Kulinarne wspomnienia przed domowym obiadkiem
…Dzisiaj rano
zapytałam Cezarego, jakie miał oczekiwania, przyjeżdżając do Australii i co go
tam w związku z tym zaskoczyło, zachwyciło bądź też rozczarowało.
Bo przecież każdy
z nas ma jakieś wyobrażenia na temat tego czy tamtego kraju. Dopiero
rzeczywistość to wszystko jakoś weryfikuje i układa po naszemu w głowie.
Cezary najpierw
rzekł, że nie miał właściwie żadnych oczekiwań i wyobrażeń. Jechał na żywioł. W
wielką niewiadomą. W świat nowej przygody i nowych możliwości.
Chwilę potem, po
dłuższym zastanowieniu, wcinając akurat bułkę z kiełbasą krakowską rzekł w
nagłym olśnieniu:
- Niemile
rozczarowało mnie to, że w zaledwie kilka miesięcy po przyjeździe do tego raju
przytyłem kilkanaście kilogramów! A przecież nie obżerałem się wcale ani nie
tkwiłem całe dnie na kanapie przed telewizorem!
Hmmm….Mnie również przytrafiło się to samo.
Po trzech miesiącach od przyjazdu ważyłam o 10 kilogramów więcej!!! A dlaczego?
Główną rolę odgrywa tu zmiana klimatu i nasz zaburzony na skutek owej zmiany
metabolizm. Dalszą przyczyną jest nieco
inna dieta. Tamtejszy chleb z masłem to, niestety, nie polski chleb z masłem!
Skład australijskiego pieczywa jest nieco bardziej wzbogacony niż naszego
swojskiego chlebka na zakwasie (w czasach wyjazdu do kraju kangurów w Polsce
chleb nie był jeszcze szpikowany chemią i polepszaczami smaku!).
Także tamtejsze
słodycze są jak gdyby bardziej słodkie i bogatsze w składniki niż nasze. To
samo dotyczy serów, tłuszczów i innych nabiałów.
Poza tym styl życia w Australii narzuca
niejako pewne zmiany w odżywianiu. Zazwyczaj jest na tyle ciepło, że po prostu miło
jada się posiłki na powietrzu. Na powietrzu, czyli w przydomowym ogródku lub w
parku publicznym. A w takich parkach są ogólnodostępne gazowe, elektryczne lub
rzadziej, węglowe grille (tam zwane barbaque). A cóż się tam zwykle jada? Ano,
niezbyt smaczne, australijskie, ociekające tłuszczem kiełbaski, smakowite,
grube steki, kotlety i jajka na bekonie!
Nie jest to zbyt odchudzające jedzonko, prawda?
Australia i Ameryka mają największą ilość
monstrualnie wręcz otyłych obywateli!
Wszystko jest
łatwo dostępne, smaczne, w miarę tanie a im tańsze, tym bardziej kaloryczne
(zresztą podobnie jest już i tutaj). Australijczycy uwielbiają jeść, pić piwo,
urządzać gromadne, towarzyskie spotkania na wolnym powietrzu, próbować smaków
kuchni europejskiej i azjatyckiej. Parki nieomal zawsze pełne są biesiadujących
wesoło ludzi, rozbrykanej dzieciarni i zapachu grillowanych potraw!
Kolejnym, niezauważanym prawie przez
Australijczyków problemem są ogromne porcje jedzenia, jakie podaje się im w fast
foodach. Porcje te rosną w roku na rok, tak samo, jak powiększają się żołądki
łakomych smakoszy. A restauracje i bary żerują na tym, bo ludzie jedząc dużo,
wciąż chcą więcej i więcej a interes kręci się coraz lepiej!
Moim ulubionym,
dostępnym wszędzie i bardzo popularnym w Australii daniem była ryba z frytkami
(” Fish and chips”). Swoją drogą, jest do dzisiaj w tym kraju taka świecka
tradycja kupowania w piątki na wynos, dla całej rodziny, wielkich zestawów ryb
z frytkami, sosem tatarskim oraz z marynowanymi cebulkami w roli sałatki. Można
to sobie zamówić przez telefon i bez konieczności wychodzenia z domu już za pół
godziny od złożenia zamówienia obżerać się do woli, siedząc przed telewizorem i
oglądając kolejny, „wysokich lotów” teleturniej, czy inny „rozrywkowy” program!
A w zależności od
miejsca, czy regionu, w jakim kupowaliśmy ów przysmak pojedyncza porcja była
raz większa, raz mniejsza, ale za każdym razem za duża dla nas dwojga! Na szczęście
w konsumpcji często pomagały nam żarłoczne, natrętne mewy, gromadzące się
żywiołowo wokół ogródków na świeżym powietrzu.
Następna rzecz, która rzuca się w
spożywczych sklepach australijskich w oczy, to zbyt mała podaż świeżych,
nieprzetworzonych produktów oraz zbyt wysoka ich cena. Mam tu na myśli świeże
warzywa, owoce, ryby i owoce morza. O dziwo, produkty zamknięte w puszkach,
foliach i innych przesyconych chemią plastikach cieszą się ogromną
popularnością, gdyż są o niebo tańsze i dostępniejsze, niż te prosto z pól,
sadów i oceanu. Wygodniej jest kupić puszkę groszku i dodać go do drugiego
dania, niż trudzić się z gotowaniem surowego, zielonego warzywa. Ludziom się
coraz mniej chce coś zrobić samemu od podstaw. Gotowe dania, i ostatecznie,
półprodukty mają zatem niesamowite wzięcie!
Ja, jako osoba potrafiąca i lubiąca
przyrządzić co nieco osobiście w domu byłam często obiektem podziwu a nawet niezrozumienia
u moich koleżanek Australijek czy Angielek. A istną furorę robił tam mój
sernik, który z braku zwykłego, kwaśnego białego sera przygotowywałam z białego
sera ricotta i wzbogacałam jogurtem naturalnym. Był mało słodki, w porównaniu z
tymi sklepowymi, ale o ileż w związku z tym lepszy, co tamtejsze panie, ku memu
zdziwieniu, doceniły!
Takoż samym
wzięciem cieszyły się moje zwykłe placki ziemniaczane! W Australii placki te
występują pod nazwą „potato cakes” i choć są smaczne, to jednak zupełnie inne
od naszych. Można je dostać prawie wszędzie, nawet w McDonaldsach! Robi się je,
rzecz jasna, z gotowanych, sproszkowanych lub rozdrobnionych ziemniaków,
utrwala konserwantami i przechowuje miesiącami w zamrażarkach.
Wygoda to podstawa wszystkiego. W kraju
koali prawie każda osoba posiada prawo jazdy i samochód. Jest to zrozumiałe,
gdyż teren to ogromny, komunikacja miejska nie tak dobrze zorganizowana jak w
Polsce, a poza tym, komuż chciałoby się samodzielnie taszczyć do domu zakupy w
wielkich siatach? Zakupy zazwyczaj robi się w wielkich centrach handlowych
(shoppingach) a ulokowane są one przeważnie na obrzeżach miast. Piechotą się
tam, rzecz jasna, nie dotrze a przed weekendem trzeba zrobić ogromne zapasy na
następny tydzień. Ludzie polują na obniżki, przeceny, wyprzedaże i w związku z
nimi są nawet w stanie poświęcić się i stać w kolejkach, nie rzadko
przypominających te, rodem z PRL-u.
Chodzi się mało, a więc tycie ma się jak w
banku. Tylko z odchudzeniem jest już znacznie gorzej!
Jakimż wzięciem
cieszą się wszystkie suplementy diety, cudowne parafarmaceutyki, obiecujące
zrzucenie wagi w tydzień! Gorzej jest z ruchem nieco bardziej złożonym, niż
kursowanie między salonem a lodówką! To samo zresztą obserwujemy pomału w
Polsce, chociaż na szczęście daleko nam jeszcze do coraz bardziej powszechnych
w Australii, rubensowskich kanonów urody!
- No dobrze, Oleńko! – przerwał mi nagle moje
wywody Cezary
- A może
powiedziałabyś nareszcie cos miłego o australijskim jedzeniu? Przecież tak Ci
smakowało, Ty niewdzięczna babo! – mój mąż popatrzył na mnie z wyrzutem w
oczach a potem wielce wymownie ogarnął wzrokiem moje nazbyt okrągłe kształty.
- Powiem, pewnie,
że powiem! Ale to już w następnym poście! A teraz lecę gotować rosół na kaczce.
Z lubczykiem, dużą ilością pietruszki i z pysznym, domowym makaronem, takim jak
lubisz! - odparłam kusząco
- No chyba, że
nie jesteś głodny… - dodałam podstępnie
Spojrzenie
Cezarego złagodniało, zalśniło blaskiem tęsknego rozmarzenia a potem mój luby
przeciągnął się, ziewnął smakowicie i zawołał:
- Chodźmy razem
do kuchni. Obiorę Ci marchewki i cebule!
Tajemnica Hanging Rock
Moim ukochanym, australijskim filmem od zawsze był „Piknik pod Wiszącą skałą” Petera Weira. Film ten jest adaptacją książki Joan Lindsay pod tym samym tytułem. Opowiada on o tajemniczym zaginięciu wśród skał w okolicach Woodend w stanie Wiktoria kilku uczennic i nauczycielki z pensji dla młodych panienek.
Co mnie tak urzekło w owej historii? Jej
mistycyzm, piękno krajobrazu, dziwny, oniryczny nastrój, niewyjaśniona nigdy
tajemnica i zawarta w niej głęboka alegoryczność. Najważniejsza jest tu jednak sama
Australia, jej pradawne, potężne piękno, nie poddające się wpływowi cywilizacji
brytyjskiej a nawet potrafiące ową cywilizację, symbolizującą w historii
„Pikniku..”zaginięcie owych uczennic, przerazić i wyprowadzić na nieznane
manowce.
Dziewczęta znikają na zawsze, opętane
wpływem magii ukrytej między ogromnymi, starymi jak świat skałami. Najpierw jednak
pozbywają się atrybutów swojego cywilizacyjnego spętania, by zbliżyć się do
źródła swej tajemniczej fascynacji. Ściągają czarne pończochy, tańczą boso na
gorących od słońca skałach. Jak zahipnotyzowane podążają za nieznanym,
przyzywającym je nie wiadomo skąd głosem tego dziwnego miejsca. Z oddali
słychać niepokojące, rytmiczne dudnienie. Czas staje w miejscu, co młode
Australijki czują wyraźnie, zaś ich nauczycielka dostrzega ów fakt na
unieruchomionym nagle damskim zegarku.
Tymczasem dziewczęta, jak zaczarowane
podążają za swym przeznaczeniem. Niczym baśniowe, ubrane w biel driady, suną w
sennym, niemym korowodzie do bezczasu, do miejsca pradawnej mocy, w którym już
na zawsze pozostaną tak młode i niewinne, jak w tym momencie, w którym liczyć
się będzie tylko naga prawda i nic więcej…
Niezwykły urok tego
filmu pogłębia wspaniała muzyka Georga Zamfira, sącząca się cały czas w tle. Zachęcam
do odnalezienia jej sobie w necie i posłuchania.
Choć historia zaginięcia owych pensjonarek
jest w całości zmyślona, to jednak oparto ją w pewnym sensie na podobieństwie
do wielu tego typu zdarzeń, do których dochodziło i wciąż w Australii dochodzi. Co
roku, w niewyjaśnionych okolicznościach ginie tam około pięciuset osób. To olbrzymi, nie dający się do końca poznać
ani okiełznać kraj, pełen niebezpiecznych miejsc, dzikich zwierząt, czasami nie
nastawionych zbyt przychylnie do białych Aborygenów i nieustannie wabiących do
zbadania tajemnic.
Ktoś mógłby powiedzieć, że bez Europejczyków
byłaby dzisiaj Australia dzikim, nieznanym nikomu lądem. Nie istniałaby jako
państwo. Nie stała by się miejscem emigracji ponad stu pięćdziesięciu nacji z całego świata. Nie rozwinęłaby się
tutaj kultura, sztuka, przemysł i wszystko to, co charakteryzuje współczesne
kraje, bez czego świat obyć się dzisiaj nie może. To wszystko prawda, jednak
żal bardzo tej wydartej dzikiej naturze ziemi, żal tej deptanej przez
cywilizację tajemnicy i niezwykłych mitów tego lądu.
Na szczęście pradawne źródło wszechrzeczy
żyje i choć w ukryciu, choć coraz mniej jest tych, którzy potrafią do niego
dotrzeć i kultywować jego magię, to nigdy nie da się zdławić do końca, pokryć
kruchą pozłotką współczesności.
Australia fascynuje, wabi, kusi,
hipnotyzuje, tętni prawdą zawartą w starych, potężnych lasach deszczowych,w postaciach kolorowych, dzikich zwierząt, w
przeczystych źródłach i wodospadach, w dzikich, bezkresnych terenach, w
ciągnących się setkami kilometrów górach, a wreszcie w aborygeńskich,
przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieściach…
Wobec powyższego możecie sobie wyobrazić,
jakim przeżyciem było dla mnie kilkukrotne odwiedzenie miejsca mej fascynacji –
magicznych wzgórz i górujących nad nimi skał w Woodend. Mogłam spacerować wśród
nich do woli, wsłuchując się w szept tego miejsca. Mogłam przystanąć pod
Hanging Rock, przymknąć oczy i po prostu być częścią tej tajemnej, pradawnej
mocy…
A po naszym ostatnim
powrocie z takiej wyprawy ( Hanging Rock mieści się całkiem niedaleko Melbourne
– to tylko około 100 km, czyli godzina jazdy samochodem), będąc wciąż pod
wpływem uroku tego miejsca napisałam ten oto wiersz:
Hanging Rock
Pradawne wołało z
daleka i przyzywało pomrukiem
Omszałym
kamieniem szeptało, łagodnym, samotnym smutkiem
Olbrzymie głazy w
czekaniu uwiły kryjówki swym duchom
A wiatr trwał
zaczajony i płakał cichutkim podmuchem
Czy wróci to, co
przepadło w nadejściu nowego świata?
Czy czasy
odmienią swe kroki i wrócą świetności lata?
Legendy drzemały
w ukryciu, już długie im brody porosły
A szept ich o
dawnym życiu jak szelest brzmiał pełen troski
Nikt legend od
dawna nie szuka, bezmyślny tłum depcze skarby
I obcym językiem
przemawia ten wiek pełen śmiechu i wzgardy
Tu szarość,
cichość lękliwa i echo w przepaściach króluje
Pradawne chowa
się w cieniu, wspomnienia pielęgnuje
Ach, pachnie
...To wiosna przychodzi pogładzić serdecznie kamienie
Otuchę im wlewa
do serca i daje kolejną nadzieję
Bo wszystko się
przecież powtarza, bo głazy się kiedyś ockną
I ruszą nową
legendą, wiarą zbudzone tą prostą
Ożyją, polecą i
runą, czar nowy się będzie tu toczył
Wiek wskrzesi
wiarę w pradawne, pradawne otworzy oczy...
Wszystko, co dasz radę zjeść!
- Czarek, a pamiętasz jak byliśmy w tej
chińskiej restauracji w City? – zapytałam
z głupia frant mego podrzemującego lekko męża, który ilekroć rzuca
palenie popada w dziwaczny stan pół snu, pół jawy
- Co, co mówiłaś?
– nagle obudzony poruszył się gwałtownie i przetarł nieprzytomne oczęta
- No wiesz, o
jedzeniu mówiłam… - odparłam przebiegle, wiedząc, że w fazie odwyku moje
szczęście ma zaiste koński apetyt
- A co byśmy
zjedli? – nabrał wigoru Cezary i rzeźko wstał z fotela, ziewając przy tym
donośnie
- W lodówce są kanapki z salami. Możesz zjeść,
jak jesteś głodny. Nawet Ci je chętnie przyniosę. Ale przedtem powiedz mi, czy
pamiętasz co i za ile zjedliśmy kiedyś w tej fajnej chińskiej knajpce w
centrum Melbourne? – kontynuowałam temat, bom przecie obiecała, że napiszę o
australijskich smakołykach i kulinarnych
pozytywnych zaskoczeniach, które spotkały nas w kraju psów dingo.
- Mówisz pewnie o
tej restauracji „All what you can eat”? – zapytał już tym razem całkiem przytomnie
Cezary
- O ile pamiętam,
to na osobę płaciło się tam około 17 dolarów. A co jedliśmy? Cuda, cudeńka! Ale
po co pytasz? Przecież masz lepszą pamięć ode mnie!
A ja rzeczywiście powoli przypominałam sobie
wszystko. Patrząc w roztargnieniu, jak moje „ wygłodzone biedactwo” pochłania
kolejną kanapkę z wędliną zobaczyłam nas, sprzed kilku lat, jak siedzimy w
chińskiej knajpie i jak wariaci pożeramy ogromne ilości jedzenia.
Lokale typu „All what you can eat” to
wynalazek w sam raz dla takich jak my, łakomczuchów. Otóż za niewielką opłatą
możesz tam nawcinać się do woli. Można zjeść tyle, ile da się radę zjeść! Na
tym właśnie polega idea tych restauracji. Nie mam pojęcia, czy występują one w
innych krajach, ale w Australii są dość popularne.
Kelnerzy wciąż
tylko donoszą kolejne dania. Miseczka za miseczką. Talerz za talerzem. A
wszystko pyszne. A wszystko pięknie podane. A jak to było w owej chińskiej
knajpce? Już opowiadam.
Najpierw wniesiono zupę jarzynową z
makaronem sojowym. To było danie bardzo sycące i właściwie po nim można się już
było poczuć najedzonym. Ale przecież nie wypada poprzestać na zupie, skoro
można a nawet należy zjeść jeszcze mnóstwo, czekających w kolejce potraw!
Potem wjechały cudne pierożki. Przed naszymi
oczami pojawiła się mnogość pierogów z maki ryżowej z przeróżnymi nadzieniami i
sosami. Na słono i na słodko. A wszystko w plecionych, bambusowych miseczkach
(takie miseczki dają możliwość odgrzewania potraw nad parą).
Następnie na stole objawiły się kurze łapki
w sosach sojowym, ostro-kwaśnym oraz łagodnym, grzybowym. Danie to wyglądało
nieco dziwacznie, ale my, jako wędrowcy nie wzdragający się przed niczym
odważnie spożyliśmy owe odnóża. I co? Oj, dobre to było bardzo!
Jak już zmogliśmy łapki, to śliczna Chinka przyniosła
pieczoną kaczkę w sosie śliwkowym z chrupiącym apetycznie między zębami
sezamem. Do tego, rzecz jasna, ryż. Na szczęście prócz drewnianych pałeczek dano
nam do dyspozycji także widelec i łyżkę. Nie jesteśmy zbyt dobrzy w operowaniu
tradycyjnymi, chińskimi patyczkami!
Po kaczce popatrzyliśmy na siebie z Cezarym
bardzo wymownie. Nasze brzuchy były pełne i nieprzyzwoicie wprost wydęte. Nasze
oczy jednak wciąż jeszcze by jadły i jadły, tym bardziej, że pracowita
kelnereczka właśnie lawirowała zgrabnie między stolikami, donosząc nam czarki z
kolejną zupą i z zatopionymi w niej chrupiącymi kawałeczkami bambusa, kurczaka
i kukurydzy.
Mój
przewód pokarmowy był boleśnie przepełniony.
Oddychałam szybko, czując dziwną senność i ociężałość w rozciągniętym
do granic możliwości żołądku. Stęknęłam i dyskretnie rozpięłam zamek
błyskawiczny w spódniczce. Z zazdrością popatrywałam na męża, który
dzielnie
podnosił pokrywkę następnej, podanej mu miseczki…Dobiegał z niej
niezwykły,
ciekawy zapach. To było coś jakby cytryna w połączeniu z pieczenią
wołową oraz
z jakimiś nieznanymi mi ziołami.
- Może jednak
spróbujesz? – zapytał mój ukochany, podnosząc do ust wąski pasek mięsa,
pachnący apetycznie cytrusami
- Zobacz, jakie
to pyszne… - kusił nadal, śmiejąc się z mojej zbolałej miny
Ale ja mogłam już
tylko pić herbatę jaśminową, którą w zgrabnych, porcelanowych imbryczkach
donoszono nam już kolejny raz. Pić chciało się niemożebnie! I marzyło mi się
też jakieś łoże w stylu rzymskim, gdzie mogłabym wyciągnąć znużone obżarstwem
członki i w tej wygodnej pozycji ewentualnie kosztować kolejnych
smakołyków. Bo, oczywiście, nie był to
jeszcze koniec uczty!
Na stole pojawiły się właśnie maleńkie,
zgrabne ciasteczka i owoce. A więc, chociaż bardzo już cierpiąca, poświęciłam
się i skosztowałam anyżowego ciastka oraz nieznanego mi smacznego owocu ( do
tej pory nie wiem, co to było – miało biały, słodki miąższ a nakrapiane było
czerwonymi plameczkami i smakowało delikatnie kwaskowato i orzeźwiająco – może ktoś z Was jadł coś takiego i wie, co to?)
Wreszcie i Cezary miał dość. Ze smutkiem ogarnęliśmy wzrokiem wnętrze
pełnej gości restauracji. Ludzie wcinali, aż im się uszy trzęsły! Pewnie mieli
już wielokrotną zaprawę w pochłanianiu takich mas jedzenia. A my, biedactwa,
dysponowaliśmy zaiste, zbyt mało rozciągliwymi żołądkami.
Gwar śmiechów, rozmów
a nawet głośnego siorbania dochodził nas z sąsiedniego stolika. Przyjrzeliśmy
się dyskretnie tym ludziom. Było to grono przyjaciół w wieku około trzydziestu
lat, reprezentujących różne rasy i typy osobowości. Rubaszny blondyn w jednej
ręce trzymał rumiane, kurze skrzydełko a drugą przytulał kruczowłosą, milczącą
piękność o polinezyjskiej urodzie. Jego kolega z przeciwka – czarnoskóry
przystojniak podobny do Willa Smitha, mlaszcząc i siorbiąc pił zupę wprost z
czarki. Ruda dziewczyna, wyglądająca mi na Irlandkę śmiała się głośno, ukazując
przy tym wielkie, zdrowe zęby.
A my, z uwagi na
dobijające nas przejedzenie, musieliśmy już, niestety, opuścić to wesołe, nie znające umiaru
towarzystwo i powlec się ociężale do naszego samochodu, który niebacznie
zostawiliśmy bardzo daleko, bo aż kilka przecznic stamtąd!
- Czaruś! Może
byśmy zjedli po zupce chińskiej? – moje wspomnienia zakończyły raptem donośne
burczenia, dobywające się z wnętrza mego brzucha.
- No pewnie! Głodnego pytają! – zawołał z
entuzjazmem mój ślubny i dodał rzeczowo
- Jak się dosypie
do chińskiej zupki trochę suszonej pietruszki i prawdziwków, to zrobi się z
niej wspaniała potrawa! Prawie jak w prawdziwej, chińskiej restauracji!:-))
Wigilijne wspomnienie z Melbourne
Słuchamy teraz często międzynarodowych kolęd. Mamy z nimi dużo różnych skojarzeń. Zbliża się czas świąt i przypominają nam się nasze australijskie wigilie.
Na dworze w tym czasie był zazwyczaj upał,
bo grudzień to w Australii pełnia lata. A Ty człowieku zasiadaj do kolacji o
piątej czy szóstej po południu, gdy tymczasem na zewnątrz słońce wciąż świeci
jak szalone, ludzie funkcjonują jak gdyby nigdy nic, bo dla nich święta
rozpoczynają się dopiero 25 grudnia. A teraz wieszają pranie. Jadą na zakupy.
Wydzierają się na dzieciaki, by wreszcie zlazły z trzepaka. Myją samochody. Oglądają
mecz rugby. Kłócą się. Lecą w eter niecenzuralne wyrazy, które chociaż w obcym
języku, to nadal mają swój jednoznaczny wydźwięk.
Inny świat za oknem a tymczasem w domu
trwają ostatnie przygotowania do wigilii. Wszystko to jest trochę abstrakcyjne
i tragikomiczne. Stół zastawiony odświętnie i jest na nim prawie wszystko, co być
powinno a czego nie ma, zastępuje się czymś pośrednim. Choinka stoi pięknie
ustrojona, z płyt sączą się polskie kolędy a za oknem papugi wydzierają się na
całe gardła. Lekki powiew wiatru odsłania lekko firankę. Bucha na nas
oliwkowa zieleń eukaliptusów. Dociera muzyka puszczana przez sąsiadkę
zza płotu. Już od dawna wiemy, że jest fanką rockowego zespołu AC DC. Ale może
w tej chwili wolelibyśmy raczej się w to nie wsłuchiwać. Okna zamknąć się nie
da. Gorąco jak …w Australii!
Mam na sobie bluzeczkę z krótkim rękawem i
letnią spódniczkę a i tak czuję się zgrzana. Cezary ubrał się elegancko w
garnitur, ale z krawata już rezygnuje. To ponad jego siły w ten upał.
Podaję barszczyk i grzybową. Pyszne!
Grzybowa ugotowana na własnoręcznie zbieranych w Australii maślakach i rydzach.
Był niesamowity wysyp. A Australijczycy nie stanowili dla nas żadnej
konkurencji w zbieraniu, bo po prostu nie interesują ich dzikie, leśne grzyby. Według
nich to jakieś podejrzane paskudztwo. Liczą się pieczarki i tyle! Podczas
grzybobrań witaliśmy się się natomiast często z braćmi Słowianami. Miło było
iść łeb w łeb w tych grzybowych potyczkach z Rosjanami, Bułgarami, Ukraińcami i
Czechami. I miło było pogadać po naszemu, bo w końcu jakież te słowiańskie
języki do siebie podobne!
Ale wracajmy do wigilii. Po zupach jesteśmy w
zasadzie najedzeni. I po co ja narobiłam tyle pierogów, po co nasmażyłam ryb,
ugotowałam zdobytej z wielkim poświęceniem kapusty kiszonej (nie polskiej, bo
była nie do dostania – niemieckiej!)? I tylko zimny kompot z suszonych śliwek
dobrze nam wchodzi. I woda mineralna.
Wreszcie koniec kolacji. Ociężale podnosimy się
z krzeseł. Nikomu nie chce się sprzątać, zmywać naczyń. Nawet kolędy nie bardzo
nam jakoś wychodzą…
Za oknem w dalszym ciągu drą się papugi.
Dołączają do nich kłótliwe, śmieszne ptaszyska - kukubary. Sąsiadka słucha teraz jeszcze cięższego rocka. Powietrze
jest parne, gorące i oblepiające całe ciało jak ubranie zrobione z folii
plastikowej…
Patrzymy na siebie porozumiewawczo. A potem
bez słów wdziewamy wygodne klapki. Biegniemy na parking. Startujemy z piskiem
opon i jedziemy na ulubione molo w Mornington.
Jest siódma wieczór. Mnóstwo par spaceruje
po drewnianym, pachnącym solą morską pomoście. Mewy latają nam nad głową.
Wędkarze trwają jak wmurowani na swoich miejscach i jak zahipnotyzowani wpatrują się w spokojną taflę
oceanu. W wiadrach trzepoczą im złowione wcześniej ryby. Cezary wie, jak się te
rybska nazywają. Ja wciąż zapominam. Jacyś nurkowie wyłaniają się tuż przy
brzegu i śmieją się, wymieniając uwagi o ciekawych znaleziskach, jakich
dokonali na płyciznach.
Spacerujemy,
wsłuchani w te wszystkie dźwięki, w cichy szum fal, w międzynarodowe głosy
ludzi, którzy tak jak my zapragnęli spędzić ten wieczór właśnie tutaj.
I wciąż czegoś nam brakuje. Idziemy prawie
na sam koniec mola. Przed nami już tylko otwarty ocean. Jakiś wielki
frachtowiec przepływa tam na horyzoncie. Jakieś dziecko z tyłu krzyczy, że chce loda…
A nagle dobiega do nas z daleka muzyka…Nasłuchujemy
ciekawie. Skąd to idzie? Co to jest? I po chwili już wiadomo. Widzimy rybacką
knajpę na brzegu. Rozjaśniła się właśnie światłami wielu świec. Dostrzegamy
sylwetki ludzi, trwające blisko siebie, w omalże przytuleniu. Cichnie ocean. Nie
ma już krzyków mew. Wszyscy patrzą w tę samą stronę i słuchają tego samego. A z
rybackiej knajpki płynie prosta, śpiewana wieloma głosami anglosaska kolęda…”Deck
the halls”.
Deck the halls with boughs of holly,
Fa la la la la, la la la la.
Tis the season to be jolly,
Fa la la la la, la la la la
Rybacy na molo bezdźwięcznie
poruszają ustami. Mama, której dziecku właśnie odechciało się loda śpiewa
pełnym, czystym głosem świąteczną pieśń.
Dziecię wpatruje się z ciekawością w jej twarz. Staruszka w słomkowym kapeluszu obok nas
ociera oczy….
Słuchamy tej magicznej melodii. Przytuleni. Zasłuchani.
Wzruszeni. Tak bardzo teraz wzruszeni, bo nagle udało nam się znaleźć ten
klimat, tę nutę, tę wspólną z wszystkimi melodię…
I chociaż nie
znamy słów, śpiewamy i my.
Wokół granatowa
głębia oceanu. Nad nami słońce zmienia kolor na ciepły oranż. Pachnie
wodorostami i ciepłym piaskiem…
W dal płynie
christmas carol - prosta, świąteczna pieśń, która otwiera serca….
Ponieważ od kilku dni na Podkarpaciu szaroburo a mgła, zaiste cmentarna unosi się nad polami i wzgórzami, postanowiłam przywołać we wspomnieniach i na blogu nieco inny, zdecydowanie cieplejszy nastrój. Dzisiaj opowiem Wam o naszych spotkaniach z kangurzą bracią i nie tylko.
Kangurze wzgórze, cz.1
Ponieważ od kilku dni na Podkarpaciu szaroburo a mgła, zaiste cmentarna unosi się nad polami i wzgórzami, postanowiłam przywołać we wspomnieniach i na blogu nieco inny, zdecydowanie cieplejszy nastrój. Dzisiaj opowiem Wam o naszych spotkaniach z kangurzą bracią i nie tylko.
Jednym z naszych najulubieńszych miejsc w
Australii była miejscowość nadmorska zwana Cape Schanck. To jeden z tych
kamienisto-piaszczystych, oddalonych od cywilizacji przylądków, gdzie nic nie
zakłóca odbioru otoczenia poza krzykami mew i silnymi porywami wiatru od
oceanu. Dochodzi się tam zieloną, wijącą się między wzgórzami i polami
słoneczną dróżką. Przez parę kilometrów nie spotyka się nikogo, albowiem
turystów tam niewielu, a ci nieliczni uśmiechają się miło i mijają piechurów
podążając w swoją stronę. Pamiętam, jak Cezary zawiózł mnie tam po raz
pierwszy. Taszczyliśmy ze sobą krzesełka turystyczne, wałówkę na cały dzień,
statyw do aparatu fotograficznego oraz dwa aparaty, bez których nie ruszaliśmy
się nigdzie.
Tak obładowani
podążaliśmy przed siebie, drepcząc po rozjasnionej, wiosennym, październikowym
słonkiem szlaku. Na głowach tkwiły nieodzowne w tamtym klimacie kapelusze. A w
sercach było pragnienie przeżycia czegoś niezwykłego, dotknięcia samej istoty
Australii.
Nagle
przystanęłam gwałtownie i syknęłam znacząco:
- Czarek! Stój!
Patrz! – wstrzymałam dech albowiem po naszej prawej stronie, w odległości około
dwudziestu metrów na wzgórzu stał kangur i przyglądał się nam uważnie.
- No widzę!
Kangur! – odrzekł mój mąż głosem znudzonego ojca, który ma do czynienia z
wiecznie entuzjazmującym się czymś dzieckiem.
- Ale ja przecież
jeszcze nigdy nie widziałam na żywo kangura!- oburzyłam się, odkładając na
trawę plecak i statyw. Jak najszybciej potrzebowałam wolnych rąk, aby zrobić
kangurowi pierwsze swoje zdjęcie. A kangur, wcale się nie bojąc stał i pozował.
Na dodatek chwilę potem pojawili się jego ziomale i także stanęli w pełnym
słońcu, oczekując na nasze zachwyty i hołdy. Staliśmy i my z Czarkiem, fotki
raz po raz cykając. A ja podniecona i niebotycznie szczęśliwa nie mogłam
powstrzymać się od nieco histerycznych chichotów i okrzyków.
- No dobra,
idziemy! – zdecydował w końcu mężczyzna mego życia – Nie będziemy tu przecież
tkwili godzinami. Jeszcze nie raz dzisiaj zobaczymy kangury!
Niechętnie wyłączyłam aparat, pozbierałam
manele i znów poszliśmy gęsiego przed siebie, podziwiając zapierające dech w
piersiach widoki. Po lewej stronie ukazywało się nam co jakiś czas a potem znów
niknęło za drzewami i krzewami wybrzeże cudownie niebieskiej zatoki, jakieś
odległe skały, pagórki i piaski. Było gorąco, pachnąco eukaliptusami i trawami
a ja czułam się jakbym znowu miała naście lat i świat ścielił się przede mną
wszystkimi kolorami i nieskończonymi możliwościami.
Wtem zobaczyliśmy po lewej stronie jakiś
dziwny, czarny kształt w chaszczach. Zamarliśmy w bezruchu, tym razem oboje
lekko zaniepokojeni i mocno zaciekawieni. Cóż to mogło być? Jakie czarne,
puszyste, ogoniaste zwierzę żyje w tych okolicach? Byłażby to ta legendarna
puma, o której spotkaniu opowiadali nieliczni wędrowcy a nikt im jakoś nie
chciał na słowo uwierzyć? Znowu odłożyliśmy na bok wszystkie niesione przez
siebie rzeczy i powolutku, ostrożnie zaczęliśmy się skradać w kierunku tajemniczych,
kwitnących na żółto krzewów. Och, jacyż bylibyśmy sławni i bogaci, gdyby to nam
pierwszym udało się zrobić zdjęcie temu fascynującemu, tajemniczemu zwierzęciu!
Znowu czarny
kształt jak duch przemknął za krzakami. A z drugiej strony coś zaszeleściło gwałtownie.
-Może są tu dwie pumy?! – wyszeptaliśmy
zbielałymi z podniecenia i grozy wargami.
Przystawiliśmy
nasze aparaty do oczu, zamarliśmy w kompletnym bezruchu i cichutko
oczekiwaliśmy na to, co się za chwilę wydarzy. Czarna, śmigła istota
przystanęła wśród traw. Wystawał stamtąd tylko jej puszysty, panterowaty ogon.
Natomiast w rosnących nieopodal krzaczorach znowu coś zaszeleściło i nagle na
polankę, tuż przed nami wyszedł ogromny kangur! Wielki, przerażająco wielki
samiec, który oparłszy się na ogonie stanął w wyprostowanej, ludzkiej pozie i
gapiąc się na nas wyzywająco podrapał się bezwstydnie w krocze!
- Nie ruszaj się
pod żadnym pozorem! – dobiegł do mnie dramatyczny szept Cezarego
- Pamiętaj, co Ci
mówiłem o kangurach. One potrafią być naprawdę niebezpieczne!
Tak Czarek
opowiadał mi mrożące krew w żyłach historie o agresywnych kangurach, które
potrafią zaatakować nagle człowieka. Uderzyć go swym silnym ogonem, podrapać do
krwi, przewrócić i kopać, tylnymi łapami rozedrzeć klatkę piersiową! Zwłaszcza
dla dzieci spotkania z tak bojowo nastawionymi kangurami bywają opłakane w
skutkach. Nigdy nie wiadomo, w jakim nastroju może być napotkany właśnie
torbacz. Może być łagodny i przyjazny niczym cielak, ale może też być
zdenerwowany, pobudzony, naładowany kangurzym testosteronem. Podczas godów te
ssaki mogą stanowić dla człowieka naprawdę duże zagrożenie!
W tamtej więc
chwili nie pozostawało nam nic innego, jak stać i pstrykać zdjęcie za
zdjęciem, modląc się jedynie o to, by ta przygoda dobrze się skończyła. A
tu tymczasem i nasza
puma wychynęła zza zarośli i ukazała się nam w pełnej krasie! Piękne,
dostojne,
wspaniałe zwierzę, które po dokładniejszym przyjrzeniu się okazało się
tylko
wielkim, zdziczałym, najzwyklejszym kotem! Kotem olbrzymem. Kotem
mutantem. Kotem spasionym i niezwykłym. Jednak,na szczęście dla nas
tylko kotem a nie niebezpiecznym drapieżnikiem, bo co byśmy
zrobili wzięci w dwa ognie między kangura zabójcę a bezwzględną pumę,
cichą
morderczynię!?
Nasza „puma”
położyła się tymczasem leniwie na słońcu i popatrując obojętnym wzrokiem to na
nas, to na kangura zaczęła zupełnie już po kociemu mruczeć i wieść swe australijskie,
„pumie” opowieści…
A co z kangurem -
monstrum? Otóż po chwili drapania oraz innej, niezbyt wyrafinowanej toalety
ogromny torbacz pokicał leniwie na ukos przez naszą ścieżkę a potem na wzgórzu
dołączył do pasącej się tam braci…
Nasza ścieżka prowadziła teraz nieomalże stromo w dół. Tam, kamiennymi schodkami zeszliśmy na samą plażę. Powitał nas ciepły piasek w kolorze ecru i ożywcza bryza oceaniczna. Stopy, nieźle już zmęczone kilkukilometrową wędrówką z radością przyjęły zzucie butów i bosy bieg po plaży. Wokół nas rozciągał się bezkres wody, piaszczysto skalistego wybrzeża i błękitnego nieba. Poza nami nie było tam nikogo! Para Robinsonów porzuciła więc w cieniu wszystkie ciążące niepotrzebnie manele, zdjęła wierzchnie odzienie, podciągnęła nogawki spodni i poprzez płytką, ciepłą rzekę, która tutaj wpływała do zatoczki pobiegła prosto do oceanu.
Och, jakaż zimna
wydała się na początku ta woda! Był przecież październik, środek australijskiej
wiosny a my, niepoprawni wariaci, brodziliśmy sobie z przyjemnością po tej
lodowatej wodzie, uciekając przed nadciągającymi falami i przeskakując, przez
wyrzucone przez nie kawałki drzewa i wodorosty.
Wypoczęci,
zregenerowani i głodni jak wilki rozłożyliśmy sobie nasze krzesełka turystyczne
i spożyliśmy zasłużony posiłek, składający się z kanapek z jajkiem oraz sałatki
Colesław.
Potem powędrowaliśmy wzdłuż wybrzeża, podziwiając struktury i
niezwykłe kształty skał, fotografując i napawając się ciepłem, wolnością i tym
cudownym odosobnieniem od reszty ludzkości. Zresztą tutejszy krajobraz
wyglądał, jak gdyby ludzkość niewiele weń ingerowała. Było dziko, czysto,
pachnąco wodą, rybami i wodorostami. Po jakimś czasie wróciliśmy w pobliże
rzeki i przez kilka godzin radośnie i beztrosko, jak para dzieciaków budowaliśmy
tamę, tworząc maleńki basen z ciepłą wodą. Miło było usiąść na brzegu, zanurzyć
tam stopy, twarze wystawić ku słońcu i zupełnie o niczym nie myśleć!
Potem położyliśmy
się na trawie powyżej plaży i zdrzemnęliśmy się troszkę. A ocean szumiał nam najwspanialsze,
aborygeńskie kołysanki…
Aż wreszcie późne
popołudniowe słońce połaskotało nasze twarze i stopy, każąc budzić się, wstawać
i ruszać w drogę powrotną. Tym razem musieliśmy stale się wspinać, zatem nie
szło już nam to wędrowanie tak łatwo, jak poprzednio. Jednak mijając skąpane w
ciepłym słońcu polanki i wzgórza po półtorej godzinie dotarliśmy wreszcie do parkingu.
Nie chciało się nam jeszcze jednak wracać do
domu (była to stamtąd mniej więcej godzina jazdy malowniczymi drogami,
przebiegającymi w pobliżu oceanu) a więc postanowiliśmy udać się jeszcze na
przeciwległe wzgórza. Kusił nas do odwiedzin, mieszczący się tam rezerwat,
zamieszkały licznie przez stada kangurów.
Przed nami
rozpościerały się rozległe wzgórza porośnięte paprociami, krzewinkami oraz
kwitnącymi na biało i żółto krzewami. Wspięliśmy się wyżej i ujrzeliśmy
nieprzeliczone ilości kangurów, pomykające w różne strony lub pasące się
leniwie w bliskim zachodowi słońcu. Powędrowaliśmy w stronę stojącego najbliżej
nas stada i zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości, przyglądając się im z
zapartym tchem.
Mieliśmy tu czas
by rozstawić w dogodnym miejscu nasz statyw. Mogliśmy też nakręcić kilka
krótkich filmików. A było o czym, albowiem oto przed naszymi oczami rozgrywał
się spektakl godów!
Na początku
wygląda to niewinnie. Wybrana samica pasie się samotnie gdzieś z boku i niby
nie zwraca uwagi na żadnych zalotników, ale tak naprawdę popatruje na nich od
czasu do czasu i pewnie śmieje się pod nosem z ich poczynań. A poczynania te są
niezbyt wyrafinowane! Powiedziałabym, że wręcz śmieszne! Najpierw
zainteresowane nią samce przez kilkanaście minut drapią się i wyginają w każdą
stronę, prezentując przy okazji swoją posturę oraz wielkość męskich atrybutów.
Następnie dwa, najbardziej zainteresowane samicą osobniki przystępują do
kangurzego boksu. Podskakują i wymierzają sobie raz silniejsze a raz słabsze
kuksańce i lewe sierpowe. Nie zwracają przy tym w ogóle uwagi na otoczenie a my,
korzystając z tego faktu, mogliśmy podejść bliżej i czuć ich wyrazisty zapach,
słyszeć dźwięki przez nie wydawane, być widzami w tym niezwykłym, oblanym
promieniami zachodzącego słońca teatrze.
Nie tylko my przypatrywaliśmy się temu
spektaklowi. W bliskiej odległości gromadziły się także oseski i niedorostki,
ciekawe jak się to wszystko potoczy. Patrząc tak, uczyły się zasad życia w
stadzie i między sobą symulowały podobne walki, skacząc i boksując się
wzajemnie.
Na wzgórzach
panował nastrój podniecenia i oczekiwania. Matki z dziećmi zastygły niedaleko,
obserwując z ciekawością skomplikowane potyczki. Natomiast najbardziej tym
wszystkim zainteresowana samica sprawiała wrażenie kompletnie nie
zainteresowanej. Skubała sobie tylko jakieś trawki, zajmowała się swą toaletą i
wystawiała znudzony pyszczek ku słońcu.
Wreszcie walka
była rozstrzygnięta. Po mniej więcej pół godzinie zażartego boksu mniejszy
samiec ustąpił pola większemu i oddalił się w krzaki by wylizać swe rany.
Natomiast zwycięzca odpoczął przez chwilę, przyczesał zmierzwione futerko,
podrapał się tu i ówdzie i tak zrelaksowany oraz wypiękniony podążył w kierunku
wybranki swego serca. Wybranka zerknęła zalotnie i zachęcająco poruszyła
ogonem. Potem pochyliła się, wystawiając w ten sposób tylną część ciała nieco w
górę a jej amant zbliżył się, oparł na niej przednimi łapami i już po chwili
zaczął swą zbożną, prokreacyjną działalność…
Podglądaliśmy to
chichocząc i komentując miny dwojga miłośników a ponieważ trwało to wszystko
zdumiewająco długo, to wreszcie znudzeni nieco monotonią ruchów tych kochanków
oraz zażenowani swym wścibstwem odwróciliśmy się i obserwowaliśmy poczynania
innych kangurów. A na okolicznych łąkach
działo się mnóstwo. Z toreb matek powychodziły całkiem duże oseski i bawiły się
ze swymi rówieśnikami, dokazując i wydając śmieszne, piskliwe dźwięki. Stare,
posiwiałe na pyszczkach kangury pasły się nieco z boku i spoglądały
filozoficznie na igraszki młodzieży. Starsza młodzież uganiała się po
wzgórzach, ćwicząc biegi na krótkie dystanse. Inne grupki kangurów obradowały o
czymś w skupieniu, stojąc w cieniu krzewów i nachylając ku sobie swe podobne do
zajęczych mordki.
Ponieważ byliśmy
w tym miejscu już dobrą godzinę, to kangury widać oswojone z nami przemykały
całkiem blisko nas i nie płoszyły je nawet nasze rozmowy, śmiechy i raptowne
ruchy.
Czuliśmy się tam
wspaniale i moglibyśmy tak stać i obserwować je w nieskończoność. Jednak słońce
schowało się już za linią ostatnich wzgórz i teraz malowało niebo na
brzoskwiniowe i fioletowe odcienie. Czas był ruszać w drogę powrotną. Pożegnać się
z tym kangurzym światem, obiecując sobie, że wrócimy tu jeszcze nie raz.
Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na parę kochanków, która niezmordowanie realizowała
swoje najśmielsze pragnienia a potem już tylko schodzenie pagórkami i polami w
dół, tam gdzie czekał nasz wierny jeep…
Spacer nad zatoką
Był ciepły, wiosenny, sobotni poranek w Melbourne. Wstałam, jak to zwykle ja, skoro świt, otworzyłam okna w living roomie i wyszłam na balkon. Powitał mnie nieskazitelny, jasny błękit nieba, radosny krzyk papug i kukurbar oraz chłodny powiew wiatru od oceanu. Przymknęłam oczy i wciągnęłam w siebie ten ożywczy zapach. W głowie się zakręciło. W sercu zatętniło.
Mąż spał sobie smacznie w sypialni. Pewnie jeszcze ze dwie godziny tak pośpi. A ja, pełna energii, ubrałam się szybciutko w ulubione, fioletowe dresy. Na nogi wzułam wygodne adidasy a na głowę nasunęłam zieloną czapeczkę z daszkiem. Na szyi zawiesiłam nieodłączny aparat fotograficzny i byłam gotowa do wyjścia z domu. Acha, do reklamówki wzięłam jeszcze ze sobą trochę suchego chleba dla mew. Tak lubiłam zawsze patrzeć jak bez lęku gromadzą się wokół mnie, niczym gołębie na rynku w Krakowie i krzycząc wniebogłosy zajadają z apetytem resztki z ludzkiego stołu.
Wreszcie cichutko zamknęłam za sobą drzwi i już mogłam biec przed siebie między uśpionymi jeszcze domkami jednorodzinnymi i kolorowymi ogródkami kwiatowymi.
Wszędzie było jeszcze nieomal zupełnie pusto. Nieliczne samochody mknęły gdzieś w dal. To pewnie z nocnych zabaw wracali wczorajsi imprezowicze. Wszak piątek to dla młodzieży starszej i młodszej czas szaleństw i wyżycia. A w sobotę zazwyczaj wszyscy do południa odsypiają te swawolne igraszki. Sobotni poranek jest dobry dla takich, jak ja, rannych ptaszków, dla starszych ludzi, którzy niewiele potrzebują snu oraz oczywiście, dla wielbicieli joggingu.
Po kilkunastu minutach dobiegłam truchcikiem
do plaży. Była zupełnie pusta. Rozpościerał się przede mną fantastycznie
rozległy widok na wszystkie strony. Ocean szumiał spokojnym chrapaniem
zadowolonego z siebie olbrzyma. Był teraz łagodny i roztańczony miarowym oddechem.
Wszystkie odcienie turkusu, zieleni i niebieskości tworzyły przede mną ruchomą,
nieskończoną płaszczyznę fal. Jasnożółty piasek, nie dotknięty jeszcze dzisiaj
żadną ludzką stopą zapraszał do zzucia butów i ufnego zanurzenia się w jego
delikatny dotyk. Tak też uczyniłam. Buty poczekają na mnie aż wybiegam się do
woli, aż przemierzę kilka kilometrów w poszukiwaniu skarbów, wyrzuconych przez
ocean w czasie przypływu.
Tylko wczesnym rankiem, tak jak wówczas, miałam szansę znaleźć na piasku niezwykłe, kolorowe przedmioty pochodzące z oceanu. Potem przyjadą specjalne maszyny wygładzające i sprzątające plażę. Zejdą się sprzątacze – ludzie opłacani przez miasto do zbierania śmieci. Będą powoli przemierzać tę przestrzeń i specjalnymi łapko-chwytakami na długim kiju zgrabnie podniosą najmniejszą rzecz. Ich robota jest bardzo ważna, albowiem mnóstwo młodych ludzi preferuje balangi właśnie nad zatoką. Pozostawiają tu po sobie wtedy mnóstwo puszek po napojach, strzykawek, zużytych prezerwatyw a nawet części garderoby. A około siódmej rano zaczną na plażę przychodzić spacerowicze i biegacze oraz nieliczni turyści. Zdepczą wówczas wszystko. Zniszczą tę obecną dziewiczość i naturalność faktury piasku, układającego się w malownicze fale i małe wąwozy.
Tylko wczesnym rankiem, tak jak wówczas, miałam szansę znaleźć na piasku niezwykłe, kolorowe przedmioty pochodzące z oceanu. Potem przyjadą specjalne maszyny wygładzające i sprzątające plażę. Zejdą się sprzątacze – ludzie opłacani przez miasto do zbierania śmieci. Będą powoli przemierzać tę przestrzeń i specjalnymi łapko-chwytakami na długim kiju zgrabnie podniosą najmniejszą rzecz. Ich robota jest bardzo ważna, albowiem mnóstwo młodych ludzi preferuje balangi właśnie nad zatoką. Pozostawiają tu po sobie wtedy mnóstwo puszek po napojach, strzykawek, zużytych prezerwatyw a nawet części garderoby. A około siódmej rano zaczną na plażę przychodzić spacerowicze i biegacze oraz nieliczni turyści. Zdepczą wówczas wszystko. Zniszczą tę obecną dziewiczość i naturalność faktury piasku, układającego się w malownicze fale i małe wąwozy.
Ocean
obmywał moje stopy i moczył nogawki spodni. Przeźroczysta, chłodna woda
pieściła nagie stopy. Słońce i wiatr gładziły piegowate policzki. A bezkres
zapraszał do nieskończonych eksploracji.
Przyłożyłam aparat fotograficzny do oka i zaczęłam namiętnie pstrykać zdjęcie za zdjęciem. A naprawdę było co fotografować! Co krok napotykałam biało-niebieskie, galaretowate twory – meduzy. Tuż za nimi leżały barwne muszle, kawałki korzeni, wodorostów, kości nieznanych stworzeń, pióra mew, martwe ryby,dziwnych kształtów kamienie, strzępy jakiejś podwodnej rafy, fragmenty drewnianych części statków, wyszlifowane przez ocean szkiełka i pomarańczowe rozgwiazdy z fioletowymi paluszkami…
Tak
zapamiętale fotografowałam wszystkie te wyrzucone na brzeg kolorowe
przedmioty, że nie zauważyłam, iż słońce było już całkiem wysoko na
niebie a wokół mnie dreptało coraz więcej ludzi. Nie dziwota. Dzień był
pogodny, ciepły, prawie bezwietrzny. Szkoda było czasu na siedzenie w
domu. Ale ja poczułam, że i na mnie już pora. Nałykałam się mnóstwo
świeżego powietrza a rada bym łyknąć teraz coś treściwszego. I napić się
czegoś, bo gardło miałam zupełnie zaschnięte. Zerknęłam na zegarek.
Dochodziła ósma. Ubrałam grzecznie czekające na mnie za kępą trawy buty.
Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na ocean.I już mknęłam z powrotem.
Pełna wrażeń, powietrza we włosach i dobrego humoru. Tuż przed wejściem
do domu powitał mnie okrzyk znajomej kukubary a z naszego okna
kuchennego dochodził zapach świeżo gotowanego ryżu i kawy. W żołądku
natychmiast mi zaburczało, więc nie oglądając się już na nic otworzyłam
drzwi...
Olu ten owoc w chinskiej restauracji to chyba Dragon Fruit, kupilam kiedys u nas w chinskiej dzielnicy i tak mi sie wydaje, ze to wlasnie jedliscie:)
OdpowiedzUsuńAcha! dzięki za podpowiedź!Pyszne to było - tutaj niestety, nie do dostania!:-))
Usuń