środa, 23 stycznia 2019

Zwyczajna materia życia...




   W życiu jest czas na wszystko, choć paradoksalnie jednocześnie tak mało jest tego czasu. Tyle chwil trwonionych na niczym, tyle planów, które nie doczekują się realizacji, zaskoczeń miłych albo przykrych, nagłych początków czy końców… Wplata się w tkaninę naszej codzienności taka masa zdarzeń, uczuć i emocji, że aż dziw, iż jednego istnienia ludzkiego to wszystko dotyczy. I choć tyle dziur w tej materii, prawie wszystkie daje się zacerować, uładzić czy też schować, by zimny wiatr nas nie przewiewał, a nawet by choć na moment  zapomnieć o jego bliskości. A potem po dawnemu przeplatają się radości i smutki, olśnienia i załamania, kłótnie i pogodzenia, nadzieje i rozpacze, chwile ulgi albo dławiącej zgrozy a między tym bliźniacze nieomal dni, które przepływają między palcami jak woda…

   Wszystko dajemy radę unieść na grzbiecie, przez wszystko przejść, z każdej topieli się wynurzyć, ale niekiedy…Niekiedy dopada nas zwątpienie w sens, bezsiła i niechęć do ruszenia z miejsca, wybudzenia z letargu. Bo zdaje się nam, iż coś w środku pękło i nigdy już się nie sklei, jakiś stan krytyczny został przekroczony, coś boli za mocno albo może nawet nie boli już nic. W pajęczynę chwyta próżnia, pustka, obojętność. Martwota, zatrzymany kadr…Lecz póki życie trwa także ten stan nie jest wieczny, bo przecież wokół wszystko toczy się jak toczyło i nieustannie płynący nurt w końcu wciąga nas, ożywia, daje zapomnienie, pozwala się otrząsnąć, nabrać oddechu i płynąć dalej, zrozumieć więcej, znowu dostrzegać małe i większe sensy, na powrót cieszyć się czymkolwiek i póki tylko się da, póki jest z czego,  nadal tkać zwyczajną materię życia…



Błahostki...


Natchnienia, kwiatki czasu, maleńkie przyjemności
I z nich się  splata życia cieniutka materia
Konfetti zapomnienia, cekiny codzienności
Bajki, piosnki, strofki, barw pogodnych feeria

Rozjaśniają pejzaż kadry nastrojowe
Słodkie słówka, życzenia, drobne sekreciki
Nadzieje,  zapatrzenia, nitki pastelowe
Koronki zapomnienia, niewinne uniki

Błahostki  - kruche tratwy a blisko gdzieś wodospad
Błahostki - zapałeczki a mrok nadciąga  głębszy
Jeszcze płyną, świecą, oddalają rozpacz
I jeszcze się łudzą prostym rymem wierszy

Lecz  oto troski, lęki, zdarzenia przebolesne
Wychodzą na plan pierwszy, dmą grozą w jasną stronę
W cień bólu żaden promyk nie umie się przedrzeć
Błahostki tkwią w ciemności, zabawki porzucone

Stropione dech wstrzymują, bezradne niebożęta
Choć stale na widoku, lecz jakby przykurczone
Chciałyby czas ocieplić, rozerwać smutku pęta
A siebie są niepewne i chłodem w krąg strwożone

Lecz w końcu znów się budzą, dokoła nich też dnieje
Ożywa ich istotność,  zielone listki rosną
I płyną hen przed siebie, zazwyczaj tak się dzieje
Wodospad szumi, zima… Błahostki? - Tętnią wiosną…






środa, 9 stycznia 2019

Styczniowy świt...


   Dzień po dniu rozgrywał się na Pogórzu niesamowity spektakl barw i przemian. Najpierw zachwycił mnie zachód słońca a już nazajutrz wchód. Ledwo co zdążyłam z psami się przywitać, wypuścić je do ogrodu na poranne siku, ubrać się i kawę naparzyć upić kilka jej gorących łyków a w tym czasie niepostrzeżenie mrok za oknem zaczął znikać. Niebo podzieliło się na pół. Od dołu było żółte, od góry czerwono-fioletowe. To zapowiadało już za chwilę wspaniały wschód słońca. Natychmiast serce zaczęło mi bić mocniej a oczy zalśniły podnieceniem.


- Chyba pójdę znowu porobić trochę zdjęć. Idziesz ze mną? Chodź, bo potem jak zobaczysz moje zdjęcia będziesz żałował, że przegapiłeś taką okazje do fotografowania istnych cudów! - odezwałam się zachęcająco do przecierającego zaspane oczęta męża.
   Spojrzał na mnie półprzytomnie.
- No coś ty!? Naprawdę chce ci się iść na ten wygwizdów? - zdumiał się.
- Ja potrzebuję czasu na przebudzenie się. Końmi by mnie w tę zimnicę nie wyciągnęli! - dodał popijając z lubością gorący napój z cytryny i miodu.
- A ja pójdę! Ubiorę się ciepło i nic mi się nie stanie. Lubię jak chce mi się chcieć. Jak czuję taki przemożny zew jak teraz! - odparłam a on pokiwał głową z rezygnacją, dobrze wiedząc, iż nic mnie już od mojego postanowienia nie odwiedzie.

 Bo tak! Dobrze wiedziałam, iż żeby podziwiać ten wschód słońca w całej pełni, żeby nie przegapić niczego nie wystarczyło stanąć przy oknie i po prostu patrzeć. Trzeba było wyjść w ten ubrany w kolory wczesnego świtu, mroźny świat. Wyjść i pójść przed siebie tą samą białą drogą, co poprzedniego dnia. Podążać w stronę ukrytego jeszcze za horyzontem słońca. Bo gdzieś tam daleko rodził się cud zimowego poranka. Gdzieś tam dokonywały się niebiańskie przeistoczenia. Piękniejsze na pewno niż wszystkie sylwestrowe fajerwerki razem wzięte. Ale nienachalne i niemęczące jak one. Natura w szumie mroźnego wichru, w powiewach kłującego niby szpileczkami śniegu, pośród  ciszy i skupienia zaczęła malować nowy, fascynujący pejzaż.  I komuś trzeba było to dostrzec, podziwiać, utrwalić, nie dać zniknąć jakby tego nigdy nie było. Czemuż więc tym kimś nie miałabym być ja...?

   Pełen podziwu oraz zdumienia dla mojej śmiałej decyzji Cezary zdążył jeszcze krzyknąć za mną bym uważała na oblodzonej drodze a ja już wdziewałam kurtkę, czapkę, szalik, rękawiczki i ocieplane gumiaki na grubej podeszwie. Jeszcze tylko musiałam zwołać wszystkie psy do domu, bo teraz wziąć ich, niestety, ze sobą nie mogłam. Rozbiegłyby się bowiem moje kochane wariaty na wszystkie strony a ja zamiast robić zdjęcia musiałabym je gonić i nawoływać. A tymczasem wschód słońca dawno by się skończył i tyle byłoby z mojej porannej sesji fotograficznej. Zwołałam rozczarowane psie bractwo do wnętrza ciepłego domku, obiecując, że potem pobawię się z nimi w ogrodzie albo namówię męża i pójdziemy wszyscy razem na spacer do lasu.

   I oto już jestem na zewnątrz. Od razu mroźny wiatr wionął mocno w moją twarz, od razu oczy mi się załzawiły a w nosie i gardle zakłuły lodowate igiełki powietrza. Nic to! Ruszyłam przez zaspy w stronę furtki. Z trudem ją otworzyłam, tyle śniegu napadało w nocy. Zerknęłam na karmnik ptasi usytuowany na młodej lipce w ogrodzie, ale pusto tam było. Nawet dla sikorek było jeszcze za wcześnie na śniadanie.


   Przede mną rozpościerała się pusta, omiatana śnieżną zawieją droga wiodąca w dół uśpionej jeszcze wsi. Naciągnęłam mocniej czapkę na uszy i ruszyłam przed siebie a pogórzańskie, zimowe siostry - Wichrzyca wraz z Dujawicą na przemian pchały mnie albo powstrzymywały, bawiąc się mną niczym zabaweczką. Rzuciłam więc im wyzwanie! Kto kogo pokona? Kto się nie ulęknie? I wiecie co? Dałam radę! Nie zniechęciłam się niczym. Wyszłam z domu tuż przed siódmą rano. Wróciłam przed ósmą. W tym czasie przeszłam około kilometra zatrzymując się i fotografując co tylko się dało. Podczas wędrówki minął mnie tylko jeden zasypany śniegiem samochód i kierowca spoglądający na mnie ze zdumieniem spoza wyskrobanej w przedniej szybie dziurki. Potem, około wpół do ósmej przejechała obok odśnieżarka i podążający tuż za nią autobus szkolny. A poza tym droga była tylko dla mnie. Korzystałam więc z tego jak mogłam, ciesząc się przestrzenią, wolnością i rozgrywającym się wokół mnie porannym, zimowym spektaklem kolorowego wchodu, doceniając to, że mam wszystko tutaj, na miejscu. Nie muszę jechać gdzieś daleko, by zobaczyć czyste piękno. Mam je tu, pod nosem. Jakże zatem z tego nie skorzystać?


 
   Narobiłam mnóstwo zdjęć, lecz poniżej pokażę Wam tylko wybrane, moim zdaniem najlepiej ukazujące to, co co dane było oglądać mi wczorajszego ranka na żywo. Mam nadzieję, że i Wam spodobają się te widoki, że przyznacie mi rację, iż warto było pójść znowu przed siebie.
No to zaczynamy!:-)




Najbardziej spodobały mi się odbicia barw nieba na śniegu. Widzicie ten jasny, delikatny róż i fiolet?


Nie mogłam zbyt długo stać i podziwiać, bo po pierwsze ziąb przenikał mnie na wskroś a po drugie przede mną w dali nabierało mocy wspaniałe widowisko. Pobiegłam przed siebie dzięki czemu szybko się rozgrzałam. 
 - Ech, nie jest ze mną jeszcze tak źle, skoro daję radę biec kilkadziesiąt metrów i nie czuję bólu nóg a zaledwie lekką zadyszkę - pomyślałam zatrzymując się przy malowniczej kępie drzew.


A potem znów ruszyłam przed siebie...








  
A po obu stronach drogi roztaczały sie coraz to nowe, zachwycające widoki. I barwy zaczęły się szybko zmieniać, rozjaśniać. Znak to był, że już niedługo spoza horyzontu wyłoni się słońce...





Jeszcze tylko chwila i lśniąca jaskrawą żółcią kula ukaże się nad linią lasów i wzgórz...A tymczasem dzięki silnemu fokusowi w moim aparacie dostrzegam na pomarańczowym niebie jakieś dziwne, taneczne smugi jaśniejszego światła. Przypominają mi one zorzę polarną...




I oto już zaczyna być widoczna kula słońca. Na początku maleńka, nieśmiała, schowana jeszcze za drzewami...






Wówczas ruszyłam w drogę powrotną, wiedząc, iż słońce będzie mnie gonić coraz silniejszym i coraz bardziej oślepiającym blaskiem, że coraz trudniej będzie mi je fotografować...Natomiast pejzaże wokół dzięki temu słonecznemu światłu stały się wyraźniejsze niż przedtem. Dostrzec można było już mnóstwo nowych szczegółów w otoczeniu, zachwycić się delikatnymi barwami nieba w tle...






Znów zaczęłam biec, tym razem pod górę a więc było mi trudniej niż przedtem. Wichrzyca z Dujawicą miotały moimi porciętami, wdzierały się pod czapkę i golf, próbowały pchnąć mnie na przydrożną zaspę. Zatrzymałam się w końcu, bo mroźne powietrze aż dławiło...I znowu miałam czas na zrobienie kolejnych zdjęć...





Gdzieś tam w oddali widać już było dach mojego domu. Pomyślałam, że pewnie Cezary stoi przy oknie balkonowym razem z psami i martwi się, że tak długo mnie nie widać...Ale byłam już blisko nich. Jeszcze tylko kilka zdjęć i już skończy się moja poranna wędrówka...








Przystaję jeszcze na moment przy oświetlonej feerią niezwykłych kolorów kapliczce i chwilę potem otwieram furtkę do mego ogrodu...


W domu powitało mnie wspaniałe ciepełko, skaczące na mnie radośnie psy oraz Cezary, który zmarznięty skończył niedawno rozpalanie w piecu kuchennym.

- Ależ masz rumieńce! - zawołał na mój widok.
- I co, warto było pójść? Jesteś cała spocona. Żebyś się tylko nie przeziębiła! - mruczał pomagając mi ściągnąć z siebie oblodzoną kurtkę, szalik i czapkę.
- Ech, pewnie że było warto! Jak zobaczysz fotografie sam mi to przyznasz. Nic mi nie będzie, tylko głodna jestem jak wilk! - odparłam przecierajac rękawem zapocone okulary i rozsiadając się przy kuchennym stole.
- To się dobrze składa, bo właśnie odgrzewam dla nas wczorajsze pierogi! - uśmiechnął się Cezary.

 A mój brzuch poczuwszy błogi zapach skwierczących na patelni skwareczków rozburczał się tak głośno, że zagłuszył świst wiatru w kominie oraz śpiew szalonej Dujawicy i Wichrzycy za oknem, tańczących wciąż wytrwale pośród dogasających już barw wschodu...


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost