Od kilkunastu
godzin leje u nas jak z cebra. Razem z psami siedzimy zatem w domu, bo nie jest
to sprzyjająca spacerom czy choćby wyjściom do ogrodu aura. Jednakże dobra to
pora do snucia wspomnień z dawnych lat oraz do zanurzenia się w
nostalgiczno-pogodne obrazki kilku ostatnich dni, które oboje z Cezarym spędziliśmy
w towarzystwie mojej przyjaciółki ze Śląska, Bożenki. Tylko pisać ciężko, bo
osa ukąsiła mnie wczoraj w prawą dłoń, która aż do łokcia spuchła mi jak bania a
każdy ruch palców wywołuje spory dyskomfort. Mam też problemy z ubraniem w
adekwatne słowa natłoku myśli, uczuć i emocji, jakich źródłem była dla mnie
wizyta mej przyjaciółki. Zbyt ważny i cenny był to bowiem dla mnie czas, zbyt
wyjątkowy bym z łatwością wystukała kolejnego, lekkiego w nastroju posta. Dlatego zamyślam się często. Robię przerwy. Zasłuchuję
się w bębnienie deszczu o parapety. Daję odpocząć obolałej ręce. Przeglądam od
nowa fotografie. Wzdycham i odpływam do tych sierpniowych dni, które minęły
zbyt szybko. Ale nic to! Napiszę, jak potrafię. A czego nie będę umiała
napisać, pokażę zdjęciami ze wspólnych, dobrych chwil spędzanych w tutejszych,
malowniczych stronach Pogórza Dynowskiego.
Bożenka
(nazywana na tym blogu przeszłości Adą – Bzowe dziewczynki, bzowe babuleńki)
nie była u nas od siedmiu lat. A przez ten czas bardzo dużo wydarzyło się w
naszych życiach. Przeplatały się zwyczajne radości oraz smutki, nie raz dokładały
swe nitki zgryzoty, choroby i złe wiadomości, a wreszcie bólem i nieutuloną tęsknotą
naznaczyła wielokrotna żałoba. Już nie jesteśmy beztroskimi dziewczynkami, ani
pełnymi optymizmu kobietami. Na naszych twarzach pogłębiły się cienie,
zmarszczki i bruzdy a w oczach częściej niż blask uśmiechu pojawia się lśnienie
łez. Życie wyrzeźbiło w sercach głębokie
koleiny i blizny. Widać tam rany nie do zabliźnienia. Czuć tęsknoty nie do
zaspokojenia. Jedno jednak nie zmieniło się w nas wcale. Nadal jest między nami
bardzo silna, siostrzana wręcz więź. Mocniejsza nawet pewnie niż niegdyś, bo pogłębiona
przez skomplikowane dzieje, trudne sprawy, z którymi miałyśmy i mamy do
czynienia, niesione stale przez los wyzwania. Choć nie widziałyśmy się prawie
trzy lata, to rozmawiając często przez telefon dzieliłyśmy się zwierzeniami i
opowieściami, dodawałyśmy sobie wzajemnie otuchy i pociechy, wspierałyśmy
podobną wrażliwością i zrozumieniem, wielokrotnie śmiałyśmy się i płakałyśmy
razem. Byłyśmy duchowo blisko, choć kilometrowo daleko. Ech! Znamy się niemalże
pięćdziesiąt lat. To szmat czasu. Tyle było po drodze innych znajomości, tyle rozmaitych
ludzi, z którymi człowiek nawiązywał bliskie, nieraz bardzo serdeczne relacje.
Jednak większość z tych osób dawno już zniknęła w oddali niczym duchy czy cienie.
Choć w swoim czasie zdawali się tak ważni, to w pomroce dziejów zatarła się nawet
pamięć o ich imionach i nazwiskach. Zostały jakieś migawki, pojedyncze kadry,
strzępki wspomnień. Została też pewność, że każdy z tych cieni był mimo
wszystko w jakiś sposób istotny i dołożył swoją cegiełkę do budowli takiego a
nie innego naszego losu. Z perspektywy czasu wiem jednak, że tylko więź łączącą
mnie z Bożenką mogę nazwać prawdziwą przyjaźnią. Życzyłabym każdemu by miał
choć jedną taką osobę w swoim życiu, na której nigdy się nie zawiódł, którą
mógłby obdarzać bezgraniczną życzliwością oraz zaufaniem a przy tym niezmiennie
być pewnym, że jest to wzajemne.
Ach, jak dobrze
było móc znowu móc gościć Bożenkę w Jaworowie, uściskać się po latach,
popatrzeć w swoje oczy, odnaleźć dawne siebie i skonfrontować z tym, co jest
teraz. Rozmawiać całe dnie i aż do późnej nocy siedzieć z jeżynową naleweczką
albo ze szklaneczką bzowego wina mojej roboty w ogrodzie, wsłuchiwać się w
chóry sierpniowych świerszczy, zapatrzać w malownicze zachody słońca a następnie
w migające konstelacje gwiazd. Zastanawiać się, czy te gwiazdy chcą nam coś
powiedzieć, czy wiedzą o nas więcej niż my same, czy może są tylko odległymi,
martwymi od dawna punktami w kosmosie. Rozcierać w palcach wonne liście mięty, melisy
oraz czarnego bzu i odnajdywać w nich magię dzieciństwa. Wwąchiwać się z
lubością w drobne kwiatuszki maciejki. Odganiać wścibskie komary i ćmy. Bawić
się z psami, i smakowicie grillować w ogrodzie. Zbierać pierwsze w tym roku,
dojrzałe baldachy owoców dzikiego bzu i wspólnie przyrządzać bzowe konfitury. Bez
zmęczenia wędrować wśród łąk, mokradeł, zagajników i przydrożnych kapliczek czując
się tak rzeźko jak we wczesnej młodości.
Jakże cudownie
było mogąc zaczynać każdy następny dzień wspólnym śniadaniem i zajadać
przetwory z Jaworowej spiżarki a potem spędzać razem swobodny, pogodny czas na długich
spacerach po lesie albo po okolicznych przysiółkach. Nucić popularne w czasach dzieciństwa
piosenki (obie z Bożenką należałyśmy w podstawówce do szkolnego chóru). Uśmiechać
się do wspomnień a wreszcie próbować poszukać w zamglonym labiryncie przyszłości
dróżek jasnych i pewnych, opromienionych nadzieją i dobrymi już tylko nowinami.
Bo tych złych nowin aż nadto. Gdzie tylko się
człowiek obróci tam spotyka bezradnych, cierpiących ludzi. Podczas jednej z
naszych wspólnych z Bożenką wielokilometrowych wędrówek, w dalekim przysiółku
poznałyśmy pewną miłą staruszkę. Prostą, lecz pełną życiowej mądrości
kobiecinkę drepczącą powolutku o lasce, dbającą wytrwale o piękne kwiatki w
ogrodzie, o psa podwórkowego oraz dochodzącego kotka. Tylko to jej zostało.Schorowana żyje samotnie w murowanym domku z dala od reszty wsi. Kilka lat temu umarł jej
długoletni towarzysz życia, nazajutrz czekał ją pogrzeb siostry. Dzieci daleko,
wnuki i prawnuki przyjeżdżają rzadko. Każdy ma swoje sprawy i pilne obowiązki. Ale
ona to rozumie. Niczego nie żąda. Wszystko przyjmuje z wdzięcznością. Tyle
tylko, że całymi dniami nie ma się do kogo odezwać. A tu żyć trzeba. Czymś
wypełniać kolejne dni. Spoglądać na malowniczy widoczek za oknem, na pustą,
nieuczęszczaną prawie dróżkę. Wspominać dawne dzieje i czekać na to, co jeszcze przyniesie los…W
oczach kobiety błyszczały łzy. Potem niepowstrzymanie toczyły się już po
policzkach. Nam z Bożenką też głos wiązł w gardłach. Pełne byłyśmy współczucia i troski dla niej. Znowu
też zmierzyłyśmy się ze swoimi najsmutniejszymi wspomnieniami i najgorszymi lękami o przyszłość.
Z ciężkim sercem pożegnałyśmy się w końcu z samotną staruszką. Wylewnie
dziękowała nam za rozmowę. Widok jej kolorowego domku dawno już znikł nam z
oczu, ale między nami długo jeszcze panowało pełne przygnębienia milczenie…
Tu, na naszym końcu świata żyjemy z Cezarym
prawie jak pustelnicy. Do szczęścia wystarcza nam na ogół kontakt z okoliczną naturą
i zwierzętami, okazjonalne spotkania z sąsiadami albo tutejszymi znajomymi. Do
zapełnienia czasu wystarcza ciężka praca i codzienne pasje takie jak opieka nad
psami i kotami, pielęgnacja ogrodu, pisanie, czytanie, słuchanie muzyki i oglądanie
filmów czy też blogowanie. Przywykliśmy do takiego trybu życia. Daje nam on sporo
spokoju oraz poczucia spełnienia. Cieszę się i doceniam ogromnie, że mamy to nasze
piękne miejsce pod lasem i siebie wzajemnie. Niekiedy jednak dopada mnie tęsknota
za tym specyficznym zrozumieniem i podobieństwem wrażliwości jaka może istnieć
tylko między bliskimi sobie kobietami. Za snuciem rzewnych opowieści z lat
młodości, wspomnień o bliskich ludziach, którzy żyją niestety już tylko w tych
wspomnieniach i na czas rozmowy ożywają znowu tak silni, młodzi i pełni wiary w
pozytywną przyszłość jak dawniej. Ożywa
potrzeba pełnych otwartości swobodnych, kobiecych zwierzeń, beztroskiego żartowania
i wybuchających niczym gejzery, niepowstrzymanych ataków wesołości z byle
powodu. Chichotów, które często przekształcają się we wspólny szloch, gdyż
szufladki śmiechu i płaczu w żeńskich umysłach sąsiadują ze sobą i mają zwyczaj
nieoczekiwanie zamieniać się miejscami. Chwile spędzone z mą przyjaciółką na
jakiś zaspokoiły te tęsknoty. Mam jednak nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy mogły
z Bożenką nacieszyć się tak intensywnie i głęboko swoim towarzystwem, że
zdrowie i wszelkie inne okoliczności pozwolą nam na spędzenie następnych,
pełnych życzliwości oraz serdecznego ciepła chwil. I obyśmy nie musiały czekać
na to kolejne siedem lat. Wszak życie ludzkie, choć zdaje się czasem tak
długie, jest przecież żałośnie krótkie…
I to by było
tyle mojej opowieści na dzisiaj. Idę zrobić sobie okład z octu jabłkowego na
rękę, bo nic się jej nie polepsza. A potem może, gdy wreszcie przestanie padać
wybierzemy się z psami i Cezarym na grzyby. Jeśli jednak deszcz nie odpuści trzeba będzie napalić w piecu i zaparzyć gorącej herbatki, bo jesienny chłód zaczął się już powoli wkradać do domu...