niedziela, 28 czerwca 2015

Grzesznicy i anioły






  Oto my -  grzesznicy - takich nas stworzono
  Dano wolną wolę, dano cień i słońce
  I tacy żyjemy, dygocząc i płonąc
  Idąc nad przepaścią chybotliwym mostem

Oto my - grzesznicy - na nic udawania
Dobro i zło w parze, cynizm z łzą spleciony
Pragnąc wybaczenia pełni oskarżania
Losu, siebie, innych, luster potłuczonych

  Wciąż się wyrzekamy tego i owego
  Ciągle się kajamy, cierpimy za winy
  Rzeźbimy swe życie, tłuczemy się w biegu
  Pragnąc ideału i anielskiej siły

  Oto my - anioły - fruwamy w marzeniach
  Chcemy dawać z siebie to, co w nas najlepsze
  Lecz na fali szczęścia lubimy oceniać
  Los idących prozą po niezmiennej ścieżce

Tacy z nas anieli - byty podniebienne
  Co nie mogą stopy czarną ziemią skalać
 Takie pewne siebie, tak srebrzystosenne
  Dalekie od życia, bliskie twardych zasad

Lecz czujna obecność srogiej opatrzności
Wszystko zanotuje, rozpatrzy, pokara
Skrzydła spali słońcem w swej sprawiedliwości
Obdarzy ciężarem beznadziejnych starań

   My - grzeszne anioły, bez pewnej przystani
  Bezradne istoty, miotane udręką
  Wciąż łakniemy światła a cieniem spętani
  Szukamy tak siebie - choćby całą wieczność...

środa, 17 czerwca 2015

Takie jest życie...





Takie jest życie – czas się pogodzić
Szepcze rozsądek, dojrzałość szepcze
Nie możesz przecież stale się wznosić
Bywa - zastygasz lub we mgle drepczesz

Takie jest życie - trze, nie rozpieszcza
Wszystko odczuwasz na własnej skórze
Z trudem nabierasz haustu powietrza
Obojętności zazdrościsz chmurze 

Takie jest życie - w ciężar obrasta
Wspomnień i przeczuć bezsennych mrowie
Gubi się lotki, ciało jak z ciasta
Klapnięte serce, zakalec w głowie

Takie jest życie - ciągle do przodu
Nowe wybory, decyzje, czyny
Jeden brzemienny dotykiem chłodu
Inny nieznośnym piętnem winy

Takie jest życie – wyciągasz wnioski
Na spraw bez końca codziennej smyczy
W wirze szalonym kraczą wciąż troski
A gdzieś daleko świat dobrej ciszy

Bociany ufnie po polu kroczą
Poziomki pełne ciepłej słodyczy
A świat wciąż goni, nie daje spocząć 
Maszyna dziania chrzęści i ryczy

Takie jest życie – powiedział anioł
Gdy się przebudził w ciele człowieka
Wciągnął skarpetki, teczkę swą zapiął
I w rzeczywistość zwykłą odjechał...



niedziela, 7 czerwca 2015

Ocalony, ocaleni...


   Czerwiec zalewa nas kolejną masą koniecznych do wykonania robót i czynności oraz spodziewanych i niespodziewanych zdarzeń.  A przy tym zmienne nastroje rządzą w naszych duszach. Przeplatają się nadzieje i rozczarowania. Ot, jak to w zwykłym życiu. Świat blogowy oddala się przez to w rejony, które mogą, które muszą poczekać na sprzyjający czas, na potrzebę podzielenia się z Wami naszymi przeżyciami.
   Chciałam jednak napisać o wydarzeniu, które w ostatnich dniach było dla nas radosnym, omalże cudownym promykiem dobrotliwego słońca. Otóż udało nam się sprzedać jednego z naszych koziołków! Mojego ulubieńca zresztą, syna Popiołki, Tofika. Pozostałe dwa czekają jeszcze na ostateczne rozstrzygnięcie swego losu. Czekają bo nie było komu ich odesłać do koziego raju. Bo wszyscy ewentualni, domorośli rzeźnicy zrejterowali tłumacząc się brakiem czasu, niesprzyjającą takim czynnościom pogodą albo też w ogóle niczego nie tłumacząc a po prostu omijając nasze gospodarstwo bez słowa. Wnoszę z tego wszystkiego, iż może i dla  białego Gucia oraz długonogiego Landrynka jest jeszcze jakaś nadzieja... Wszystko okaże się w czerwcu. Poki co koziołki rosną, nieźle się mają, przejawiają już cechy dorosłych capków, mając zaczątki bród oraz wydając charakterystyczne, podniecone, capie charkoty. Na szczęście żadna z kóz nie ma rui, w niczym nie mogą im wobec tego zagrozić młodzi napaleńcy. Jednak to właśnie owa postępująca w szybkim tempie dojrzałość płciowa jest głównym powodem pośpiechu w eliminacji z naszego stada nadmiaru koziołków. Ich kastracja nie wchodzi w grę z trzech powodów. Po pierwsze nasz weterynarz nie kastruje żadnych zwierząt z przyczyn ideologicznych! Po drugie wykastrowane koziołki mają mniejsze szanse kupna przez hodowców, gdyż są wówczas bezużyteczne jako reproduktorzy. A po trzecie nie stać nas na trzymanie w gospodarstwie tylu zwierząt. Nie ma, niestety, takiej możliwości ani tyle miejsca u nas.
  I jeszcze jedno - tytułem tego przydługiego nieco wstępu - czasami siła starych zmartwień, w tym wypadku problem koziołków, maleje w zetknięciu z nowymi. Ale o tym potem.

   Wróćmy teraz do optymistycznej wiadomości o sprzedaży Tofika. Opowiem, jak to było...
Był to upalny dzień, w którym mieliśmy zaplanowanych mnóstwo spraw. Wyjazd do banku, potem po paszę dla kur, po stary chleb dla kóz, po konieczne zakupy dla nas. Odwlec się tego już nijak nie dało albowiem lodówka oraz spiżarka dla zwierząt świeciły pustkami.
   Stałam akurat w przydługiej kolejce do okienka w banku, gdy zadzwonił telefon. Jakiś mężczyzna o młodym, sympatycznym głosie powiedział, iż jest zdecydowany w sprawie kupna koziołka i gotów byłby przyjechać po niego nawet za godzinę. Serce zadudniło mi z radosci a jednocześnie nieznośnie beznamiętny głos w aparacie telefonicznym oznajmił mi, że mam rozładowaną baterię i za chwilę wykonywanie rozmów będzie niemożliwe. Zdenerwowana tym faktem szybciutko poprosiłam rozmówcę aby przyjechał, jeśli może nazajutrz, bo teraz nie ma nas w gospodarstwie. Usłyszałam tylko, że niezniechecony tym nieznajomy wyraził na to zgodę po czym bateria w aparacie dokonała ostatecznie swego żywota. Trudno! Pojechaliśmy naszym czarnym rumakiem tam, gdzie trzeba nam było pojechać. Kupiliśmy wszystkie niezbędne pokarmy i wykończeni gorącem, po paru godzinach wróciliśmy do siebie by zająć się wszystkim tym, co pilnie na nas czekało.
   Następnego dnia zainteresowany kupnem koziołków pan ani nie dzwonił ani nie przyjeżdżał. Wobec tego my skontaktowaliśmy się z nim, nie mogąc przepuścić takiej wspaniałej szansy ocalenia dla jednego z naszych podopiecznych. Ostatecznie człowiek ów pojawił sie u nas pod wieczór, w trzy dni potem, wraz ze swym ojcem - długobrodym, sędziwym już bardzo staruszkiem. Okazało się, iż to właśnie ów ojciec jest najbardziej zainteresowany kupnem. To on prowadził małe gospodarstwo około 30 kilometrów od nas, nad Sanem i potrzebował koziołka, jako nowego reproduktora dla swych kozich dam.

   Tutaj znowu na chwilę odbiegnę od tematu. Już nie raz pisałam na blogu o tym, iż mamy szczęście do poznawania w tutejszych okolicach niezwykle sympatycznych, dobrych ludzi. Przez te pięć lat mieszkania na Pogórzu zdarzył się może jeden czy dwóch osobników, którzy odbiegali niechlubnie od tej reguły. Wiele rozpoczętych w sposób zupełnie przypadkowy znajomości przekształciło się z latami w przyjaźnie, bliskie, serdeczne zażyłości. Zdaje się, iż tak samo bedzie i tym razem, albowiem zarówno ten młody mężczyzna, jak i jego ojciec okazali się być przemiłymi, wrażliwymi, godnymi zaufania ludźmi, co poczuliśmy od pierwszego nieomal wejrzenia.

   Paweł, syn srebrnowłosego, starszego pana, mój krajan ze Śląska zresztą,  zaoferował się pomóc nam w kwestii koziołków, o ile rzecz jasna,w czasie około trzech tygodni nie zjawi się nikt chętny na nie. Tak to jest, że w gospodarstwie nabywa się z latami pewnych koniecznych umiejętności. Onże obeznajomiony z problemem nadmiaru koziołków nie miał żadnych oporów by w sposób humanitarny pomóc im odejść z tego świata. Obiecał także, iż jadąc w czerwcu do koziołków zabierze ze sobą specjalny nóż do obcinania zbędnych narostów na kozich racicach i dokona u naszej Popiołki owych coraz bardziej koniecznych czynności.
   Eustachy, ów siwobrody, maleńki starzec, zachwycony naszym capkiem Łobuzem Kurdybankiem zapałał chęcią by stał się on niebawem mężem dla jednej z jego kóz, jedynej, która nie powiła w tym roku koźlaczków. Przez chwilę nawet zastanawiał się poważnie czy to właśnie naszego Kurdybanka nie kupić, jednak widząc jak bardzo jestem do niego przywiazana i jak niechętnie myślę o rozstaniu z nim, porzucił tę myśl, pojąwszy także, iż tak rosły cap nijak nie zmieści się w bagażniku jego małego samochodziku.
   Starszy pan z synem obchodzili z ciekawością nasze gospodarstwo. Podziwiali amatorskie rozwiazania konstrukcyjne w koziarni, zachwycali się kurami zielononóżkami i czubatkami, zdumiewali  niezwykłemu oswojeniu i przywiązaniu do nas naszego koziego stadka. Mówili szczerze o swoich sprawach, o ciekawych historiach ze swego życia. Zachód słonca zaczynał powoli przekształcać sie w szary zmierzch a my rozmawialiśmy, opowiadaliśmy sobie wzajem dużo o sobie, nacieszyć nie mogąc się do syta swoim towarzystwem.

 - Ależ cudownie poznać takich, jak wy sympatycznych ludzi! Dowiedzieć się tylu ciekawych rzeczy o gospodarstwie, podejrzeć jak sobie radzicie ze zwierzętami! - zawołał wreszcie Eustachy, ściskając mocno nasze dłonie.
- Oj, czuję, że nie raz odwiedzimy was w waszym cichym przysiółku. Tak tu u was swojsko i przyjaźnie! - I do nas też oczywiście zapraszam serdecznie!To przecież niedaleko. Popatrzycie sobie, jak tam żyjemy, pokażemy wam nasze strony - entuzjazmował się wzruszony nieomal do łez naszym ciepłym przyjęciem starzec. Patrzyłam na niego z szacunkiem, serdecznością a także olbrzymią ciekawością, pobudzoną tym, co zdążył przez czas naszego pobytu u nas o sobie opowiedzieć.  Był to Sybirak, który przeszedł w dziecinstwie gehennę długiej tułaczki po niegościnnej, acz pięknej, rosyjskiej krainie. Zgubiwszy na wygnaniu rodzinę, długie lata spędził w rosyjskim domu dziecka. Wreszcie wyrwawszy się z tego piekła wrócił do Polski, znalazł tu swoje miejsce, został biologiem i aż do tej pory prowadził zaawansowane badania nad przyczynami chorób u ludzi i kóz.

- I my mamy pewność, iż jeszcze nie raz się spotkamy, bo nie często trafia się na takich fantastycznych, otwartych ludzi ! - odparliśmy także szczerze wzruszeni i uśmiechnięci od ucha do ucha.
- Jednakowoż kochani, późno się robi. Czas nam już jechać, żeby przed kompletnym zmrokiem do domu dotrzeć. Trzeba koziołka wybrać i do samochodu zapakować - westchnął Eustachy, nie mogąc się zdecydować, który z naszych maluchów podoba mu się najbardziej.

- Może ten byłby dobry? To taki najmilszy, najbardziej rezolutny ze wszystkich naszych koziołków! - podpowiedziałam, wskazując na przypiętego właśnie do wymienia swej mamy Tofika. "Malec" choć tak już duży, że aby ssać musiał nieomal pół klęczeć, pół leżeć pod Popiołką nadal z wielkim zapałem popijał mamine mleko. Ona pozwalała mu na to jeszcze, acz czyniąc to coraz bardziej niechętnie.

- No i dobrze! Jak mówisz Olu, że taki z niego zuch, to weźmiemy właśnie tego! - zawołał uradowany staruszek i kiedy tylko maluch porządnie się najadł Paweł przywiązał mu do różków parciany postronek a potem ciągnąc zdecydowanie opierającego się ze wszystkich sił Tofika ułożył go w bagażniku swego pojazdu. Maluch, tak nagle oddzielony od stada meczał w samochodzie jak opętany. Kozy w koziarni odpowiadały mu pełnym niepokoju, chóralnym mekiem. Jednak sprawa się dokonała. Los mojego ulubionego koziołka był przesądzony. Pomyślny przecież los. Mam pewność, iż u tych dobrych ludzi nie stanie się mu krzywda i przynajmniej przez rok czy dwa będzie cieszył się beztroskim życiem na nadsańskich łąkach. To wielka ulga i radość dla mnie. Tak niespodziewanie pozytywny obrót spraw obudził w moim sercu nową, maleńką nadzieję, iż skoro mógł się zdarzyć w przypadku jednego naszego koziołka taki cud, to i dla reszty koźlaczków sprawa nie jest jeszcze przesądzona. A jesli nawet jest, to trudno...Człowiek zmagając się z jakimiś zmartwieniem przez dłuższy czas w końcu nieco tępieje, przywyczaja się do mysli o nieuchronności i koniecznosci pewnych spraw, nabiera koniecznej twardości. Tak przecież trzeba, jesli chce się normalnie żyć a nie zwariować.

   No i jeszcze na koniec tej opowieści jego clou - wyjaśnienie, dlaczego pewne wydarzenia zmniejszają wagę i smutny wydźwięk poprzednich.
  Wczoraj mielismy wypadek samochodowy. W czołowym zderzeniu, na wąskiej, niezwykle stromej asfaltowej dróżce nasz samochód został kompletnie zmasakrowany. Nie było w tym żadnej naszej winy. Teraz biedny, czarny rumak nadaje się tylko do kasacji. Nam, na szczęście, poza paroma stłuczeniami i siniakami nic się nie stało. Jesteśmy obolali, ale ocaleni.


P.S. Towarzystwo ubezpieczeniowe przysłało nam juz samochód zastepczy do czasu wypłacenia odszkodowania za naszego zniszczonego rumaka. Nie jesteśmy więc odcięci od swiata!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lektura lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost