Walenty
wchodził do późnojesiennego lasu, coraz bardziej zagłębiając się w mgłę.
Korzystając z kilkudniowego ocieplenia postanowił wyciąć kilka uschłych pni
sosen, sterczących na pograniczu dąbrowy jego i Franka Mazura. A właściwie już nie
Franka a jego dwojga nastoletnich dzieci, które odziedziczyły po nim wszystko
jesienią ubiegłego roku, gdy odnaleziono ciało ich ojca wiszące na najniższej
gałęzi jedynego w tych okolicach sędziwego klonu.
- Tyle biedy w
narodzie, tyle nieszczęścia… - mruczał sam do siebie Walenty wspominając tamten
dzień i wzdychając we wciąż niegasnącym poczuciu dotkliwej utraty starego
przyjaciela.
- A pomocy żadnej
przyjąć nie chciał. Honorowy był gałgan jeden! To co, że i u nas bieda?! Konia
by się sprzedało i zawszeć to jakaś kropla gotówki by była. Chociaż na jedną
ratę! – zirytowany nagłym wspomnieniem wydobył z kieszeni woreczek z tytoniem i
sprawnie skręcając papierosa rozglądał się wokół. Las oddychał spokojem i
ostrym, żywicznym powietrzem. Mężczyzna znał ten las od zawsze. I kochał po
swojemu. Jednak od śmierci Franka niechętnie tu bywał. Dopiero dzisiaj pierwszy
raz przyszedł w te strony samotnie. W kieszeni niósł malutki znicz. Chciał
zapalić go w tym miejscu…Coś mocno ściskało go w gardle. Odchrząknął. Wysiąkał
nos w rękaw zniszczonej kurtki. Szedł dalej. Dymek z jego papierosa łączył się
z oparem mgły a delikatny powiew wiatru zanosił hen, za brzozowy zagajnik
właśnie tam, gdzie…
…Biegł tu wówczas
nieomal na łeb na szyję razem z drugim sąsiadem. To babka Klementyna, miejscowa
znachorka wracając z październikowego grzybobrania natrafiła na to makabryczne
znalezisko. Dysząc ciężko i nie potrafiąc słowa z siebie wydobyć z trudem
dotarła do domu Walentego. Na początku tylko wskazywała drżącym, kościstym,
pożółkłym od machorki palcem w stronę lasu. A potem łkając wydusiła z siebie
jedno zdanie:
- Idźcie, tam
Franek wisi na klonie…
Przyjechała policja. Dochodzenie po kilku
tygodniach umorzono, stwierdziwszy, że była to śmierć samobójcza i nic więcej
tu nie ma do gadania. Franek straszliwie zadłużony był w banku. Wszyscy o tym
wiedzieli. A zbiory pszenicy tamtego roku miał tak kiepskie, że nawet mu się za
ziarno nie zwróciło. Sprzedał kombajn i kawałek pola. Ale to nadal była kropla
w morzu potrzeb. Rodzinie groziła utrata ojcowizny. Wszystkiego, co od zawsze
było częścią ich świata. Jedynie znanej codzienności. Bank nie chciał iść na
rękę. Poczekać. Franek miał problemy z sercem. Na początku miotał się jak ptak
w klatce. Jeździł, to tu to tam. Błagał. Próbował ratować rodzinę. Potem popadł
w zobojętnienie i bezczynność. Całe dnie siedział przy oknie i nieobecnym
wzrokiem spoglądał w stronę lasu. Jego dzieci, Wojtek i Zośka zajęły się
wszystkim w gospodarce. Pomagała im dobra sąsiadka - babka Klementyna. A to obiad
ugotowała, a to pranie zrobiła. A to ciuchy zacerowała. Opiekowała się rodziną
tak troskliwie, że i matka rodzona lepiej by tego nie zrobiła. A matki już od
kilku lat nie miały. Strawiła ją kobieca choroba nowotworowa. Chociaż Franek
grosza wówczas nie szczędził żadnego, żeby kochaną żonę ratować. Na nic
wszystko. Doktory, znachory, szeptunki, uzdrawiacze a nawet Chińczyki ze swoimi
igłami! Jeden czort! Pieniądze tylko z człowieka wydusili a nic nie pomogli.
Nawet pobyt w prywatnej klinice psu na budę był. Zgasła Maryjka Frankowa jak ostatnia świeczka
na choince i od tej pory drętwota jakaś i smutek w domu pod lasem zapanowały,
choć ojciec z dziećmi wszystkie roboty, co trza było wykonywał a żadna ich
kaczka ani kura głodne nie chodziły. Jednak długi i procenty od nich dokładały
kolejne cegiełki zmartwień rodzinie. A kiedy widziano zbliżającą się od strony
wsi sylwetkę listonosza, niosącego jak zwykle kolejne przynaglenie do zapłaty,
to nikt się nie kwapił by onemu otwierać. A bolesna gula znowu do gardła szła. Tak
to wtedy było. Tak to Franka żal po żonie i narastająca bieda do tego
najgorszego czynu popchnęły. Jakoś jednak wszystko toczyło się do przodu, mimo
ciągłego poczucia zagrożenia ze strony oczekiwanego na dniach komornika.
W
pewien mglisty, październikowy poranek, chowając do kieszeni mocny, parciany
sznur Franek wymknął się po cichu z domu. Po południu znaleziono go na ustrojonym
w przepyszne, pomarańczowo-bordowe liście, klonie. Wisiał tam jak szarobura,
człekokształtna kukła. A obojętny wiatr poruszał nim z lewa do prawej, jakby
był ogromnym wahadłem wskazującym centrum trwogi i nieszczęścia na tym łez
padole…
… Rok po tamtych wydarzeniach Walenty minął
brzozowy zagajnik i rozgarnął ostatnie krzaki zasłaniające mu widoczność. Już
sięgał do kieszeni, żeby wyjąć znicz i zapalić go w miejscu zgonu przyjaciela,
gdy nagle…Nie, to niemożliwe! Na najniższej gałęzi klonu, dokładnie tak samo
jak wtedy wisiała jakaś drobna postać. Z gardła mężczyzny dobył się zdławiony
krzyk. Na wysokości jego ramion zwisały bezwładnie stopy Wojtka,
dziewiętnastoletniego syna Franka!
- Boże! Chłopaku!
Coś ty najlepszego zrobił?! – zawył mężczyzna i wspiąwszy się na odrzucony w
bok pieniek drżącymi rękami rozciął pętlę na szyi wisielca. Szybko, szybko! Może zdąży?! Masaż serca.
Sztuczne oddychanie. Serdeczne przemawianie. Potrząsanie. Nawet wodą z bajora
obok polewanie. Na nic wszystko. Urodziwa, pierwszym zarostem dopiero twarz
młodzieńca obwiedziona zimna była i stwardniała. Tylko z kącika ust sączyła się
strużka śliny…
Walenty nie miał przy sobie telefonu
komórkowego żeby zadzwonić po pogotowie czy policję. Nie znosił tych
nowoczesnych, zniewalających człowieka gadżetów. I teraz przecież też na nic by
mu się nie przydały. Do domu miał ze dwa kilometry. Błyskawicznie podjął
decyzję. Przewiesił sobie ciało chłopaka przez ramię i niczym taran przedzierał
się przez las, niosąc nieszczęśnika do wsi. Nawet nie zauważył, gdy z kieszeni
wypadł mu zapomniany teraz znicz i potoczył się między wystające z ziemi
korzenie klonu…
Cała wieś była w szoku. Cóż to za fatum
wisiało nad nieszczęsną rodziną Franka?! Czemuż to ten dopiero wchodzący w
dorosłe życie, na pozór pełen energii i siły młody mężczyzna targnął się na
siebie? Przecież dziewczynę śliczną z drugiej wsi miał. Samego sołtysa córkę. O
ślubie tam już była nawet mowa. I teraz to. Któż by się spodziewał? I jakże
osiemnastoletnia zaledwie Zośka, siostra Wojtka da sobie teraz sama radę ze
wszystkim? Dobrze, że stara Klementyna - znachorka przy niej była, gdy się
dziewczyna o śmierci brata dowiedziała. Dobrze, że i potem na krok jej nie
odstępowała w chorobie pielęgnując, co na biedaczkę wkrótce spadła. I nikt inny
tylko znachorka sprawą pochówku się zajęła. I nawet stypę dla dalszej rodziny,
co to się z drugiego końca Polski zjechała, uszykowała. Tak sobie żyły potem we
dwie. W zgodzie, cichości i żałobie jak matka z córką.
A policja przy wydatnej pomocy kolegów
tragicznie zmarłego Wojtka wpadła wreszcie na trop, co było powodem samobójstwa
chłopaka. Otóż w jeszcze większe długi on popadł chcąc spłacić dawniejsze długi
ojca. Najpierw zapożyczył się w jakiejś kasie. Tej, co to w reklamach cuda nie
widy obiecywała a następnie procentami ogromnymi od tej pożyczki przyduszała.
Potem żeby grosza skombinować w jakieś przemytnictwo zaczął się bawić.
Papierosy i wódkę zza wschodniej granicy przewoził. Z tamtejszą mafią w
konszachty się wdawał. Jednak przez jakiś czas wydawało się, że wszystko idzie
dobrze. Dług tatowy spłacił i nic już na gospodarce nie wisiało. Kasę
pożyczkową też jakoś uciszył. Tylko te chłopaki z gangu przemytniczego spokoju
mu nie dawały…A on skończyć z nimi chciał, bo się do żeniaczki szykował i na
uczciwą, czystą drogę wejść zamiarował. Uczepiły się go jednak tamte męty, jak jakie
rzepy uparte. Wciąż im musiał służyć, bo jak nie to szantażowały, że o
wszystkim przyszłemu teściowi rozpowiedzą, narzeczoną mu skrzywdzą, no i nici
będą z amorów oraz wesela. Takoż i nie dziwota, że zapętlony, ściśnięty bez
miary się chłopiec poczuł i nie mogąc już tego wszystkiego zdzierżyć wziął i
się obwiesił. A że na tym samym drzewie, co ojciec? To i co dziwnego, skoro
gałąź na nim w sam raz do takich rzeczy!
- Ściąć by ją
trzeba, co by innych do takich grzesznych czynów nie przywodziła – szeptały
stare kobiety, wracając z porannych rorat i żegnając się wielokrotnie, gdy
mijały bokiem pogrążony we mgle, cichy, Frankowy las.
- Ano, to już
chyba taka będzie ponura tradycja w tej rodzinie! Ino patrzeć, jak Zośka dołączy
i na klonie, jako ten sztandar załopocze!
- dowcipkowali pod sklepem spożywczym koledzy Wojtka z zawodówki. Gorzko
im jednak było od tych niewybrednych żartów. A gorycz tę musieli spłukiwać
coraz większymi ilościami najtańszego, znaczonego spirytusem piwa i wina
patykiem pisanego…
Tymczasem Zośka i Klementyna razem jakoś
gospodarzyły. Rok już od śmierci brata minął a dziewczyna z choroby wylizać się
nie mogła. Kasłała wciąż i kasłała. A zwykłe przeziębienie w jakąś chorobę płuc
się przekształciło. Lekarze mówili, że to nic. Że to na tle nerwowym tylko. A
zielarka Klementyna warzyła dzień w dzień najlepsze ziółka i swej podopiecznej
do picia na rychłe ozdrowienie z mlekiem kozim podawała.
- Ty pij serdeńko
i mi więcej nie choruj, bo przecież wszystkiemu tu sama nie podołam – dogadywała
serdecznie stara szeptucha, troskliwie gładząc rozpalone policzki słabowitej
Zośki.
A gdy zapadał zmrok i dziewczyna wreszcie
pogrążała się w niespokojny sen znachorka wychodziła do drugiej izby i dziwnie
się uśmiechając w tajemnym swym zeszycie coś długo pisała. Sękate palce sztywno
trzymały kopiowy ołówek. A w pożółkłym, grubym zeszycie powstawały kolejne,
lakoniczne zapiski…
- Frankowe pole
za górą warte 30 tysiączków.
- Dom z oborą coś
z dwieście tysięcy.
- Wojtek na pewno
gdzieś miał trochę grosza schowane. Trza dobrze poszukać w stodole.
- Franek lubił
wódkę ziołową z opium i wrotyczem popijać. Wojtkowi dziurawiec z wilczą jagodą
dobrze na spanie robił.
- Do mleka poza
jaskółczym zielem trza jeszcze naparstnicy zacząć dodawać
- Na klonie już
widać czerwone listki.
- Idzie pora…
Powyższe opowiadanie napisałam w związku z kolejną, zorganizowaną przez naszą koleżankę blogową Panterę, zabawą literacką. Tym razem trzeba było stworzyć kryminał! Och, było to dla mnie duże wyzwanie, gdyż nieszczególnie przepadam za tym gatunkiem literackim. Długo nie miałam żadnego pomysłu, na którym mogłabym oprzeć swoją historię. Wątpiłam, czy w ogóle uda mi się cokolwiek spłodzić aż wreszcie...Wreszcie w czasie spaceru z kozami nagle przypomniałam sobie pewne tragiczne wydarzenie mające miejsce jakiś czas temu w moim lesie...Serce zabiło mi mocniej. Wiatr świsnął znacząco i bezlitośnie zakrył granatowo sinymi chmurami niebieskie jeszcze przed chwilą niebo. Zaraz potem zaczęło lać jak z cebra. Czym prędzej wróciłam więc do domu, włączyłam komputer i wzięłam się za pisanie a po kilku godzinach opowiadanie było gotowe.
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu oraz ogromnej radości znowu moja opowieść zdobyła największą ilość głosów od czytelników. A wieść o pierwszej lokacie dotarła do mnie o poranku w pierwszy dzień Świąt, będąc tym samym wspaniałym prezentem świątecznym. I wiecie co? Zawsze lubiłam grudnie, ale tak cudownego grudnia jak ten, dawno już nie miałam! Kochanej Panterze jestem niezmiernie wdzięczna za organizowanie takich jak ta, zabaw literackich. Gdyby nie jej pomysłowość nigdy nie dowiedziałabym się o sobie tego, iż potrafię stworzyć jakiś horror czy kryminał! Panterko, jesteś czarodziejką!:-))♥
Wszystkim czytelnikom dziękuję za pozytywny odbiór mojego pisania oraz za niezmiennie uskrzydlającą mnie życzliwość i sympatię!Pozdrawiam Was kochani serdecznie!:-))***