi w pewnym momencie stanęła w milczeniu przed wystawą sklepową z
zabawkami oraz ubrankami dziecięcymi a potem ni stąd ni zowąd szepnęła.
- Tęsknię za moim
synkiem...
Z oczu Iranki ciekły łzy. Stała jak wmurowana w miejscu a my z Tunde popatrzyłyśmy na nią pełne współczucia, ale jednocześnie zdumienia oraz zaskoczenia jej nieoczekiwanym wyznaniem.
Z oczu Iranki ciekły łzy. Stała jak wmurowana w miejscu a my z Tunde popatrzyłyśmy na nią pełne współczucia, ale jednocześnie zdumienia oraz zaskoczenia jej nieoczekiwanym wyznaniem.
- To Ty masz
syna? A dlaczego nam dotąd o tym nie powiedziałaś? I gdzie on jest? –
wykrzyknęła Tunde i spojrzała na mnie porozumiewawczo, bo dziwne nam się teraz
wydało to tajemnicze zachowanie naszej przyjaciółki. Tunde miała zwyczaj zawsze
mówić prosto z mostu o tym, co myślała i ta jej szczerość czasami wydawała mi
się zbyt obcesowa a innym znów razem doznawałam ulgi, gdy wyręczała mnie,
pytając o coś, o co ja nie miałabym odwagi zapytać.
- Nie pytałyście,
więc nie mówiłam – szepnęła Shadi ocierając rękami łzy i patrząc na nas
bezradnie.
- Może pójdźmy
gdzieś usiąść dziewczyny. O tej porze w parku przy plaży jest pełno pustych
ławek. Chodźmy tam. Usiądziemy sobie w cieniu i spokojnie porozmawiamy –
zaproponowałam, uznawszy, że skoro Shadi zapoczątkowała swoje trudne zwierzenia,
to trzeba ten temat kontynuować i dać się jej wygadać do końca.
Ulokowałyśmy się
w cieniu ogromnego eukaliptusa. Nad naszymi głowami stado zielonych papug
skrzeczało zajadle a Shadi zapatrzona w misternie ułożone płytki, którymi
wyłożone były parkowe alejki milczała. Wreszcie Tunde chrząknęła znacząco,
przerywając to jej przedłużające się milczenie i poprawiwszy niesforny kosmyk
włosów, wciąż wpadający jej do oczu wyznała ponuro:
- A ja od dwóch
lat staram się z mężem o dziecko i nic!
- Jesteś jeszcze
młoda! Najważniejsze, że się kochacie i czujesz się z nim szczęśliwa – rzekła
Shadi, przechodząc do naturalnej dla siebie roli pocieszycielki.
- Jeszcze zdążysz
Tunde! – dodałam i ja.
- Musicie tylko mieć więcej czasu dla siebie i nie stresować się tymczasowym brakiem efektów! – mówiłam z uśmiechem a Shadi, której zrobiło się chyba trochę lżej na sercu zaczęła wreszcie swą niewesołą opowieść.
- Musicie tylko mieć więcej czasu dla siebie i nie stresować się tymczasowym brakiem efektów! – mówiłam z uśmiechem a Shadi, której zrobiło się chyba trochę lżej na sercu zaczęła wreszcie swą niewesołą opowieść.
-
Pochodzę z
dobrej, dość bogatej, ale bardzo tradycyjnej rodziny. A ja zawsze byłam
posłuszną, ufną w nieomylność decyzji moich rodziców dziewczyną. Dlatego
nie
protestowałam, gdy mój ojciec za aprobatą matki znalazł dla
mnie bardzo odpowiedniego, według nich kandydata na męża. I poślubiłam
Alego mając dwadzieścia dwa lata, nie
znając go właściwie i nic o życiu jeszcze nie wiedząc. Byłam ufna w
wyroki
boskie i mądrość starszych ode mnie krewnych. We wszystkim zdałam się na
rodziców i męża, który był dużo ode mnie starszy oraz jako ważny
urzędnik
państwowy bardzo przez moich rodziców ceniony. Potrafił załatwić wiele
trudnych spraw. Miał wszędzie kontakty i znajomości. Bardzo imponował
mojemu ojcu, który przy takim zięciu wiele potrafił skorzystać i wraz z
nim wspinać sie po szczeblach urzędniczej kariery.
-Przez kilka lat nie umiałam zajść w ciążę, dlatego Ali zawoził mnie do różnych specjalistów by stwierdzić, co jest przyczyną naszych niepowodzeń. Lekarze nie znaleźli jednak żadnych błędów w mojej budowie. Także mąż był zupełnie zdrowy. Kazali próbować i nie zrażać się niczym – Shadi nabrała oddechu, po czym cichym, nabrzmiałym tłumionymi emocjami głosem kontynuowała swoją opowieść.
-Przez kilka lat nie umiałam zajść w ciążę, dlatego Ali zawoził mnie do różnych specjalistów by stwierdzić, co jest przyczyną naszych niepowodzeń. Lekarze nie znaleźli jednak żadnych błędów w mojej budowie. Także mąż był zupełnie zdrowy. Kazali próbować i nie zrażać się niczym – Shadi nabrała oddechu, po czym cichym, nabrzmiałym tłumionymi emocjami głosem kontynuowała swoją opowieść.
- Jakże byliśmy
szczęśliwi, gdy po kilku latach bezowocnych starań nareszcie stałam się
brzemienna!
-Lekarze nakazali
mi ogromną ostrożność, więc cały okres ciąży przeleżałam w łóżku, a ogrodnik
oraz dwie służące zatrudnione specjalnie przez Alego wyręczali mnie we
wszystkim.
-Jednak, gdy
pewnej nocy szłam do toalety wykryłam, że w living roomie jedna ze służących wyręczała mnie
także w obowiązkach małżeńskich! – wzburzona kobieta na nowo przeżywała starą
historię a w jej oczach błyszczała mieszanka bezsilności, gniewu i rozpaczy.
- Nakryłam ich na
gorącym uczynku. Zrobiłam mężowi awanturę. A on zamiast się pokajać i wyrzucić
z domu tę służącą złapał brutalnie moje ramię a następnie odprowadził mnie z
powrotem do łóżka przykazując, bym nikomu nie odważyła się wspomnieć o tym, co
tam widziałam!
- W kilka
miesięcy potem urodziłam ślicznego, zdrowego chłopczyka. Nazwaliśmy go Amin.
Nacieszyłam się nim zaledwie pół roku a potem mąż wyrzucił mnie z domu,
oskarżając o romans z ogrodnikiem!
- Nikt z rodziny nie
chciał słuchać moich tłumaczeń. Nie dawano mi zupełnie wiary, iż to fałszywe oskarżenia. Aż wreszcie
zupełnie niewinna, lecz bezradna, pod przymusem opuściłam willę Alego i wróciłam do domu
rodziców.
-
Myślałam, że
chociaż oni mi uwierzą! Przecież znali mnie najlepiej i mogli się
domyślać, że
to jakiś absurd i szyta zbyt grubymi nićmi intryga! A jednak nie
powiedzieli
nic w mojej obronie. Bali się narazić wpływowemu Alemu i stracić dobre
imię oraz wszystkie wielce korzystne apanaże, które zapewniam im mój
mąż. Rodzice chłodno przyjęli
mnie do siebie i nakazali milczenie, bym nie narażała się na surowe kary
przewidziane
w naszym kraju dla cudzołożnic!
Shadi znowu
umilkła. Oddychała tylko głęboko a w jej dobrych, pięknych oczach skrzywdzonego
dziecka błyszczały ogromne łzy. Wreszcie uspokoiła się i drewnianym, głuchym
głosem dokończyła swą straszną historię.
- Mąż szybko i
sprawnie przeprowadził rozwód. Kilka miesięcy potem ożenił się z ową służącą.
Mnie wypłacił połowę posagu, który wniosłam do tego małżeństwa. I to tyle…
- A co się stało
z małym Aminem? – wykrztusiłam zdruzgotana tą przerażającą opowieścią.
- Ali zakazał mi wszelkich kontaktów z synkiem – odparła cicho kobieta – Nie wolno mi było nawet zbliżać się
do domu byłego męża…Wiadomości
o Aminie uzyskiwałam przez lata od drugiej z owych służących, której było mnie
żal i niekiedy spotykała się ze mną, opowiadając o synku.Widziałam go kilkakrotnie, ale tylko z daleka...
- Dzisiaj Amin
jest już prawie dorosłym, młodym mężczyzną. Nic o mnie nie wie. Chyba
powiedziano mu, że nie żyję…
- Przez cały czas
mieszkałam w tym samym, co on mieście. Studiowałam na dwóch kierunkach,
doktoryzowałam się, zajmowałam się pomocą dla ubogich. Wszystko po to by być
blisko syna i by zająć sobie czymś cały ten czas.
- Przez długie byłam sama. To
znaczy, owszem, miałam wielu przyjaciół, ale nie chciałam zaufać ponownie
żadnemu mężczyźnie.
- Aż rok temu moja
siostra poznała mnie z Dżabim. Zaiskrzyło między nami. Poczułam się z nim
bezpiecznie i spokojnie. On przyjechał do Teheranu w odwiedziny do swych krewnych
a na stałe mieszkał już od kilku lat w Melbourne. Namówił mnie byśmy się
pobrali i zamieszkali tu razem. Powiedział, że jestem jeszcze młoda i powinnam
spróbować znaleźć w życiu szczęście.
- I wiecie co,
dziewczyny? Nie żałuję, że za niego wyszłam. To naprawdę dobry, wrażliwy
człowiek. Zna moje największe marzenie i razem ze mną wierzy, że kiedyś się ono
spełni.
- Jakie to
marzenie Shadi? – zapytała nieśmiało przejęta jej opowieścią Tunde.
Shadi uśmiechnęła się w odpowiedzi a jej myśli
poszybowały gdzieś bardzo daleko, nadając jej twarzy natchniony, błogi wyraz.
- Za kilka lat
mój syn będzie już dorosły a wkrótce potem uzyskam obywatelstwo australijskie.
Jako obywatelka Australii będę traktowana na zupełnie innych niż do tej pory
prawach. A wtedy pojedziemy z Dżabim do Iranu i spotkamy się z Aminem. Wówczas
opowiem mu moją historię i zaproszę tu do siebie. Mam nadzieję, że Amin jest
mądrym, dobrym człowiekiem i wybaczy mi, zrozumie to wszystko, co musiałam
przejść przez te lata. Wierzę, że jeszcze będziemy razem… - wyszeptała Shadi a
Tunde uściskała mocno. Ja wzięłam drobną dłoń Shadi w swoją dłoń i pogładziłam
ją delikatnie.
- Wiesz Shadi,
może to głupie prosić cię o to w tej chwili, ale zawsze uwielbiałam perskie
baśnie z tysiąca i jednej nocy. A najbardziej tę o Aladynie. Czy mogłabyś
opowiedzieć nam tu teraz przynajmniej początek tej baśni? Moim marzeniem było
zawsze posłuchać jej w oryginalnym języku – wyszeptałam patrząc w błyszczące od łez, rozmarzone
oczy przyjaciółki.
- Tak, to cudowna
opowieść Olgo. Każdemu przydałby się czasem taki dżin z lampy, prawda? Ale
wiecie co? Myślę, iż jednak lepiej jest osiągać sukcesy uczciwym, wytrwałym
staraniem i dobrym sercem – odrzekła wyrwana z zamyślenia Shadi a potem swym
pięknym, dźwięcznym głosem opowiedziała nam po persku tę starą, wspaniałą baśń
o spełnianiu życzeń…
Długo jeszcze siedziałyśmy tego dnia na
parkowej ławce i zasłuchane w słowa Shadi patrzyłyśmy na pobliski ocean i linię horyzontu, poza
którą kryły się tajemnice naszej nieprzewidywalnej przyszłości…
Shadi i Tunde - naprzód mimo wszystko
Nigdy więcej nie wracałyśmy już z Shadi do
rozmowy o jej trudnej przeszłości.
Iranka nie podejmowała tematu swego pozostawionego w ojczyźnie syna a my
z Tunde czułyśmy, że nie trzeba więcej trącać tych najboleśniejszych strun. Dopiero
wiele lat potem, już w Polsce dane mi było dowiedzieć się z listu Shadi jak
potoczyła się dalej jej historia. Tamto jej pamiętne, trudne wyznanie sprawiło
jednak, że nasze wzajemne zrozumienie pogłębiło się a wieź między nami wzmocniła
w czasach, gdy jeszcze byłyśmy szkolnymi koleżankami. Każda z nas, bowiem
nosiła w sobie wiele nie zagojonych ran z przeszłości, o niektórych z nich
rozmawiałyśmy, a inne znowu ukryte były w najtajniejszych zakamarkach naszych
serc. Czułyśmy jednak, iż cierpienie jest swoistym nauczycielem, zwiększa
umiejętność empatii i wzajemnej bliskości. A na obczyźnie właśnie to było nam
najpotrzebniejsze. Bo chociaż budowałyśmy co dzień nasze prywatne, nowe
szczęścia, to jednak wciąż miałyśmy poczucie straszliwej obcości i
nieprzystosowania do życia w nowym, lepszym świecie. Byłyśmy jak małe
przedszkolaki w środku roku rzucone w środowisko zżytej ze sobą, gwarnej klasy
i choć zachwycone tą nową, niezwykłą rzeczywistością, to wciąż za swoim małym
przedszkolem tęskniące.
Najmniej tęskniła za swą ojczyzną Tunde. Wynikało to z tego, że nieomal
cudem wyrwała się ze swych Węgier, z kołowrotka męczącego życia z matką schizofreniczką,
ojcem alkoholikiem i bratem kryminalistą. Mieszkali tam wszyscy w dwupokojowym
mieszkanku, do którego Tunde z niechęcią wracała po pracy na kolei, bojąc się
za każdym razem, co tam zastanie. Swoje osobiste rzeczy musiała zamykać w
szafie na klucz, ponieważ zdarzało się, że rodzina okradała ją z najcenniejszych przedmiotów
lub w najlepszym razie robiła jej w pokoju wielkie spustoszenie. Matka Tunde
miała obsesję cięcia wszystkiego, co wpadło jej w ręce a jak tylko znalazła
gdzieś nóż czy nożyczki od razu garderoba Tunde zamieniała w strzępy. Mimo
kilkukrotnych pobytów w szpitalu psychiatrycznym jej stan nie ulegał poprawie.
Wydawało się tylko, że choroba przyczaja się na chwilę by potem wybuchnąć ze
zdwojoną siłą. Ojciec Tunde z rozpaczy i bezsilności upijał się do
nieprzytomności a w rzadkich chwilach trzeźwości wypłakiwał się córce z całego
swego zmarnowanego życia. Ukochany brat, niegdyś pilny uczeń, laureat olimpiad
matematycznych, w wieku dojrzewania popadł w złe towarzystwo, które nauczyło go
napadać na kioski i samochody, wąchać klej i okradać samotne staruszki na
ulicy. Do domu rodzinnego wpadał z rzadka. Byle cos zjeść, byle się wyspać.
Wysłuchać zrzędzenia wiecznie niezadowolonej matki oraz bełkotu pijanego ojca.
Rano, czym prędzej więc uciekał do koleżków, wśród których czuł się ważny i
doceniony.
A w co uciekała Tunde? Co jej dawało jako
takie ukojenie? Jej zbawieniem był Internet a zwłaszcza świat gier
strategicznych. Doszła do mistrzostwa w kolejnych poziomach rozgrywek on line i
zyskiwała międzynarodową sławę świetnego gracza. Swego australijskiego męża
poznała, właśnie przez Internet. Grając, spędzali w sieci całe wieczory. Aż
wreszcie on coraz bardziej zafascynowany genialną Węgierką nawiązał z nią
internetową przyjaźń i gorący romans. Steve był starszy od niej ponad
trzydzieści lat. Rozwiedziony. Mieszkający z dwiema dorosłymi córkami i matką
staruszką. Samotny, schorowany i szukający bratniej duszy oraz ostatniej iskry
romantyzmu i przygody.
Pamiętam, jak pewnego lata, po południu moje
koleżanki odwiedziły mnie w domu. Wszystkie trzy uwielbiałyśmy jeść i dzielić
się przepisami na nasze najlepsze, narodowe potrawy oraz częstować się tym, co
nam najbardziej smakowało. Dlatego poprzedniego dnia, wiedząc o ich wizycie
upiekłam pyszny cheese cake, czyli sernik oraz obrałam ziemniaki na placki
ziemniaczane, czyli potato cakes. Wiedziałam, że Shadi przyniesie ze sobą
orzeszki pistacjowe i daktyle a Tunde obiecała poczęstować nas pysznym tokajem.
Kiedy przyszły ubrałyśmy fartuszki i
zabrałyśmy się dziarsko za tarcie ziemniaków, przygotowywanie masy na placki a
potem za ich smażenie. Wesoło nam było razem kręcić się po mojej małej kuchni.
Zaśmiewałyśmy się do łez, nie umiejąc znaleźć w języku angielskim słów na
określenie najprostszych czynności kuchennych oraz używanych tam przedmiotów. Przypaliłyśmy
ostatnią partię placków, bo rozchichotane zapomniałyśmy o bożym świecie aż
przypomniał nam o nim swąd przypalenizny oraz powracający z garażu Cezary.
Potem, popijając tokaj i wodę mineralną
usiadłyśmy sobie w living roomie, gdzie pokazywałam koleżankom moje albumy ze
zdjęciami z Polski. Wpatrywałam się z czułością w tę malutką Olę z przedszkola,
z podstawówki i z liceum. Pokazywałam im zdjęcia pozostawionej w Polsce rodziny
i przyjaciół. Wspólne wigilie. Wycieczki po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i
po Beskidach. Mamę na ławeczce w ogrodzie. Tatę siedzącego na ulubionym fotelu.
Moje wierne psy. Spotkanie klasowe po latach. Wspomnienia, wspomnienia…
I nagle łkanie ścisnęło mi gardło, bo
zrozumiałam, jak to strasznie wszystko było już dawno temu i jak daleko
odeszłam od tamtych czasów, ludzi i miejsc. Czy tamta Ola z fotografii mogłaby
przypuścić jak bardzo zmieni się jej zwykłe, monotonne nieco życie?
- Zapuszczanie korzeni w cudownej krainie
koali i kangurów bywa fascynujące, ale i bolesne. A może starych drzew nie
powinno się przesadzać? – pomyślałam, chowając zapłakaną twarz na piersiach
Shadi. Na szczęście nie potrzebowałam nic mówić, bo Shadi i Tunde dobrze
rozumiały to, co działo się w mym sercu.
- Wiecie co
dziewczyny? Jednak tutaj nie ma tak pięknych jezior i lasów, jakie są w Iranie
– rzekła cicho Shadi gładząc moje
wstrząsane łkaniami plecy.
- I nie ma tu
wcale zabytków! – zawołała Tunde – Oko by Australijczykom zbielało, gdyby
zobaczyli zamki, muzea, mosty i piękne kamienice w Budapeszcie!
- Pamiętam Olu,
jak pokazywałaś nam zdjęcia z Krakowa. To śliczne miasto! – klepiąc mnie
nieporadnie po ramieniu dodała Węgierka.
- Dostałam
wczoraj maila od mamy. Ojciec ma problem z sercem. Nie wiem, czy zdążę go
jeszcze zobaczyć…- westchnęła Iranka, bezskutecznie poszukując po kieszeniach
chusteczek higienicznych.
- A ja, chociaż
nie cierpię mojej rodziny a najbardziej matki, to ilekroć gadam z nimi przez
telefon omal nie słyszę własnego głosu. Tak mi dudni serce – szepnęła Tunde.
- Ostatnio brat
poprosił mnie bym znalazła mu jakąś robotę w Melbourne, bo chciałby się
wreszcie wyrwać z tego zwariowanego domu. A jak ja mam mu coś załatwić, skoro
sama nie mam jeszcze pracy i mój Steve z powodu pogorszenia zdrowia też nie
może znaleźć nic odpowiedniego? –
zwierzyła się ponuro Węgierka i głośno wysiąkała nos.
I tak, jak parę minut wcześniej dobrze nam
było pośmiać się razem, tak teraz przytulone do siebie chlipałyśmy jak trójka
bezradnych dziewczynek. I trwałoby to tak i trwało, gdyby nie przyszedł mój mąż
i nie zaproponował wspólnej wyprawy na molo.
- Dziewczyny! Co
będziecie tak siedzieć i się mazać? Zobaczcie, jaka ładna pogoda!
- Chodźcie,
przejedziemy się nad zatokę. Podobno sprzedają tam w kiosku ogromniaste, pyszne
lody! – zawołał dziarsko a my pozbierałyśmy się szybko i już po chwili
mknęliśmy naszym jeepem po słonecznych, pustych o tej porze uliczkach Melbourne,
aby znaleźć się nad pełną kolorowych blasków zatoką.
Nie pamiętam już dzisiaj smaku tamtych
lodów. Widzę tylko na zdjęciach roześmiane twarze Shadi i Tunde wylizujące z
zapałem zawartość waflowych rożków. Patrzę na dwie, bliskie memu sercu kobiety,
które w promieniach zachodzącego słońca spacerują po molo, przypatrują się
mewom, kołującym na tle pomarańczowo-złotego nieba i człapiącym po płytkich wodach pelikanom.
Jak dalej potoczyły się losy tych kobiet? Tunde
skończyła kurs opiekunek dla starszych osób i zdobyła dobrze płatną, lecz
ciężką pracę w domu spokojnej starości. Do tej pory nie ma dzieci. Utrzymuje
dom. Troskliwie zajmuje się chorym mężem. Załatwia wszystkie konieczne dokumenty,
aby sprowadzić do Australii brata.
Dwa lata temu, dokładnie w pierwszy dzień
Nowego Roku mąż wyznał Shadi, że ma już jej dość i żąda rozwodu oraz tego, by
jak najprędzej wyprowadziła się z jego domu. Po kilkunastu miesiącach
szarpaniny rozstali się i samotna Shadi wynajmuje teraz skromne mieszkanie na
przedmieściach Melbourne. Dokształca się, pragnąc uznania swych kwalifikacji
zgodnie z wymogami australijskimi i pracuje jednocześnie jako ekspedientka w
aptece. A co z jej synem? Ojciec wysłał go podobno na studia do Londynu. Shadi
wybiera się tam wobec tego w przyszłym roku, mając nadzieję, że takie spotkanie
na neutralnym gruncie może pomóc im nawiązać jakieś porozumienie a może i
bliską wieź.
Shadi i Tunde mieszkają w tej samej
dzielnicy Melbourne i nadal się przyjaźnią.
Wszystkie trzy pisujemy do siebie listy i
wspominamy w nich dawne, beztroskie, szkolne czasy. Oglądamy nasze wspólne
fotografie i marzymy o tym, by jeszcze kiedyś móc razem przejść się uliczkami
Melbourne, zwierzając się z naszych marzeń i tęsknot. Czy będzie nam dane? Czas
pokaże…
Gdyby nie blog nigdy nie wiedziałabym o istnieniu Shadi i Tunde. Co prawda ten fakt nic w ich życiu nie zmieni, ale ziemski ślad ich istnienia zostanie powiększony o jeszcze jedną osobę :)
OdpowiedzUsuńOlu, i nawet jeżeli nie napiszesz już nic więcej, to zobacz ile już stworzyłaś. Ogrom przemyśleń, wydarzeń, wspomnień, ludzkich historii, to wszystko już na zawsze pozostanie ( a przynajmniej dopóki będzie istnieć internet).
Zniechęcenie jak najbardziej rozumiem, nigdy nie pisałam na blogu tyle i tak wnikliwie jak Ty, a i tak wydaje mi się, że się powtarzam. Teraz "piszę" podsumowanie zeszłego roku - to bardziej fotograficzny skrót niż opis i tak mi ciężko idzie, że zarzuciłam w połowie ;)
Pozdrawiam serdecznie Olu, oraz zdrowia dużo życzę. Przebija mi przez litery borelioza, chociaż to może tylko moje przypuszczenia, oby !
Shadi i Tunde...Jak to dawno było. Wspomnienia bardzo sie zacierają. Dobrze, że zdązyłam opisać je na blogu póki pamięć była jeszcze świeża. Dobrze, że dane mi było poznać te wrażliwe, szczere kobiety i poznać kawałek ich historii. I dobrze, że ktoś to czyta, że dla kogoś innego poza mną one także zaistniały w myslach i sercu. Dziękuję Andziu, że mi o tym napisałaś. A z boreliozą walcz jak tylko sie da ( ta blokada w pisaniu może być przecież efektem boreliozy albo jakiegoś osłabienia przedwiosennego czy depresji).
UsuńI ja pozdrawiam Cię serdecznie.
Och Olu, brak jednego słowa w ostatnim zdaniu zmienił jego sens. To nie o moją boreliozę chodzi - czuję ją spod Twoich liter. Ale mam nadzieję, że to tylko moje fantasmagorie !
OdpowiedzUsuńBlokada w pisaniu to raczej nadmiar innych rzeczy do zrobienia :)w moim przypadku. Teraz pracujemy nad Pasją św. Mateusza J.S.Bacha - wszystkie wolne chwile jej poświęcam i inne zajęcia schodzą na dalszy plan :)
Ano tak! Brak jednej literki może zmienic całe znaczenie wypowiedzi. Nie wiem, czy to u mnie borelioza czy niemniej złośliwa ptica, czy może nic wielkiego - ot, zycie.
UsuńFajnie, że pracujesz nad tak monumentalnym i pieknym dziełem muzycznym. Powodzenia i radości z pracy życzę Ci Andziu!:-)