Ano właśnie! Lampki
na choince dawno zgasły, czas pędzi przed siebie bez opamiętania, na świecie wydarzenie
goni wydarzenie a na tym blogu dziwnie wszystko zastygło, zamarło, a nawet jak gdyby
zamarzło. A przecież prawdziwie mroźnej zimy nie ma (choć zdarzyło się u nas parę
nocy z kilkoma kreskami na minusie i śniegu też troszkę popadało).
Już kilka
razy w ciągu ośmiu lat blogowania miewałam różnej długości przestoje. Bo po
pierwsze czuję, że czasem trzeba od blogowania odejść niczym od nałogu. Popatrzeć na nie z boku.
A po drugie spróbować znaleźć dla siebie coś innego albo po prostu żyć tak jak żyje
większość z nas, bez konieczności opisywania wybranych momentów swego życia połączonego
z niemal ekshibicjonistycznym odkrywaniem duszy. Parę już razy byłam nieomal
pewna, że potrzeba pisania, blogowania w ogóle na zawsze zgasła we mnie jak lampka
na choince i nigdy już nie zapłonie. Bo napisałam już wszystko. Bo zbyt się
powtarzam. Bo nie ma o czym pisać, gdy niewiele się dzieje, gdy niewielu ludzi się
spotyka a dzień do dnia jest podobny. Bo blogowa rutyna, ta powtarzalność
pisania, czytania, komentowania coraz częściej nuży, zniechęca, zdumiewa, zwłaszcza
gdy spojrzy się na nią z dystansu. Bo chciałabym pisać inaczej a nie bardzo potrafię.
Bo uwięzłam w tym blogowym zakręceniu niczym chomik na swej karuzeli. A choć
próbuję zrobić coś więcej, wyjść poza ten kołowrót, to mimo ponawianych prób nie
bardzo mi się to udaje…
Owładnięta takimi myślami powoli odchodzę więc od pisania.
Zanurzam się w zwyczajnym, codziennym bycie. Robię, co do mnie należy. Zrywam
kolejne kartki z kalendarza. Przeglądam się w lustrze nowo poznanych książek i
filmów. Wędruję w krainę wspomnień. Patrzę jak wydłużają się a potem skracają sople zwisające z daszku przybudówki. Ech! Raz mi dobrze, raz źle. Coś rozumiem
mocniej a coś mniej. Co odgonię jedną zasłonę mgły, to pojawia się następna. Co
sprostam jednemu wyzwaniu, to za zakrętem czeka nowe. Jak to w życiu…
A co z blogiem? O dziwo, wciąż jest! Nie znika
niczym złudzenie, mara. Zdaje się wytrwały, mocny niczym dom, który choć zostawiony sam
sobie i mocno wychłodzony, nadal cierpliwie i ufnie czeka na rozniecenie ognia.
I tyle w nim dobrych myśli, wspomnień, miłych sercu chwil, serdecznych uczuć
płynących od czytelników, rzadkiego w realnym świecie ciepła i zrozumienia.
Może więc taki wirtualny dom to wcale nie jest mało? Może warto wrócić doń
kolejny raz i znowu umeblować go sobą? Próbuję wobec tego. Raz jeszcze…
Zazwyczaj, w miarę rozkręcania się w pisaniu,
ogienek znowu zaczyna się żarzyć, pełgać a w końcu płonąć silnym światłem.
Karuzela wiruje pełną parą. I wreszcie odchodzą w dal wątpliwości, niepokoje
oraz niemożności. I znowu jest się w środku jak gdyby nigdy nic. I znowu z
lekkością czy rozpędem płyną słowa, słowa, słowa...Nie wiem jak będzie tym
razem, czy znowu da się rozdmuchać tę
niewyraźnie tlącą się iskierkę. Dlatego piszę na próbę. Nieśmiało. Ot, żeby coś
napisać. Żeby może w ten sposób przerwać tę blokadę. Przełamać obezwładniającą
niemoc. Skruszyć lód milczenia. Nie wiem, czy mi się to uda. Niczego nie
obiecuję, ale piszę bo widzę, że się martwicie, bo nie chcę zawieść siebie i
Was a także dlatego, że i mnie w końcu
zrobiło się trochę pusto bez tego pisania. Bo jeśli nie zapiszę teraz tego, co
jest, to po czasie zda mi się jakby wcale tego nie było. Blog pozwala wszak utrwalić
co nieco i przypomnieć po latach to, co było jakąś istotną częścią opowieści. A poza wszystkim wciąż mam nadzieję, że uda mi
się przebić do schowanej pod warstwą lodu Oli. Tej kreatywnej, otwartej i spełnionej.
Tej spragnionej ludzkiej bliskości. Tej wierzącej, iż pisanie ma moc oraz sens…
Co się u nas
działo przez ten czas milczenia? Przytaszczyliśmy do domu setki koszy z drewnem i wynieśliśmy dziesiątki wiader popiołu. Piece centralnego ogrzewania i kuchenny co dnia dopominały się o zapełnienie a potem opróżnienie przepastnych brzuchów. Jaka zima jest, taka jest, ale im jesteśmy starsi, tym mocniej zależy nam na cieple i komforcie w domu. Nadal trwały, trwają i będą trwały prace
łazienkowe. Kilkanaście metrów kwadratowych ścian i podłóg zostało zalepionych
kafelkami. Obecnie jesteśmy na etapie czekania na dowóz wanny a zatem już za
parę dni będziemy mogli się wreszcie do woli wypluskać, porządnie wygrzać stare
kości w pachnącej, bardzo ciepłej wodzie. Z naszym zdrowiem było i jest przeróżnie
(np. ja dopiero co przeszłam grypę żołądkową). Strasznie wychodziły mi włosy,
więc ścięłam je na króciutko (przynajmniej nowy prysznic i wanna nie będą się
zapychać). Różnie jest też z nastrojem. Nieraz jeszcze bardziej nieobliczalnym
i zmiennym niż pogoda. Ale liczy się przecież to, iż żyjemy i nasze cztery psy
oraz dwa koty żyją z nami jak wprzódy. I ogród drzemie w oczekiwaniu na kolejne
przebudzenie. I łąki falują suchymi trawami w rytm powiewów wiatru. A pobliski
bukowo - świerkowy las upojnie pachnie lasem, choć znowu nieznani sprawcy dokonali
w nim kilku oszpecających wycinek a myśliwi swym makabrycznym działaniem nie
raz zakłócili spokój…
Niedawno
rozmawiałam telefonicznie z moją przyjaciółką ze Śląska, Bożenką. I zdziwiłam
się, gdy powiedziała, że od początku zimy ani przez moment nie było u niej
biało, a co z nieba spadło, to zaraz stopniało albo zamieniło się w niezbyt
malowniczą, szarą breję. Także nasza obecna zima nie przypomina tych
dawniejszych, a jednak trochę bieli tu było i mimo kolejnego ocieplenia nadal
jest. Psy zdołały wybiegać się wśród bezkresu połaci pól, wytarzać i wybawić w śnieżnym
pyle. Postanowiłam więc pokazać parę zimowych fotografii zrobionych przed
kilkoma dniami. Cóż, w blogowaniu bardzo miłe jest to, że jest komu, jest gdzie
pokazywać zdjęcia. Bo choćby nawet podobne widniały tu po wielekroć, to i tak przecież
każde kolejne jest odrobinę inne, malowane innym nastrojem, związane z innymi
wspomnieniami.
Strasznie wieje
od paru dni za oknem. Nie chce się z domu wychodzić. Internet zawiesza się co i
rusz. Wicher w kominie chichocze, wyje i śpiewa na głosy. Słońce to chowa się,
to ukazuje spoza chmur. Deszcz siecze wściekle po szybach. Jacek –
paskuda uparcie sika po kątach, podczas gdy Misia o byle co kłoci się z Hipą. Jedna
ma widoczną szramę pod okiem a druga na szyi. A Zuzia, jak to Zuzia spogląda na
to wszystko bezradnie i chcąc nas udobruchać patrzy tkliwie w oczy, trąca
zimnym, mokrym nosem i namolnie podstawia grzbiet oraz mocno utyty zad do klepania.
I to by chyba dzisiaj
było na tyle…Acha, jeszcze jedno. Pozdrawiam Was serdecznie i dziękuję, że
nadal tu zaglądacie. A do posłuchania zostawiam Wam piosenkę z drugiej części „Krainy
lodu”. Piękne, moim zdaniem, i słowa i muzyka…