Kilka dni temu zziębnięci i nieco już zniecierpliwieni
przedłużającą się srogą zimą zakupiliśmy dwa worki węgla, aby nasz piec
nareszcie pokazał na co go stać i ogrzał nasze wychłodzone domiszcze. Dotąd
zawsze paliliśmy w piecu C.O. drewnem i to nam wystarczało. Jednak tegoroczne
mrozy tak dały nam i naszemu domowi w kość, że mimo grzania na cały regulator
marzliśmy. O poranku często na domowym termometrze temperatury oscylowały w
granicach dziesięciu stopni a przy największym grzaniu dochodziły do maksimum
dwudziestu. Przez noc dom stygł w try miga. A następnego ranka bez opamiętania pożerał
kolejne partie drewna. Jednak nam mimo wszystko marzły dłonie i stopy. I już sami
nie wiedzieliśmy, czy to „zgrzybiały” nasz wiek sprawia, czy rzeczywiście jest
tak zimno. Dlatego też chwyciliśmy się ostatecznej deski ratunku, jakim wydawał
nam się być węgiel. To nasze osławione polskie złoto. Ta podstawa energetyki ojczystej.
Nabyty przez nas węgiel pochodził z kopalni „Piast”, cieszącej się renomą i
gwarantującej, że wydobyty zeń kruszec ma zawsze wysoką jakość.
I co? Ano, te magiczne, czarne kamienie w
żaden sposób nie wpłynęły na poprawę sytuacji. Owszem, trzymały jako tako ciepło
przez noc, ale nie sprawiały, że piec rozgrzewał się mocniej i by nam nareszcie
było cieplej. Co gorsza palący się węgiel wydzielał trudny do zniesienia dla
nas mdławo-piwniczny zapach. Ten sam, który czuliśmy zawsze ilekroć
odwiedzaliśmy najbliższe miasteczko czy też większe miasto. Zostawiał też na
palenisku ni to muł ni to maź, która zatykała ażurowe kratki i utrudniała pobór
powietrza z zewnątrz. A wiadomo, że ogień bez powietrza się nie pali. Takoż i w
naszym piecu tliło się zaledwie. Na dodatek, nie wiadomo było, co z owym mułem
począć? Gdzie go wyrzucić, żeby żadne
nasze zwierzę nie dostało się do niego i żeby mu kontakt z nim nie zaszkodził. No
i ten węglowy smród towarzyszący opalaniu! Ohyda! Przenikający nasze ubrania,
sypialnię i inne pomieszczenia. Wgryzający się trwale w nosy. A na zewnątrz
domu było jeszcze gorzej! Wystarczyło stanąć tam, gdzie wiatr przywiewał zapach
dymu z komina to się aż człowiekowi niedobrze od tego robiło. A śnieg, nasz
niepokalany, bialuteńki, pogórzański śnieg zaczął od razu nabierać odcieni jakiejś
nieprzyjemnej burości i brudnej szarości. Na własnej skórze poczuliśmy wówczas,
czym może być smog. Smog, przed którym mieszkańcy miast nie mają gdzie uciec.
O, nie! Nigdy więcej węgla – postanowiliśmy.
Dokupimy więcej drewna opałowego i jakoś tę zimę przetrwamy. Palące się drewno bardzo
ładnie pachnie. A sypki popiół z niego powstały z powodzeniem użytkują kury,
uwielbiające się w nim kąpać a nawet zjadać dla zdrowotności jego drobinki. Nie
po to przecież zamieszkaliśmy w górskich okolicach by je zasmradzać i owe
smrody wdychać!
Z takim oto nastawieniem wybraliśmy się dzisiaj
na bardzo długi spacer malowniczą drogą wśród lasów i wzgórz. Podziwialiśmy
osiadłą na drzewach i krzewach szadź, zachwycaliśmy się niezwykle błękitnym
niebem oraz czystym, przejrzystym powietrzem. Dostrzegaliśmy położone w
dole miasteczko i wiszącą nad nim ciemną smugę smogu. Cieszyliśmy się, że
możemy być daleko od niego, że taki długi niedzielny spacer sprzyja naszemu
zdrowiu. Także i psy były podobnego zdania. Biegały jak torpedy i szalały ze szczęścia. Dla nich
zima to radość. Hipcia i Misia pewnie już nawet zapomniały, że istnieją inne
pory roku…
Pozdrawiamy Was serdecznie na koniec stycznia!:-))