czwartek, 28 grudnia 2023

Nasza jest noc…

 


…Cicha noc, święta noc….Zaniosło się dookoła echem chóralne śpiewanie dobiegające od chaty Jamrożego. Stała owa chatynka na samym skraju lasu, toteż wszelki ruch w obejściu i chałupie dobrze był zawsze słyszalny przez pierwsze brzozy, topole, dzikie bzy i olchy. I zaraz pełne ulgi westchnienie zaszumiało w koronach najbliższych drzew.

- Nareszcie, nareszcie…Chwila spokoju. A może i parę dni spokoju jak dobrze pójdzie. Choć z nimi, z ludźmi to nigdy nic nie wiadomo! Małoż to pijaczków w wigilijną noc się tu zapuszcza? Małoż to par zamiast po pasterce do domów wrócić, po lesie łazi, naprzykrza się i kolędy swoje fałszywie wyśpiewuje? Małoż domorosłych fotografów mir tutejszym mieszkańcom beztrosko zaburza, gwiazdki betlejemskiej niby to wypatrując a tak naprawdę bez ładu i składu po chaszczach błądząc?  – zaskrzypiał zgryźliwie stary dąb. Ten, co to go ostatnia burza śnieżna w połowie zgięła, w połowie złamała. Ale mimo wszystko żył. Istniał. Cieszył się kolejnym cudownym ocaleniem. W przeciwieństwie do pary dorodnych buków, po których zostały tylko na urągowisko wystające z ziemi dwa ucięte krzywo pniaki. A myślały biedaki, że znów im się upiecze. Bo to wiele lat już tak bez szwanku rosły, srebrząc się i pnąc ku dobrotliwemu słonku. Jeszcze chwila a i dąb by przerosły. Jeszcze roczek, dwa a by spoglądały z góry na okoliczne dąbrowy. Ale przyszła ich pora jako zawsze prędzej czy później przychodzi. Drwale zrobili co mieli zrobić, wycięli i buki i one dąbrowy dorodne a pewnie teraz w którejś z chałup dzięki tym drzewom wesoło ogień buzuje. A ludziska cieszą się, że ciepło im w ręce, że mogą mleka dla dzieci i pierogów na piecu zagrzać. A że tam teraz na miejscu dąbrowy pusta, jeno trawą bujną pokryta płaszczyzna? Tak to już jest, tak było i tak zawsze będzie. Kiedyś przecież nowe drzewa tu wyrosną a o starych nikt pamiętać nie będzie.

 Jednak świeże wspomnienie zostało po zgrabnym świerczku, co to od paru już lat czuł na sobie dotyk nieustępliwego przeznaczenia. I owo przeznaczenie dopadło go wreszcie parę dni temu w osobach dwóch rumianych, wiejskich chłopaków, co to dawno już upatrzyli go sobie jako bożonarodzeniową choineczkę. Stary dąb zerknął ze współczuciem na to, co po młodym świerczku pozostało.

- Ot, taki już nas los, przecie! – orzekła sosenka, która takoż parę dni temu straciła kilka dorodnych gałązek. W sam raz nadawały się na stroiki świąteczne, toteż nie zdziwiła się wcale, jak córka Jamrożego pewnego popołudnia przydreptała tu ze swoim ostrym kozikiem i ścięła kilka jej pachnących wieczną zielenią ramion.

- Odrosną, odrosną zaraz… - pocieszała się zerkając z niepokojem na stale kapiącą z ran żywicę.

-  Cichaj już, cichaj sosenko! Dobrze będzie. I ciesz się, bo nareszcie chwila spokoju nastała…Oni tam swoje odprawiają święta a my mamy tu swoją cichą noc. Upragnioną noc – zaszumiał rosnący nieopodal jesion.

- Nasza jest noc! – poniosło się po lesie melancholijno-żałosne wycie watahy wilków, co to zeszłej jesieni przywędrowały w te strony i postanowiły zostać. Nie lepiej tu było ani nie gorzej, niż w innych lasach, ale gdzieś przecie trzeba było żyć. Jakiekolwiek by to życie nie było. Snuły się więc wilki tu i ówdzie na jelonki i koziołki niby to polując a tak naprawdę na wiejskie psy, kury albo owce się zasadzając. Bo tak po prawdzie nie chciało im się wcale za śmigłymi sarnami biegać, skoro tyle innego, łatwiej dostępnego dobra było w okolicy. Poza tym coś je ku ludzkim siedzibom gnało. Coś im kazało stale być blisko tych schowanych między jabłoniami  i gruszami chałup. Niosła się między wilkami legenda, że winna temu była pewna bezdomna suka, co to w ich stado dawno temu się wrodziła i psich cech chcąc nie chcąc w krew im przelała. Teraz tak już miały, że i bały się ludzkich istot i tęskniły do nich jednocześnie. A nie mogąc znaleźć z nimi porozumienia, na złość im chociaż robiły zwierzęta gospodarskie porywając albo dzieciska wracające ze szkoły strasząc. I biegały wciąż w pobliżu, wyły i płakały żałośnie, samych siebie nie rozumiejąc, jako w jakimś omamieniu przedziwnym wciąż trwając.

- Nasza jest noc! – pokwikując zgodnie odrzekły im z ciemności buchtujące między dąbczakami wypasione na żołędziach dziki. Warchlaki plątały się beztrosko między dorosłymi a srebrzysty księżyc oświetlał wyraźne paski na ich grzbietach. Cała polana lśniła teraz od tego blasku a resztki śniegu na gałęziach świerków jaśniały brylantowym migotaniem.

   Gdzieś tam daleko, choć przecież całkiem blisko był świat ludzi. Świat dziwny, gwarny i niepojęty. Pełen szczekliwych, agresywnych słów, tęsknych pisków i pijackich nawoływań, chóralnych śpiewów, ale i samotnych łkań. A tych łkań, zdawało się lasowi, z roku na rok coraz więcej się słyszało. Ale wcale nie bezradne łkania były najgorsze a cisza. Cisza bezdenna płynąca od struchlałych w bólu i beznadziei serc istot, co to choć krew w nich jeszcze uparcie krążyła, to one wcale już nie wiedziały po co to wszystko i jak długo przyjdzie im się jeszcze z samymi sobą męczyć. Las czuł ten ludzki ból i samotność całym sobą. I wiele tu w przeszłych latach widział, wiele zauważał i pamiętał, choć pamiętać nie chciał. Głębokie rowy obronne wyryte w bezbronnej leśnej ziemi. Leje i dziury bo bombach i pociskach. Doły, w których ludzie grzebali innych ludzi a litościwa trawa pospołu z jeżynami i paprociami szybko zarastała i ukrywała te oraz inne, późniejsze mogiły. I jeszcze pamiętał las o tym człowieku, co zeszłej wiosny zawędrował tu pewnego wieczora i choć wokół życie budziło się z całą mocą i radością odrodzonej natury, ten nijakiej radości w duszy nie miał. A wręcz przeciwnie. Pustka mu z oczu wyzierała i rozpacz ostateczna. A tak mu widocznie źle było na świecie, że na zawsze uciec od niego zapragnął. Oddał się zatem w czułe objęcia wiosennego lasu zawisając na sznurze przymocowanym do gałęzi kwitnącej pięknie dzikiej czereśni. Huśtał się tam przez wiele dni a ptaki przysiadały na jego czuprynie i zastanawiały się, czy da się jego płowe włosy jakoś na budowę gniazda spożytkować. A las patrzył i wzdychał, bo nie mógł przecież zrobić nic innego, jak tylko westchnąć głęboko a potem starać się zapomnieć i żyć tym, co było leśnym życiem.

  Bo tak. Tutaj nareszcie trwała noc. Upragniona. Pierwsza od dawna, gdy nie zagrażała fala złaknionych darmowych choinek złodziei. A jeszcze wcześniej zastępów uzbrojonych w warkotliwe piły drwali a w końcu i watah grzybiarzy. Bo ci ostatni intruzi najdokuczliwsi bywali. O gdybyż to jeszcze zbierali tylko zwyczajnie grzyby! Ale nie! Oni jak zwykle przynosili ze sobą tyle hałasu i zniszczenia, tyle zostawiali szklanych i plastikowych butelek, puszek czy kolorowych papierków, że każdego roku las truchlał widząc ich nieprzebrany, jesienny napływ. A oddychał z radością, gdy pierwsze śniegi zakrywały litościwie owe paskudne śmieci, gdy przymrozki warzyły sterczące tu i ówdzie prawdziwki czy podgrzybki. Na te, poza leśnymi zwierzętami, nikt już nie mógł się złakomić. I dobrze.

   Lisica, co się to z jamy pośród liści właśnie wygrzebała wyszeptała w mrok jedno tylko zdanie, znane tu wszystkim hasło:   -„Nasza jest noc” Wiedziała, że szeptu jej wysłucha młody, przystojny lis, co to w okolicy od jakiegoś czasu krążył i jej śladów wypatrywał. Cieszyła się, że udało jej się umknąć najpierw kłusowniczym wnykom a potem polowaniu, co to parę tygodni temu w tych stronach trwało. A całkiem było blisko by stała się upragnionym łupem jednego czy drugiego myśliwego uzbrojonego w superszybki samochód terenowy, nowoczesny sztucer i lornetkę. Ale umknęła. Cudem chyba, bo to i dwa psy gończe ją tropiły a nagonka zewsząd trwała taka, że nie lada sprytu i wytrzymałości trzeba z jej strony było by na bezpieczne bagniska resztką sił dobiec. Przeleżała tam w rowie czas jakiś. Odpoczęła. A gdy się całkiem w lesie uspokoiło przylizała zmierzwione futro, napiła się wody z kałuży i wreszcie w swój ulubiony rejon wróciła. Bo on czekał na nią. Wierny, cierpliwy, zakochany rudo-siwy lis…

- Nasza jest noc – zanucił miłośnie jej wielbiciel wynurzając się spomiędzy zielonego gąszczu jeżyn i przywołując ją do siebie.  Wyprężyła się na jego widok. Zgrabnie ogonem po ziemi zamiotła. Uszami zastrzygła. A potem wsłuchana w jego śpiew i rytm swego serca w upojeniu za nim podążyła. Ale widział to tylko księżyc i  stary dąb, co to od zawsze lubił takie pary podpatrywać a potem ich potomstwu się przyglądać i dobrze mu życzyć.  Ileż już on tu widział i znał lisów, wilków, jeleni, saren, dzików, zajęcy, wiewiórek, kun i myszy! Do tylu się przywiązywał, nad tyloma śmiał się i płakał, że aż w jedno mu się wszyscy zlali. W jeden oddech i błysk, w jeden ruch i szelest. W jedno pełne ufności w opiekę lasu istnienie.

   W tym czasie ludzie siedzieli w swoich przystrojonych świątecznie domach. Grzali się w cieple ognia, spoglądali w swe oczy w blasku świec.

 - Dziadku dębie, dziadku dębie wytłumacz mi, czemu ludzie stale nas tutaj nachodzą. Czy tak im źle w ich ludzkich chatach? Dlaczego tak często zaburzają nasz spokój? Przecież my ich w ich domostwach nie nachodzimy. Czy i oni nie mogliby tak samo? – dobiegł go nieśmiały szept rosnącej w jego cieniu młodej kaliny. I ona miała z ludźmi związane przykre wspomnienie. Oto dorosła i tej jesieni pierwszy raz okryła się czerwonymi koralami. Wyglądała z nimi tak pięknie, że aż budziła zazdrość okolicznych dzikich bzów i leszczyn. Ale pewnego pochmurnego dnia od strony wsi nadjechała hałaśliwymi quadami zgraja ubranych w kaski złaknionych silnych wrażeń młodzieńców. Narobili takiego zgiełku, że ziemia aż dygotała. A do tego rozchlapali dokoła tyle błota, że kalina większość swych korali postradała a te, które zostały pokryły się szarą, ohydną skorupą.

- Bo oni, kalinko miła,  też z lasu prastarego się wywodzą. Kiedyś wszyscy żyli razem, szczęśliwie. Ludzie, zwierzęta i drzewa. Las był domem dla wszystkich. A potem ludzie odeszli i teraz mają w sercach wieczny, bolesny brak. Próbują go czymś zapełnić, a nie potrafią. I chociaż tęsknią, to nie rozumieją za czym ta tęsknota… - odparło ze smutkiem wiekowe drzewo i zadrżało współczuciem, gdy od strony pobliskiej chaty znowu coś zaniosło się nieustępliwym, corocznym echem zwykłego o tej porze świętowania.

- Cicha noc, święta noc…Ano cicha, ano święta…I oby taką pozostała. Zawsze. Choć wiadomo, że za parę dni znowu ci tam hałasować będą, grzmieć i huczeć po północy, rozbłyski dziwne na niebo wypuszczać, leśne istoty niewinne strasząc. Biedni ci ludzie, co to ciszy się boją. Pewnie w tej ciszy mogliby za dużo ze swych skrywanych myśli usłyszeć, za dużo prawdziwych uczuć doznać. Toteż robią wszystko by je czymkolwiek zagłuszyć, odsunąć od siebie jakby ich wcale nie było  – westchnął dąb dostrzegłszy z ulgą, że w końcu światełka w chałupie Jamrożego gasnąć zaczęły. Niedługo potem tylko blask księżyca i ledwie widocznej na niebie gwiazdy oświetlał pogrążony w swym tajemniczym, niedostępnym dla ludzkich oczu dzianiu grudniowy, nocny las…

 




 P.S.

Za inspirację do napisania powyższej opowieści dziękuję serdecznie Jael, autorce bloga https://ambasadaducha.blogspot.com/.

czwartek, 21 grudnia 2023

Zachód…

 


 


   W miejscu, w którym mieszkam często mam możliwość obserwowania spektakularnych wschodów słońca. Podziwiam je o każdej porze roku a jesienią i zimą chyba najczęściej. Co do urokliwych zachodów, to widuję je tutaj rzadko. Nie dlatego, że ich nie ma w ogóle. Są, ale przeważnie chowają się za lasami i wzgórzami, a do tego trwają bardzo krótko. A ponieważ zachody zwiastują rychłe nadejście zmroku, nie mam odwagi by ruszyć w dal i zagłębiać się w otaczające mnie knieje, gdyż wiem, że drogę powrotną musiałabym odbyć w zupełnych ciemnościach. W tej sytuacji pozostaje mi zatem czekać aż wreszcie których z zachodów zdecyduje się tak silnie pomalować niebo w czerwienie, pomarańcze i złoto, że aż będzie to widoczne także w pobliżu naszego siedliska.



   I oto w mijającym tygodniu doczekałam się takiego prezentu od zachodzącego słońca. Cały poprzedzający ów wspaniały zachód dzień pełen był światła, niebieskości i malowniczych obłoków. Nie spodziewałam się jednak, że zakończy go tak niesamowity pokaz płomienistych lśnień oraz taniec intensywnych, zmiennych barw ukazujących się nad pobliską drogą, wzgórzami i bukowym lasem.



   Odwrócona od okna stałam przy zlewie szykując wątrobianą zupkę dla mlaskających niecierpliwie psów, gdy nagle biała miska Jacusia, którą napełniałam psią strawą zabłysła na różowo. Także kremowe kafelki nad zlewem przybrały barwę dojrzałej brzoskwini. Zdumiona natychmiast zerknęłam w stronę okna i ujrzałam początek niezwykłych kolorystycznie przemian na dopiero co tak nieskazitelnie błękitnym niebie. Poruszając się szybko niczym na niemym filmie podałam psom ich obiadek a potem narzuciwszy ciepłą bluzę czym prędzej wypadłam na podwórko z aparatem fotograficznym, żeby nie przegapić, nie uronić nic z rozgrywających się tam cudowności.






   Po kilkunastu minutach uznawszy, że wszystko będzie jeszcze lepiej widoczne z okien na piętrze popędziłam na górę naszego domu i niemal do zmroku robiłam zdjęcie za zdjęciem.





   Czy kiedyś zobojętnieję na wspaniałości widoczne na pogórzańskim niebie? Czy odechce mi się jak z procy wyskakiwać na dwór i gnać przed siebie z błyskiem w oku oraz nieodłącznym aparatem fotograficznym? Może się tak stać, bo czas zmienia wszystkich i we mnie też coraz mniej tej nieco egzaltowanej,  zachwyconej światem Oleńki a coraz więcej rozczarowanej i zmęczonej rzeczywistością Olgi. Zauważam to i godzę się z tym. Jednak na szczęście wciąż jeszcze niekiedy nachodzi mnie siła i ochota by podziwiać to, co jest, to, co widzą moje oczy i co porusza serce, co koi znękane wiadomościami z bliska i daleka nerwy. Moja łódź ratunkowa - natura i jej bezcenne dary.






   I jeszcze jedno. Ów tak rzadko widoczny na moim niebie piękny zachód uświadomił mi coś ważnego. To, że czegoś nie widzę, że nie dostrzegam czegoś obok nie znaczy przecież, że tego czegoś w ogóle nie ma. Gdzieś jest. I w tej chwili, gdy ja bezskutecznie wypatruję na niebie radujących oczy i serce przemian, ktoś je właśnie dostrzega, ktoś się nimi zachwyca, dla kogoś są sednem istnienia. W tym samym momencie, w różnych częściach świata dzieje się przecież wiele ciekawych i ważnych rzeczy. Niekiedy widoczne są one tylko na chwilę i znikają zanim się je dostrzeże. Bywa też, iż niepotrzebnie wypatruję ich gdzieś daleko, gdy tymczasem one znajdują się bardzo blisko mnie. W zwyczajnym, powszednim życiu. W czyimś uśmiechu i ciepłym słowie. Albo chociażby w różowym cieniu na psiej misce. Jednak często potrzeba czasu by te cuda dostrzec i pojąć, by barwy zachodu i wschodu zmieniły kolory duszy, by odrodziły w niej to, co pragnie odrodzenia…



   Z okazji Świąt Bożego Narodzenia oraz nadchodzącego Nowego Roku oboje z Cezarym życzymy Wam zdrowia, spokoju oraz nieprzemijającego światła nadziei…


wtorek, 5 grudnia 2023

Magicznie poza matrixem…

 


 

   Ponieważ poprzedni post nazwałam „Prawdziwa zima”, to już nie wiem jak nazwać mam ten, kiedy przedstawiona tutaj zima jest moim zdaniem jeszcze prawdziwsza, mroźniejsza, bardziej magiczna. No bo tak. Zgodnie z prognozami wydarzył się wczoraj u nas cudownie pogodny dzionek.  Słonecznej pogodzie towarzyszył, rzecz jasna, silny mróz. A ponieważ w przeddzień padał deszcz ze śniegiem wszystko malowniczo pokryło się grubą warstwą lodu. I śnieg i gałązki drzew i jagody kaliny i sznurek na pranie i płoty i metalowe zasuwki w bramach oraz furtkach.


  

   Do tego stopnia świat tu pozamarzał, że nie dało się otworzyć żadnej z naszych furtek. Byliśmy oto uwięzieni w zaczarowanej zimowej krainie lodu i śniegu. Jednak świat za płotem kusił zmiennymi barwami i złoto-srebrzystymi błyskami.  Wołał by natychmiast wyjść w ten zmrożony poranek i powędrować w dal, bo gdzieś tam, za kolejnym zakrętem cuda prawdziwe się chowały. Cuda zimowego świtania a potem spektakle tryumfującego na wielokolorowym niebie słońca.  Musiałam zatem wymyślić sposób na wydostanie się z naszej samotni pod lasem. Właśnie teraz. Koniecznie. Nie czekając na żadne ocieplenie ani odwilż. Gdyby nie było innego wyjścia przystawiłabym pewnie drabinę i przelazła przez płot. Na szczęście wystarczyło przynieść czajnik gorącej wody i polać nią obficie żelazny łańcuszek oraz skobelek. Wówczas furtka odskoczyła i oto roztoczył się przede mną widowiskowo piękny, pełen oddechu wolności i radości poranek. Odniosłam do domu czajnik a potem nacisnąwszy mocniej ulubioną, pomarańczową czapkę na uszy wyruszyłam przed siebie.




   Jak zwykle zdawało się, że wieś jeszcze śpi albo dopiero budzi się do życia. Nikogo bowiem nie spotkałam na swej drodze. Nawet żaden samochód obok nie przejechał. Mogłam sobie wędrować w tej baśniowej krainie sama wyglądając też pewnie niczym nazbyt wyrośnięty krasnal:-)



   O dziwo, na drodze wcale nie było ślisko. Lód chował się pod cienką warstwą świeżego śniegu i pewnie dzięki temu szło się całkiem łatwo i przyjemnie. Ale więcej w tym było zatrzymywania się, przykucania i pochylania, niż wędrówki naprzód. Bo jakże tu się nie zatrzymać i nie zachwycić spektaklem kryształowych lśnień i tajemniczych migotań rozgrywającym się na okolicznych polach i w zagajnikach, w gałęziach każdego mijanego krzewu czy drzewka, na dachu kapliczki, na kablach elektrycznego napięcia? Wszędzie dokoła było coś, co zaciekawiało, zapierało dech w piersiach. Co budziło skojarzenia z baśniową krainą Królowej Śniegu.  I sama już nie wiedziałam, czy łzy, które płynęły po moich policzkach wywołane są silnym wzruszeniem, czy może tylko mrozem. A pewnie jednym i drugim.





   Szłam więc obcując z tym czystym pięknem, zapominając o całym świecie, tak dalekim teraz ze swoimi bolączkami, problemami, lękami i frustracjami. Liczyło się tylko to zaklęte w czasie tu i teraz. Miałam przejmujące wrażenie, jakbym tak naprawdę żyła właśnie w tamtych chwilach swobodnej, samotnej wędrówki w bezkres. Jakby wszystko to, co dotąd wydawało mi się życiem było tylko jakąś symulacją komputerową, narzuconym matrixem. Jakbym nagle, wbrew zamysłom i scenariuszom twórcy tej gry (a może dzięki jego przyzwoleniu?) wydostała się poza obowiązującą planszę. 





   Nie pierwszy już raz nawiedza mnie takie wrażenie. To trochę tak jak bywa ze snem. Bardzo rzadko zdarza się bym we śnie rozumiała, że to tylko sen. Niekiedy jednak zdarza mi się taki przebłysk i wówczas albo budzę się gwałtownie albo śnię nadal świadomie. Tym bardziej, jeśli sen jest piękny i pragnęłabym by nigdy się nie kończył…A myślę też, że w tym wyjściu poza matrix najważniejsza jest wola wydostania się. I ciągłe szukanie, zadawanie pytań, niegodzenie się na narzucone schematy i toki rozumowania. Niezgoda, na to, co wciska się nam do głów, na to, w co bezkrytycznie każą nam wierzyć. Ważne jest  zaufanie swojej intuicji, ciągłe drążenie i próby zajrzenia tam, gdzie nie chcą abyśmy zaglądali. Kto? Kim są owi tajemniczy „ONI”?  To oczywiście twórcy tego matrixa. Ci, którzy chcą rządzić i narzucać swą wolę. Którzy nie znoszą żadnych odstępstw od normy i próbują zagłuszać, ośmieszać, karać tych, którzy ośmielają się mieć odmienne zdanie, inaczej postrzegać rzeczywistość.





   Przeczytałam wczoraj pod jednym z oglądanych vlogów komentarz, który wyjątkowo mocno do mnie przemówił. Brzmiał on mniej więcej tak: „W wirtualnej rzeczywistości, w której żyjemy coraz częściej zdarzają się awarie”. A więc nie tylko mnie nawiedza takie uczucie, że żyjemy w ułudzie, że w coś się komuś wymyka spod kontroli, że nie wszystko toczy się tak, jak według twórców tej wirtualnej gry powinno się toczyć. Coraz więcej pojawia się nielogiczności, dziwacznych a nawet bezsensownych zdarzeń i wiadomości, coraz trudniej znaleźć w naszej rzeczywistości solidne oparcie. Ale czy może istnieć jakiekolwiek oparcie w świecie, którego tak naprawdę nie ma a tylko się nam wmawia, że jest? Czy naprawdę potulnie musimy się zgadzać na bycie bezwolnymi „ludzikami” z jakiejś szalonej, ogłupiającej gry? Czy powinniśmy dać się przestawiać na tej planszy, jakbyśmy nie mieli własnej woli, własnej sprawczości? Ech! Takie i inne rozważania rodziły się w mej głowie podczas tej porannej wędrówki. I nie zakłócały one mojego spokoju a wręcz przeciwnie. Miałam wrażenie, że korespondują one z otoczeniem i z tym jakże rzadkim i cennym uczuciem wyzwolenia. Być może to zlodowacenie wszystkiego wokół i ta poranna niemożność wydostania się z naszego siedliska była takim symbolicznym uświadomieniem mi, iż z całym życiem tak właśnie jest. Że jeśli tylko się postaram, jeśli nie poddam się niemocy, to potrafię wyjść z lodowego więzienia, z tego matrixa w matrixie…








   Rozważania rozważaniami a tymczasem słońce wspinało się coraz wyżej i coraz mocniej lśniło na błękitniejącym niebie. Jednak mnie wciąż mało było cudownych doznań i widoków. Postanowiłam zrobić wszystko, by móc wydostać się jeszcze dalej i zobaczyć jeszcze więcej malowanych lodem i śniegiem przestrzeni. Pragnęłam też dzielić ów zachwyt z Cezarym. Wiedziałam jednak, że owo postanowienie okupić będę musiała bardzo ciężką pracą. Chodziło bowiem o to, że nasz stojący przed domem samochód pokryty był grubą, twardą warstwą zlodowaciałego śniegu. I podjazd wokół niego prezentował się podobnie. Trzeba było zatem zagonić Cezarego do odmrażania autka a siebie do odśnieżania przestrzeni przed i za bramą. Już wkrótce zabraliśmy się oboje do zgodnej, wytężonej roboty. I oto po dwóch godzinach machania szuflą, łopatą, szczotką i skrobaczką dzieło było skończone. Ogromne kawały lodu wylądowały w przydrożnym rowie a zaspy śniegu w naszym ogrodzie przypominały małe Himalaje.  Psy od razu z radością zaczęły po nich skakać, wiercić w białym puchu nosami i gonić się dokoła samochodu. Teraz oboje z Cezarym musieliśmy się szybko przebrać w domu, bo od tego odśnieżania cali byliśmy mokrzy od potu. Wzmocnieni gorącą herbatką z miodem, cytryną i imbirem zamknęliśmy wytarzane w śniegu psy w domu. A potem  ubrani cieplutko oraz uzbrojeni w aparaty fotograficzne wsiedliśmy do naszego srebrzystego rumaka aby pomknąć w dal.


   

   Chciało się nam pojechać nad San. Dawno tam bowiem nie byliśmy a pamiętaliśmy, że zimą bywa tam magicznie. Rzeka oddalona jest od nas o kilkanaście kilometrów, ale gdy w sąsiednim przysiółku stanie się w odpowiednim miejscu na przełęczy można bez trudu dostrzec w dole pobłyskującą tam szarosrebrną nitkę Sanu.

   Ależ to był zjazd! Z górki na pazurki! Jechaliśmy tak wolno, jak tylko się dało a samochód sam się toczył a właściwie ześlizgiwał po stromej i kiepsko odśnieżonej wąskiej, asfaltowej dróżce. Ta wyprawa była sporym ryzykiem, bo przecież okazać się mogło, że będziemy mieć problem z wjazdem w drodze powrotnej. Jednak jak to my, lubiliśmy samym sobie oraz rzeczywistości rzucać śmiałe wyzwania. I jeśli postanowiliśmy jechać za swoim marzeniem, nic nie mogło nas od tego odwieść. Tym bardziej, iż realizację tego marzenia okupiliśmy naprawdę morderczą pracą przy odśnieżaniu. Należała się nam przecież za to nagroda!

   W ciągu kilkunastu minut dojechaliśmy nad San. A tam okazało się, że droga jest jeszcze bardziej śliska, niż w naszych okolicach. Lód błyszczał na niej malowniczo a zaspy po bokach uniemożliwiały zatrzymanie się gdziekolwiek albo zawrócenie. Wreszcie udało nam się dojechać do dwóch zielonych kładek nad rzeką. W ich pobliżu znaleźliśmy odrobinę miejsca dla samochodu, zatem nareszcie mogliśmy wyruszyć na fotograficzne łowy. Jednak słońce grało z nami w kotka i myszkę. To ukazywało się ponad drzewami i posrebrzało wspaniale okolice, to chowało się za chmurami i wówczas wszystko wokół gasło, szarzało, stawało się pospolite i zwyczajne.






   Jednak mimo wszystko parę ciekawych zdjęć udało nam się zrobić. Udało się zajrzeć w ciemne tonie rzeki, zapatrzeć na odległe wzgórza i łąki.  Zatem plan był wykonany i można było wracać do domu.



   Udało nam się cudem jakimś wjechać do naszej wioski. Obyło się bez zakładania łańcuchów albo zostawiania samochodu na dole i wspinaniu się nogach pod górę. A nieraz w przeszłości już tak bywało. Zatem pogratulowaliśmy sobie wyczynu i w świetnych nastrojach zajechaliśmy przed dom stwierdzając jak zwykle, że wszędzie dobrze, ale u siebie najlepiej. Psy wyskoczyły na nasze powitanie witając się tak entuzjastycznie jakby nie było nas cały dzień a przecież minęło niewiele ponad godzinę, od kiedy wyruszyliśmy.



   Chciałabym zakończyć ten tekst konstatacją, że dobrze jest wracać, ale i dobrze wyruszać. Bo przecież życie to ciągła wędrówka a tylko my sami możemy i powinniśmy decydować, gdzie są granice naszej odwagi, granice poznania. Poza tym wyrwanie się z matrixa chociaż na chwilę zawsze dobrze człowiekowi robi…


Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost