Strony

sobota, 4 stycznia 2020

I tylko lampki na choince…




   Ciężko mi się zabrać za ten tekst, rozpocząć na blogu Nowy Rok bo w ostatnich dniach moje małe radości zdają się mieć moc i znaczenie nie większe niż lampki na choince. Jeszcze świecą, jeszcze przypominają niedawny serdeczny czas świąt, jeszcze usiłują przesłonić widok na coraz bardziej przerażający świat. Jednak ich magia słabnie, ich idylliczny, baśniowy nastrój nijak się ma do nawały złych wiadomości, które docierają zewsząd, z każdym dniem w większej i coraz bardziej przygnębiającej ilości.
   Trudno mi więc pisać tego pierwszego w tym roku posta, bo przyzwyczaiłam siebie, przyzwyczaiłam też Was do optymizmu i idealizmu, do wyszukiwania dobrych rzeczy wokół, do prostych zachwytów nad czymkolwiek. A tymczasem od paru dni moje serce pełne jest niepokoju i kiepsko śpię nie potrafiąc nawet w nocy wyciszyć się i oderwać od pełnych lęku myśli. Czy się wobec tego przestałam zachwycać, wzruszać, uśmiechać do rzeczywistości, bawić z psami? Nadal to robię, tyle, że nie potrafię teraz na dłużej uciec od obaw o to, co dzieje się, co dziać się w najbliższym czasie będzie. Wobec powyższego mogę albo milczeć na blogu, usiłując przeczekać ten pełen niepokoju i trwogi czas albo otwarcie napisać o tym, co mnie obecnie tak smuci, przeraża, zabiera poczucie bezpieczeństwa. I tak właśnie zdecydowałam się zrobić, mając nadzieję, że choć wychodzę z obowiązującej tu dotąd konwencji, choć zaburzam tym tę moją blogową krainę łagodności, to nadal idę jedyną, właściwą dla mnie, najważniejszą ścieżką. Ścieżką szczerego serca…


   Po pierwsze ogromny niepokój budzi to, co dzieje się w Australii. Trwające od września pożary trawiące cały jej obszar a przede wszystkim gęsto zalesione, południowo wschodnie wybrzeże (do tej pory spłonęło już ponad 3 mln hektarów), niszczące wszystko na swojej drodze, zabijające ludzi i zwierzęta. Może nie przerażałoby mnie to tak bardzo, gdybym nie była niegdyś w kraju kangurów, gdybym nie zwiedzała miejscowości, w których teraz szaleje ogień, gdybym nie widziała kiedyś na własne oczy zniszczeń, jakie wyrządzają takie straszne pożary i gdybym nie płakała tam nad losem pogorzelców, dotkniętych pożarem stulecia w 2009 roku. Pisałam kiedyś o tym strasznym pożarze tutaj (klik), zamieszczając mnóstwo fotografii dokumentujących ogrom strat, jakie dotknęły wówczas ten piękny i wydawałoby się najbezpieczniejszy na świecie i najwygodniejszy do życia kontynent. Kontynent niby tak daleki, ale jakże bliski nadal memu sercu, jakże uosabiający marzenia wielu Europejczyków czy Azjatów o szczęśliwym życiu.


   Obecne pożary trwają dłużej i sieją spustoszenie o wiele większe niż tamten z 2009 r. Dymy w zupełności zasnuwają miasta i miasteczka południowo-wschodniego wybrzeża. Nie widać końca morderczych, oscylujących wokół czterdziestu paru stopni upałów. Trwająca od wielu miesięcy susza sprawia, iż ogień pochłania coraz większe połaci zielonych dotąd terenów, pozostawiając na swojej drodze wymarłe pustkowia, pełne gryzącego w oczy dymu, kikutów popalonych domów i drzew, poczerniałych od sadzy ciał martwych kangurów, koali, walabi, wombatów i oposów (do tej pory zginęło ponad pół miliarda zwierząt). Nie ma nadziei na zbawczy deszcz a zastępy strażaków choć dwoją się i troją nie dają rady powstrzymać fali kataklizmu. Słup dymu unoszącego się nad Australią ma kilkanaście kilometrów wysokości a w jego obrębie tworzy się strefa ekstremalnej pogody, tworzącej burze z błyskawicami, które wywołują kolejne pożary na terenie większym niż obszar całej Europy. Chmura pyłów znad Australii dotarła już nawet do leżącej dwa tysiące kilometrów od niej Nowej Zelandii, barwiąc tamtejsze powietrze oraz lodowce na beżowo-żółto. Tysiące ludzi na tym oddalonym od Polski o ok. 14 tys. km kraju straciło swoje domy, dorobek całego życia a choć Australijczycy są wyjątkowo wytrzymałym i w pewien sposób uodpornionym na podobne klęski narodem, to apokaliptyczne wręcz sceny, których doświadczają, wyciskają z ich oczu łzy, pozostawiają ich roztrzęsionymi i bezradnymi wobec końca ich tak stabilnego, sielankowego wręcz dotąd świata.


    Ze zgrozą wpatruję się w filmiki na YT pokazujące tragedię, która dotknęła mieszkańców Mallacooty, małego, nadmorskiego miasteczka położonego na pograniczu stanu Victoria i New South Wales. Byliśmy tam z Cezarym pod koniec 2008 roku, w naszej radosnej podróży sylwestrowo-noworocznej wiodącej ku Sydney. Pisałam o tym na blogu tutaj (klik). Usiłowaliśmy tam wtedy znaleźć miejsce na nocleg, bo bardzo już byliśmy zmęczeni całodzienną, kilkusetkilometrową jazdą z Melbourne. Obejrzeliśmy sobie wówczas dokładnie to miejsce, szczególnie zachwycając się malowniczym wybrzeżem łączącym jezioro z oceanem, tysiącami rezydujących tam dzikich ptaków, turkusem wody i nieba, bujną zielenią eukaliptusów i gęstego buszu. Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na nocleg w Mallacoocie, ponieważ miejsce do spania udało się znaleźć tylko na wyjątkowo oblężonym polu namiotowym, gdzie hałasy bawiącej się dzieciarni oraz śmiechy i głośne rozmowy mrowia turystów nie pozwoliły by nam odpocząć porządnie przed kolejnym dniem jazdy ku naszemu upragnionemu celowi. Ruszyliśmy więc dalej pozostawiając za sobą to pełne radosnych barw, migotliwych dekoracji świątecznych, beztroskich wczasowiczów i dzieci miejsce, będące dla mieszkańców Victorii jednym z ulubionych miejsc do spędzania weekendowo-urlopowego, pogodnego czasu.







   I oto teraz dowiaduję się, że Mallacoota spłonęła doszczętnie, że nie ma już tego, co tak dobrze pamiętam, tego, co utrwaliłam na kilkunastu zrobionych wówczas zdjęciach. A turyści, którzy chcieli spędzić w Mallacoocie swój wyczekany, upragniony czas beztroskiego urlopu musieli być ewakuowani na łodziach i amfibiach przez australijskie wojsko, albowiem ogień od strony lądu zbliżał się tak szybko i tak żarłocznie pochłaniał wszystko na swej drodze, iż ucieczka drogą lądową nie była możliwa.
   I tak oto nagle zmieniła się diametralnie ich rzeczywistość. Przerażeni, osmoleni, tuląc do siebie zapłakane dzieci wsiadali na łodzie ratunkowe i odpływali z tego niedawnego raju na ziemi, wspominając pewnie tak niedawne przecież święta i kolorowe lampeczki palące się na choinkach…


   Po drugie przeraża mnie rosnący stan napięcia między Rosją a Białorusią. Eskalowanie żądań rosyjskiego władcy potężnego imperium wobec małej, zależnej od dostaw rosyjskiego gazu Białorusi. Zdumiewa i zaskakuje opór przywódcy Białorusi tak dotąd zapatrzonego w wielkiego sąsiada, tak dotąd potulnego we wszystkim. Ale widocznie miarka się przebrała i to państwo obudziło się zdając sobie sprawę jak blisko jest utraty swej suwerenności. Świecą tam teraz na choinkach lampeczki,  Dziadkowie Mrozy chodzą ze sztucznie radosnym nawoływaniem ulicami Mińska szykującymi się do obchodów prawosławnych Świat Bożego Narodzenia, ale nastroje tamtejszej ludności na pewno dalekie są od entuzjazmu. Rośnie niepokój, poczucie zagrożenia i bezradności wobec tego, co niesie los…
   

   Po trzecie ogromną obawą przepełnia mnie stan napięcia na linii Waszyngton – Teheran. Zabicie na rozkaz amerykańskiego prezydenta irańskiego generała zdaje mi się iskrą ognia w przestrzeni pełnej prochu. I przerażają wszelkie możliwe  tragiczne zdarzenia, zemsty, niekończące się odwety i ataki, które eskalować będą po tym morderstwie, w których udział brać będą i wojskowi i cywile, a żyjące dotąd beztrosko dzieci, w uwikłanych w konflikt krajach na zawsze stracą swój bezpieczny świat.  Wiele może się wydarzyć, łącznie z wojną, nawet nie regionalną, ale światową. A my nic nie możemy na to poradzić. I znowu niewinni ludzie będą ginąć w imię cudzych, politycznych interesów, a zwłaszcza spodziewanych zysków, gdyż wojna jednych zabija a innym nabija kiesę. Tak zawsze było, jest i będzie. Pełna jestem złych przeczuć…



   Patrzę na malowniczo pokrytą lodem drogę za oknem, na sikorki wyjadające słoninkę z karmnika, na moje śpiące głęboko na miękkich kanapie i fotelach psy. Zerkam na zdobiącą mój cichy dom pod lasem małą, ubraną w dzień wigilii choineczkę. I myślę sobie, ile już takich pełnych niewinności choinek lśniło w podobnym do obecnego czasie, gdy świat trzęsie się od pożarów, zatargów i konfliktów zbrojnych, gdy liczy się tylko władza pieniądza, gdy zwyczajni ludzie niepewni są jutra, gdy w kataklizmach giną rośliny i zwierzęta, gdy widok lampek na choince nie potrafi oddalić od smutnych, lękliwych myśli, napełnić nadzieją albo przynieść głębokiego, spokojnego snu…Nigdzie na świecie nie jest już bezpiecznie a banieczki zwyczajnej szczęśliwości, w których staramy się żyć na co dzień, pęknąć mogą i zniknąć w każdej chwili.


   Spoglądam na moją choinkę a przed oczami stają mi znani kiedyś i bliscy ludzie, którzy zapewne teraz przeżywają bardzo trudne chwile. Widzę koleżanki z mojej australijskiej szkoły językowej: pełną wrażliwości Irankę Shadi, serdeczną Białorusinkę Alę, pogodną australijską nauczycielkę Gwen...Widzę ich sympatyczne twarze tak wyraźnie, jak dziesięć lat temu, gdy opuszczałam Australię. Współczuję im i martwię się o nie. Martwię się o tych co tam, daleko i o tych co blisko. Martwię się o nas wszystkich. Gdzieś tam daleko albo całkiem blisko rosną łuny pożarów i  tylko lampeczki na choince migocą jeszcze jak gdyby nigdy nic…