Co jakiś czas zdarza się nam z Cezarym odwiedzać przeróżnych lekarzy specjalistów. Wiadomo, jesteśmy coraz starsi i choćby człowiek najzdrowiej nawet żył, to mimo wszystko różne się niestety przyplątują dolegliwości. Trzeba zatem odbyć niekiedy niezbędną rundkę po laboratoriach oraz doktorach, choć najchętniej oczywiście siedzielibyśmy w naszym zacisznym domku pod lasem, z dala od zgiełku i kakofonii zapachów wielkich miast. Jednak dopiero gdy się człowiek ruszy z tej naszej spokojnej enklawy na końcu wsi zdaje sobie sprawę, jak wiele ludzi choruje, z jak poważnymi problemami się zmaga, w jak innym niż my świecie żyje...Oto opowieść o takich ludzkich historiach, od których kłębi się aż w poczekalniach przychodni specjalistycznych.
Wchodzimy do jasnego, przestronnego pomieszczenia jednej z takich przychodni. Od razu uderzają nas dwie rzeczy: jest tam okropnie gorąco a do tego bardzo jasno. Kaloryfer grzeje na cały regulator i palą się niezliczone ilości jarzeniówek. Dziwne! Tyle się trąbiło o oszczędności prądu, o konieczności obniżenia temperatury w pomieszczeniach. A tu jak za dawnych, dobrych czasów. No cóż. Trzeba się czym prędzej rozebrać z wierzchniego odzienia i znaleźć wygodne miejsce do siedzenia. Zapowiada się bowiem jak zwykle wielogodzinne oczekiwanie. W tej kwestii niestety, nic nie zmieniło się na lepsze. Widać, że wiele osób siedzi tu już od kilku godzin, zdążyły bowiem wejść w pewien rodzaj zażyłości z niektórymi pacjentami. Czas o wiele szybciej leci, gdy można z kimś porozmawiać, podzielić się swymi problemami. Ale widać, iż nie wszyscy spośród zebranych potrzebują kontaktu werbalnego. Sporo jest takich, którym do towarzystwa wystarczy telefon komórkowy czy też książka. Jednak my z Cezarym lubimy sobie z ludźmi pogadać. Pewnie wynika to po części z naszego dość otwartego usposobienia a po części też z tego, że tu, w naszym pogórzańskim, nieomal pustelniczym żywocie nieco brakuje nam spotkań z bliźnimi.
Na początek zagadujemy do siwowłosego pana, na oko po sześćdziesiątce. Spogląda na nas życzliwie i chętnie daje się wciągnąć w dyskusję. I jak to zazwyczaj bywa zaraz pojawiają się dyżurne tematy polityczne oraz społeczne. Tu trzeba wyjątkowo taktownego oraz spokojnego podejścia. Wiadomo, w dzisiejszych czasach, ilu Polaków, tyle różnych zdań na pewne tematy. Każdy ma prawo do swojej opinii. Nieraz bardzo radykalnej i zupełnie sprzecznej ze zdaniem sąsiada. Ale cóż. Każdy wszak ma różne doświadczenia oraz związane z nimi obserwacje. Trzeba umieć uszanować zdanie innych i nie forsować swego na siłę. Szybko dochodzimy do wniosku, że najbezpieczniej jest rozmawiać o zdrowiu a raczej o jego braku, wszak zebrani w poczekalni ludzie nie tkwią w niej dla przyjemności, ale z powodu problemów wynikających z takich czy innych schorzeń.
Siwowłosy pan opowiada o swoim rozległym zawale sprzed kilku lat oraz o tym, jak diametralnie zmieniło się jego życie po tym przykrym fakcie. Z beztroskiego, hołdującego przeróżnym zachciankom pięćdziesięciolatka zmienił się w tym czasie w przewrażliwionego na punkcie swego zdrowia, pełnego obaw i frustracji człowieka. Mimo bowiem codziennego łykania betablokerów i innych sercowych leków nadal miewa silne lęki przed byle szmerem, przed jakimkolwiek zaburzeniem rytmu osłabionego serca a przede wszystkim przed kolejnym incydentem zawałowym. Wspomnienia z okresu, gdy leżał w szpitalu, gdy ważyły się jego losy, co do tego, czy da się go uratować, czy też nie wciąż są u niego wyjątkowo silne. Chętnie zwierza się ze swoich przeżyć i trosk. Dla każdego wszak jego opowieść jest najważniejsza. Każdy potrzebuje choć odrobiny czyjejś uwagi, szczerego zainteresowania, świeżego spojrzenia na jego problemy zwłaszcza, gdy bliscy są już znudzeni powtarzającymi się opowieściami albo gdy trzeba udawać wciąż przed innymi, że jest z nami wszystko w porządku, choć wyraźnie czujemy, że nie jest.
Spoglądam w jasnobłękitne oczy tego mężczyzny otoczone siateczką delikatnych zmarszczek. Dostrzegam jego drżące dłonie, przytupujące nerwowo stopy odziane w wypastowane na błysk półbuty. Widzę jak mocno nadal wszystko przeżywa, jak bardzo potrzebuje takiego wygadania, jak się rozkręca i mógłby tak opowiadać bez końca.
Człek ów kompletnie musiał zmienić swój styl życia i dietę, a nawet starać się wyeliminować z zakresu swych zainteresowań tematy mogące wprawić go w zdenerwowanie czy choćby niepokój. A tych wszak jakże trudno uniknąć w dzisiejszych czasach. Nie da się niestety żyć z dala od wszelkich wydarzeń i przemian toczących się niby kaskada każdego dnia i osaczających każdego ilekroć włączy telewizor, radio czy odpali Internet. Do naszej rozmowy wkrótce dołączają inni zasiadający w poczekalni. Tęga, starsza pani spod okna śmieje się perliście i dowcipnie komentuje wzmiankę o bulwersującym projekcie spożywania przez ludzi robaków. Zarzeka się, że prędzej ruszy w las w celu wykopywania pożywnych korzonków, niż przełknie choćby jednego świerszcza, czy larwę mączniaka. Ta wizja budzi wśród zebranych ogólną wesołość, bowiem wyobrażamy sobie, jak całe tłumy Polaków z tobołkami chrustu na plecach snują się po lasach z nosem przy ziemi w poszukiwaniu czegoś nadającego się do spożycia. Żartujemy, że dopiero gdy wszystkie sarny, jelenie, zające, dziki i wiewiórki zostaną pożarte wówczas nie będzie wyjścia i trzeba będzie połakomić się na chrząszcze, biedronki, mrówki i motyle. Wszak latem pełno tych żyjątek na polach i łąkach!
- Mam tylko nadzieję, że do tej pory zrośnie mi się złamany obojczyk i wstawią mi drugą protezę biodrową, bo już teraz ledwo chodzę! – oznajmiła ze śmiechem owa kobiecinka i dopiero teraz dostrzegłam, że siedzi ona dziwnie przekrzywiona a jedno jej ramię uzbrojone jest w grubą warstwę gipsu.
- A gdzież to pani złamała obojczyk? Pewnie na oblodzonej drodze? Mnie też zdarzyło się nie raz przewrócić tej zimy! Z moją osteoporozą, to naprawdę strach z domu się ruszyć! – oznajmiła siedząca naprzeciw tleniona blondynka w średnim wieku. I jakby na potwierdzenie swoich słów wstała z jęknięciem żeby rozmasować sobie zdrętwiałą nogę.
- A gdzież tam na drodze! Z wanny wychodziłam i tak się nieszczęśliwie poślizgnęłam, że rymnęłam na posadzkę jak długa. I nie dość, że obojczyk złamałam, to jeszcze doznałam wstrząśnienia mózgu! – pogodnie odparła tęga kobiecinka.
- Ale złego licho nie bierze! Na mnie wszystko się goi jak na psie! – zaśmiała się i tak mocno rozkaszlała, że aż łzy perliście potoczyły się z jej piwnych oczu.
- Tak się nieraz ze sobą cackamy, tak uważamy, a i tak co ma się stać, to nas nie minie! – filozoficznie orzekła pilnie pochylona dotąd nad oprawioną w twardą obwolutę książką szczuplutka staruszka. Już sam fakt, że coś czytała wzbudził u mnie sympatię. Teraz zaś słysząc jej śpiewny, wschodni akcent zerknęłam na nią z jeszcze życzliwszą ciekawością. Sposób mówienia owej pani był bardzo podobny do tego jak mówiła niegdyś moja pochodząca z Kresów babcia…Dłonie tej kobiety też kojarzyły mi się z kimś bliskim. Jej powykręcane reumatycznie, szczuplutkie palce mocno ściskały grube, tajemnicze tomiszcze.
- No właśnie! My z żoną na ten przykład mieliśmy wypadek samochodowy przed kilku laty. W niewinnie wyglądającym miejscu blisko naszego domu. Pojechaliśmy tylko do sklepu po lody a skończyło się czołowym zderzeniem na słabo uczęszczanej, wiejskiej drodze! - rzekł Cezary a ja wchodząc mu w słowo dodałam:
- I choć niby nic poważnego się nam wówczas nie stało, to poniekąd do dzisiaj zmagamy się z następstwami owego wypadku! – westchnęłam mając na myśli nasze częste problemy z boleściami w stawach i w kręgosłupach.
- Tak! Człowiek naprawdę wiele potrafi znieść, aż dziw jak wiele. I nieraz sam nie przypuszcza, jak mocno coś nim potrafi wstrząsnąć! – skwitował to rumiany jak jabłuszko, siedzący naprzeciw mnie, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Dopiero teraz przypatrzyłam mu się uważniej, bo do tej pory siedział cicho i coś zawzięcie klikał na swoim telefonie komórkowym.
- W ostatnich kilku latach przeszedłem aż trzy takie wstrząsy i o dziwo, nadal żyję. Teraz po prostu cieszę się, że daję radę obsługiwać telefon, wchodzić po schodach, bo jeszcze dwa lata temu nie wierzyłem, że się z choroby wygrzebię – dodał i uśmiechnął się pogodnie, choć jednocześnie w jego w oczach pojawił się ostry błysk nieprzemijalnego cierpienia.
- A co, też pan sobie coś uszkodził czy połamał? – zapytałam lekko i naiwnie, nie spodziewając się, że odpowiedź owego mężczyzny kompletnie mną wstrząśnie.
- Nie. To zrobił rak a właściwie jego leczenie chemią – odparł prosto z mostu ów człek i znowu pochylił się nad swym telefonem.
Na tę wieść nieco mnie zatkało i spojrzałam nieco spłoszona na Cezarego. Mój mąż wyglądał na lekko zszokowanego i chyba podobnie poczuły się inne osoby w poczekalni bo nagle wszyscy umilkli i nawet młodzi ludzie spod okna piszący coś dotąd zawzięcie na swych smartfonach zastygli w bezruchu. Sądziłam, że na tym skończyło się nieoczekiwane, mocne zwierzenie rumianego człowieka z naprzeciwka. Jednak chwilę potem, gdy kolejna z osób weszła do gabinetu specjalisty mężczyzna ten spojrzał na mnie wyczekująco. Zrozumiałam, że rad by podjąć temat. Czeka tylko na jakąś zachętę.
- To był nowotwór kości? – zagaiłam więc i wstrzymałam oddech, nie wiedząc czy nie posuwam się w swej indagacji za daleko.
- Nie. Rak jelita grubego – odparł i znowu zamilkł i niewidzącym wzrokiem zapatrzył się przed siebie.
- A jak się ten rak u pana objawił! Pewnie brzuch pana bolał? – odważyłam się ponownie przerwać jego milczenie.
- Byłem osłabiony, ale nie zwracałem na to uwagi. Ot, przepracowywałem się, tyrałem na dwóch etatach i tym sobie to osłabienie tłumaczyłem. Czegóż się nie robi dla dzieci, dla ukochanej żony, nieprawdaż? Jednak czekała mnie operacja na zaćmę i w związku z tym musiałem zrobić sobie różne badania. I wtedy wyszło, że mam sporą anemię. Że po prostu brakuje mi krwi. Że wciąż ją tracę, choć o tym nie wiem. A mój stan był już tak poważny, że od razu wzięli mnie do szpitala. Tam wyszło, że mam krwawienia wewnętrzne i razem ze stolcem wylatuje ze mnie od wielu miesięcy mnóstwo krwi. A ja wcale tego nie zauważyłem – odparł i pokiwał głową z niedowierzaniem.
- Bo takie rzeczy, przy dzisiejszych „nowoczesnych”, pozbawionych półeczki ubikacjach naprawdę trudno zauważyć! – pomyślałam natychmiast z goryczą, żałując że zniknęły gdzieś w pomroce dziejów stare, dobre klozety, w których można było na własne oczy zobaczyć, co i w jakiej ilości z człowieka wylatuje. A przecież to winna być bardzo ważna dla każdego wiadomość. No i lekarze rodzinni powinni przynajmniej raz w roku kierować swoich pacjentów na badanie krwi utajonej. Może wówczas mniej byłoby tych nowotworów jelita grubego, których w ostatnich latach jest niewyobrażalny wręcz wysyp?!
- Ale dzięki silnej chemii udało mi się jakoś pokonać nowotwór – kontynuował tymczasem swe zwierzenie mężczyzna z naprzeciwka.
- Nawet nie muszę nosić woreczka na odchody a tego się najwięcej bałem. Od roku jestem w fazie remisji i mam nadzieję, że tak mi już zostanie – dodał i uśmiechnął się szeroko.
- Życzę tego panu z całego serca! – zawołałam, spoglądając na tego człowieka z mieszaniną podziwu i współczucia.
- Teraz już chyba nic gorszego nie może pana spotkać! - odetchnął z ulgą Cezary.
- Ale spotkało. W połowie stycznia tego roku. Raptem znowu życie przekręciło mi się o 180 stopni! – zachrypniętym od tłumionych emocji głosem oznajmił mężczyzna w remisji.
- Co się stało? – zapytałam z lękiem a wzrok wszystkich zgromadzonych w poczekalni wyczekująco spoczął na twarzy mojego tak pogodnego do niedawna rozmówcy.
- Żona mi umarła. Na raka płuc. Choroba skosiła ją w dwa miesiące. Miała tylko 45 lat – wyznał tamten nieoczekiwanie a oczy z miejsca wypełniły mu się łzami. Jednak nie miałam czasu w jakikolwiek sposób zareagować, gdyż właśnie wtedy nadeszła dla owego mężczyzny kolej na wejście do gabinetu lekarskiego. Szybko wytarł rękawem oczy. Wysiąkał nos i nie oglądając się już na nic udał się do oczekującego na niego lekarza.
W poczekalni na moment zaległa głucha i ciężka cisza. Na szczęście po chwili czyjś telefon rozdzwonił się głośno skoczną melodyjką popularnego przeboju. Zza okna dał się słyszeć piskliwy dźwięk przejeżdżającej obok karetki. Komuś z zebranych głośno zaburczało w brzuchu. Ktoś inny zachichotał nerwowo. Ktoś jeszcze inny zaczął zawzięcie grzebać w szeleszczącej zawartości swojej torby z zakupami. Ja sama rozkaszlałam się ni stąd ni zowąd. Miałam wrażenie, że gardło wyschło mi na pieprz i maszeruje po nim oddział dokuczliwych mrówek. Cezary wiedząc, że źle znoszę przebywanie w gorących i suchych pomieszczeniach szybko podał mi butelkę wody mineralnej. Od razu zrobiło mi się lepiej. I w ogóle zwyczajność wróciła między ludzi jak gdyby nigdy nic.
Tylko pochylona do niedawna nad lekturą staruszka jęknęła boleśnie i nie mogąc chyba zapomnieć o tym, co wyznał mężczyzna w remisji zwiesiła bezradnie ramiona. W tym momencie nieprzytrzymywana przez nią książka zsunęła się z jej kolan i wówczas nareszcie ze zdumieniem dojrzeć mogłam niewidoczny dotąd tytuł. Była to „Komedia ludzka” Balzaka...