Ciężko mi się
zabrać za ten tekst, rozpocząć na blogu Nowy Rok bo w ostatnich dniach moje
małe radości zdają się mieć moc i znaczenie nie większe niż lampki na choince.
Jeszcze świecą, jeszcze przypominają niedawny serdeczny czas świąt, jeszcze
usiłują przesłonić widok na coraz bardziej przerażający świat. Jednak ich magia
słabnie, ich idylliczny, baśniowy nastrój nijak się ma do nawały złych
wiadomości, które docierają zewsząd, z każdym dniem w większej i coraz bardziej
przygnębiającej ilości.
Trudno mi więc
pisać tego pierwszego w tym roku posta, bo przyzwyczaiłam siebie,
przyzwyczaiłam też Was do optymizmu i idealizmu, do wyszukiwania dobrych rzeczy
wokół, do prostych zachwytów nad czymkolwiek. A tymczasem od paru dni moje
serce pełne jest niepokoju i kiepsko śpię nie potrafiąc nawet w nocy wyciszyć się
i oderwać od pełnych lęku myśli. Czy się wobec tego przestałam zachwycać, wzruszać,
uśmiechać do rzeczywistości, bawić z psami? Nadal to robię, tyle, że nie
potrafię teraz na dłużej uciec od obaw o to, co dzieje się, co dziać się w
najbliższym czasie będzie. Wobec powyższego mogę albo milczeć na blogu,
usiłując przeczekać ten pełen niepokoju i trwogi czas albo otwarcie napisać o
tym, co mnie obecnie tak smuci, przeraża, zabiera poczucie bezpieczeństwa. I
tak właśnie zdecydowałam się zrobić, mając nadzieję, że choć wychodzę z obowiązującej
tu dotąd konwencji, choć zaburzam tym tę moją blogową krainę łagodności, to nadal
idę jedyną, właściwą dla mnie, najważniejszą ścieżką. Ścieżką szczerego serca…
Po pierwsze ogromny
niepokój budzi to, co dzieje się w Australii. Trwające od września pożary
trawiące cały jej obszar a przede wszystkim gęsto zalesione, południowo
wschodnie wybrzeże (do tej pory spłonęło już ponad 3 mln hektarów), niszczące
wszystko na swojej drodze, zabijające ludzi i zwierzęta. Może nie przerażałoby
mnie to tak bardzo, gdybym nie była niegdyś w kraju kangurów, gdybym nie
zwiedzała miejscowości, w których teraz szaleje ogień, gdybym nie widziała kiedyś
na własne oczy zniszczeń, jakie wyrządzają takie straszne pożary i gdybym nie
płakała tam nad losem pogorzelców, dotkniętych pożarem stulecia w 2009 roku.
Pisałam kiedyś o tym strasznym pożarze tutaj (klik), zamieszczając mnóstwo
fotografii dokumentujących ogrom strat, jakie dotknęły wówczas ten piękny i
wydawałoby się najbezpieczniejszy na świecie i najwygodniejszy do życia
kontynent. Kontynent niby tak daleki, ale jakże bliski nadal memu sercu, jakże uosabiający
marzenia wielu Europejczyków czy Azjatów o szczęśliwym życiu.
Obecne pożary
trwają dłużej i sieją spustoszenie o wiele większe niż tamten z 2009 r. Dymy w
zupełności zasnuwają miasta i miasteczka południowo-wschodniego wybrzeża. Nie
widać końca morderczych, oscylujących wokół czterdziestu paru stopni upałów. Trwająca
od wielu miesięcy susza sprawia, iż ogień pochłania coraz większe połaci
zielonych dotąd terenów, pozostawiając na swojej drodze wymarłe pustkowia,
pełne gryzącego w oczy dymu, kikutów popalonych domów i drzew, poczerniałych od
sadzy ciał martwych kangurów, koali, walabi, wombatów i oposów (do tej pory
zginęło ponad pół miliarda zwierząt). Nie ma nadziei na zbawczy deszcz a
zastępy strażaków choć dwoją się i troją nie dają rady powstrzymać fali
kataklizmu. Słup dymu unoszącego się nad Australią ma kilkanaście kilometrów
wysokości a w jego obrębie tworzy się strefa ekstremalnej pogody, tworzącej
burze z błyskawicami, które wywołują kolejne pożary na terenie większym niż
obszar całej Europy. Chmura pyłów znad Australii dotarła już nawet do leżącej
dwa tysiące kilometrów od niej Nowej Zelandii, barwiąc tamtejsze powietrze oraz
lodowce na beżowo-żółto. Tysiące ludzi na tym oddalonym od Polski o ok. 14 tys.
km kraju straciło swoje domy, dorobek całego życia a choć Australijczycy są
wyjątkowo wytrzymałym i w pewien sposób uodpornionym na podobne klęski narodem,
to apokaliptyczne wręcz sceny, których doświadczają, wyciskają z ich oczu łzy,
pozostawiają ich roztrzęsionymi i bezradnymi wobec końca ich tak stabilnego,
sielankowego wręcz dotąd świata.
Ze zgrozą wpatruję się w filmiki na YT
pokazujące tragedię, która dotknęła mieszkańców Mallacooty, małego, nadmorskiego
miasteczka położonego na pograniczu stanu Victoria i New South Wales. Byliśmy
tam z Cezarym pod koniec 2008 roku, w naszej radosnej podróży sylwestrowo-noworocznej
wiodącej ku Sydney. Pisałam o tym na blogu tutaj (klik). Usiłowaliśmy tam wtedy
znaleźć miejsce na nocleg, bo bardzo już byliśmy zmęczeni całodzienną,
kilkusetkilometrową jazdą z Melbourne. Obejrzeliśmy sobie wówczas dokładnie to
miejsce, szczególnie zachwycając się malowniczym wybrzeżem łączącym jezioro z
oceanem, tysiącami rezydujących tam dzikich ptaków, turkusem wody i nieba,
bujną zielenią eukaliptusów i gęstego buszu. Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się
na nocleg w Mallacoocie, ponieważ miejsce do spania udało się znaleźć tylko na
wyjątkowo oblężonym polu namiotowym, gdzie hałasy bawiącej się dzieciarni oraz
śmiechy i głośne rozmowy mrowia turystów nie pozwoliły by nam odpocząć porządnie
przed kolejnym dniem jazdy ku naszemu upragnionemu celowi. Ruszyliśmy więc
dalej pozostawiając za sobą to pełne radosnych barw, migotliwych dekoracji
świątecznych, beztroskich wczasowiczów i dzieci miejsce, będące dla mieszkańców
Victorii jednym z ulubionych miejsc do spędzania weekendowo-urlopowego,
pogodnego czasu.
I oto teraz
dowiaduję się, że Mallacoota spłonęła doszczętnie, że nie ma już tego, co tak
dobrze pamiętam, tego, co utrwaliłam na kilkunastu zrobionych wówczas
zdjęciach. A turyści, którzy chcieli spędzić w Mallacoocie swój wyczekany,
upragniony czas beztroskiego urlopu musieli być ewakuowani na łodziach i
amfibiach przez australijskie wojsko, albowiem ogień od strony lądu zbliżał się
tak szybko i tak żarłocznie pochłaniał wszystko na swej drodze, iż ucieczka
drogą lądową nie była możliwa.
I tak oto nagle
zmieniła się diametralnie ich rzeczywistość. Przerażeni, osmoleni, tuląc do
siebie zapłakane dzieci wsiadali na łodzie ratunkowe i odpływali z tego
niedawnego raju na ziemi, wspominając pewnie tak niedawne przecież święta i
kolorowe lampeczki palące się na choinkach…
Po drugie
przeraża mnie rosnący stan napięcia między Rosją a Białorusią. Eskalowanie żądań
rosyjskiego władcy potężnego imperium wobec małej, zależnej od dostaw
rosyjskiego gazu Białorusi. Zdumiewa i zaskakuje opór przywódcy Białorusi tak
dotąd zapatrzonego w wielkiego sąsiada, tak dotąd potulnego we wszystkim. Ale
widocznie miarka się przebrała i to państwo obudziło się zdając sobie sprawę
jak blisko jest utraty swej suwerenności. Świecą tam teraz na choinkach
lampeczki, Dziadkowie Mrozy chodzą ze
sztucznie radosnym nawoływaniem ulicami Mińska szykującymi się do obchodów
prawosławnych Świat Bożego Narodzenia, ale nastroje tamtejszej ludności na
pewno dalekie są od entuzjazmu. Rośnie niepokój, poczucie zagrożenia i bezradności
wobec tego, co niesie los…
Po trzecie
ogromną obawą przepełnia mnie stan napięcia na linii Waszyngton – Teheran. Zabicie
na rozkaz amerykańskiego prezydenta irańskiego generała zdaje mi się iskrą
ognia w przestrzeni pełnej prochu. I przerażają wszelkie możliwe tragiczne zdarzenia, zemsty, niekończące się
odwety i ataki, które eskalować będą po tym morderstwie, w których udział brać
będą i wojskowi i cywile, a żyjące dotąd beztrosko dzieci, w uwikłanych w
konflikt krajach na zawsze stracą swój bezpieczny świat. Wiele może się wydarzyć, łącznie z wojną,
nawet nie regionalną, ale światową. A my nic nie możemy na to poradzić. I znowu
niewinni ludzie będą ginąć w imię cudzych, politycznych interesów, a zwłaszcza spodziewanych
zysków, gdyż wojna jednych zabija a innym nabija kiesę. Tak zawsze było, jest i
będzie. Pełna jestem złych przeczuć…
Patrzę na malowniczo pokrytą lodem drogę za
oknem, na sikorki wyjadające słoninkę z karmnika, na moje śpiące głęboko na miękkich
kanapie i fotelach psy. Zerkam na zdobiącą mój cichy dom pod lasem małą, ubraną
w dzień wigilii choineczkę. I myślę sobie, ile już takich pełnych niewinności choinek
lśniło w podobnym do obecnego czasie, gdy świat trzęsie się od pożarów,
zatargów i konfliktów zbrojnych, gdy liczy się tylko władza pieniądza, gdy zwyczajni
ludzie niepewni są jutra, gdy w kataklizmach giną rośliny i zwierzęta, gdy
widok lampek na choince nie potrafi oddalić od smutnych, lękliwych myśli,
napełnić nadzieją albo przynieść głębokiego, spokojnego snu…Nigdzie na świecie
nie jest już bezpiecznie a banieczki zwyczajnej szczęśliwości, w których
staramy się żyć na co dzień, pęknąć mogą i zniknąć w każdej chwili.
Spoglądam na
moją choinkę a przed oczami stają mi znani kiedyś i bliscy ludzie, którzy zapewne
teraz przeżywają bardzo trudne chwile. Widzę koleżanki z mojej australijskiej
szkoły językowej: pełną wrażliwości Irankę Shadi, serdeczną Białorusinkę Alę, pogodną
australijską nauczycielkę Gwen...Widzę ich sympatyczne twarze tak wyraźnie, jak
dziesięć lat temu, gdy opuszczałam Australię. Współczuję im i martwię się o
nie. Martwię się o tych co tam, daleko i o tych co blisko. Martwię się o nas
wszystkich. Gdzieś tam daleko albo całkiem blisko rosną łuny pożarów i tylko lampeczki na choince migocą jeszcze jak gdyby nigdy nic…