…Cicha noc, święta
noc….Zaniosło się dookoła echem chóralne śpiewanie dobiegające od chaty
Jamrożego. Stała owa chatynka na samym skraju lasu, toteż wszelki ruch w
obejściu i chałupie dobrze był zawsze słyszalny przez pierwsze brzozy, topole,
dzikie bzy i olchy. I zaraz pełne ulgi westchnienie zaszumiało w koronach
najbliższych drzew.
- Nareszcie, nareszcie…Chwila
spokoju. A może i parę dni spokoju jak dobrze pójdzie. Choć z nimi, z ludźmi to
nigdy nic nie wiadomo! Małoż to pijaczków w wigilijną noc się tu zapuszcza?
Małoż to par zamiast po pasterce do domów wrócić, po lesie łazi, naprzykrza się
i kolędy swoje fałszywie wyśpiewuje? Małoż domorosłych fotografów mir tutejszym
mieszkańcom beztrosko zaburza, gwiazdki betlejemskiej niby to wypatrując a tak
naprawdę bez ładu i składu po chaszczach błądząc? – zaskrzypiał zgryźliwie stary dąb. Ten, co
to go ostatnia burza śnieżna w połowie zgięła, w połowie złamała. Ale mimo
wszystko żył. Istniał. Cieszył się kolejnym cudownym ocaleniem. W
przeciwieństwie do pary dorodnych buków, po których zostały tylko na urągowisko
wystające z ziemi dwa ucięte krzywo pniaki. A myślały biedaki, że znów im się
upiecze. Bo to wiele lat już tak bez szwanku rosły, srebrząc się i pnąc ku
dobrotliwemu słonku. Jeszcze chwila a i dąb by przerosły. Jeszcze roczek, dwa a
by spoglądały z góry na okoliczne dąbrowy. Ale przyszła ich pora jako zawsze
prędzej czy później przychodzi. Drwale zrobili co mieli zrobić, wycięli i buki
i one dąbrowy dorodne a pewnie teraz w którejś z chałup dzięki tym drzewom
wesoło ogień buzuje. A ludziska cieszą się, że ciepło im w ręce, że mogą mleka
dla dzieci i pierogów na piecu zagrzać. A że tam teraz na miejscu dąbrowy
pusta, jeno trawą bujną pokryta płaszczyzna? Tak to już jest, tak było i tak
zawsze będzie. Kiedyś przecież nowe drzewa tu wyrosną a o starych nikt pamiętać
nie będzie.
Jednak świeże wspomnienie zostało po zgrabnym świerczku,
co to od paru już lat czuł na sobie dotyk nieustępliwego przeznaczenia. I owo
przeznaczenie dopadło go wreszcie parę dni temu w osobach dwóch rumianych, wiejskich
chłopaków, co to dawno już upatrzyli go sobie jako bożonarodzeniową choineczkę.
Stary dąb zerknął ze współczuciem na to, co po młodym świerczku pozostało.
- Ot, taki już nas los,
przecie! – orzekła sosenka, która takoż parę dni temu straciła kilka
dorodnych gałązek. W sam raz nadawały się na stroiki świąteczne, toteż nie
zdziwiła się wcale, jak córka Jamrożego pewnego popołudnia przydreptała tu ze
swoim ostrym kozikiem i ścięła kilka jej pachnących wieczną zielenią ramion.
- Odrosną, odrosną zaraz… -
pocieszała się zerkając z niepokojem na stale kapiącą z ran żywicę.
- Cichaj już, cichaj sosenko! Dobrze będzie. I
ciesz się, bo nareszcie chwila spokoju nastała…Oni tam swoje odprawiają święta
a my mamy tu swoją cichą noc. Upragnioną noc – zaszumiał rosnący nieopodal
jesion.
- Nasza jest noc! – poniosło
się po lesie melancholijno-żałosne wycie watahy wilków, co to zeszłej jesieni
przywędrowały w te strony i postanowiły zostać. Nie lepiej tu było ani nie
gorzej, niż w innych lasach, ale gdzieś przecie trzeba było żyć. Jakiekolwiek
by to życie nie było. Snuły się więc wilki tu i ówdzie na jelonki i koziołki
niby to polując a tak naprawdę na wiejskie psy, kury albo owce się zasadzając.
Bo tak po prawdzie nie chciało im się wcale za śmigłymi sarnami biegać, skoro
tyle innego, łatwiej dostępnego dobra było w okolicy. Poza tym coś je ku
ludzkim siedzibom gnało. Coś im kazało stale być blisko tych schowanych między
jabłoniami i gruszami chałup. Niosła się
między wilkami legenda, że winna temu była pewna bezdomna suka, co to w ich
stado dawno temu się wrodziła i psich cech chcąc nie chcąc w krew im przelała.
Teraz tak już miały, że i bały się ludzkich istot i tęskniły do nich
jednocześnie. A nie mogąc znaleźć z nimi porozumienia, na złość im chociaż
robiły zwierzęta gospodarskie porywając albo dzieciska wracające ze szkoły strasząc.
I biegały wciąż w pobliżu, wyły i płakały żałośnie, samych siebie nie rozumiejąc,
jako w jakimś omamieniu przedziwnym wciąż trwając.
- Nasza jest noc! – pokwikując
zgodnie odrzekły im z ciemności buchtujące między dąbczakami wypasione na
żołędziach dziki. Warchlaki plątały się beztrosko między dorosłymi a srebrzysty
księżyc oświetlał wyraźne paski na ich grzbietach. Cała polana lśniła teraz od
tego blasku a resztki śniegu na gałęziach świerków jaśniały brylantowym
migotaniem.
Gdzieś tam daleko, choć przecież całkiem
blisko był świat ludzi. Świat dziwny, gwarny i niepojęty. Pełen szczekliwych,
agresywnych słów, tęsknych pisków i pijackich nawoływań, chóralnych śpiewów,
ale i samotnych łkań. A tych łkań, zdawało się lasowi, z roku na rok coraz
więcej się słyszało. Ale wcale nie bezradne łkania były najgorsze a cisza.
Cisza bezdenna płynąca od struchlałych w bólu i beznadziei serc istot, co to
choć krew w nich jeszcze uparcie krążyła, to one wcale już nie wiedziały po co
to wszystko i jak długo przyjdzie im się jeszcze z samymi sobą męczyć. Las czuł
ten ludzki ból i samotność całym sobą. I wiele tu w przeszłych latach widział,
wiele zauważał i pamiętał, choć pamiętać nie chciał. Głębokie rowy obronne
wyryte w bezbronnej leśnej ziemi. Leje i dziury bo bombach i pociskach. Doły, w
których ludzie grzebali innych ludzi a litościwa trawa pospołu z jeżynami i
paprociami szybko zarastała i ukrywała te oraz inne, późniejsze mogiły. I
jeszcze pamiętał las o tym człowieku, co zeszłej wiosny zawędrował tu pewnego
wieczora i choć wokół życie budziło się z całą mocą i radością odrodzonej
natury, ten nijakiej radości w duszy nie miał. A wręcz przeciwnie. Pustka mu z
oczu wyzierała i rozpacz ostateczna. A tak mu widocznie źle było na świecie, że
na zawsze uciec od niego zapragnął. Oddał się zatem w czułe objęcia wiosennego
lasu zawisając na sznurze przymocowanym do gałęzi kwitnącej pięknie dzikiej
czereśni. Huśtał się tam przez wiele dni a ptaki przysiadały na jego czuprynie
i zastanawiały się, czy da się jego płowe włosy jakoś na budowę gniazda
spożytkować. A las patrzył i wzdychał, bo nie mógł przecież zrobić nic innego,
jak tylko westchnąć głęboko a potem starać się zapomnieć i żyć tym, co było
leśnym życiem.
Bo tak. Tutaj nareszcie trwała noc.
Upragniona. Pierwsza od dawna, gdy nie zagrażała fala złaknionych darmowych
choinek złodziei. A jeszcze wcześniej zastępów uzbrojonych w warkotliwe piły drwali
a w końcu i watah grzybiarzy. Bo ci ostatni intruzi najdokuczliwsi bywali. O
gdybyż to jeszcze zbierali tylko zwyczajnie grzyby! Ale nie! Oni jak zwykle
przynosili ze sobą tyle hałasu i zniszczenia, tyle zostawiali szklanych i plastikowych
butelek, puszek czy kolorowych papierków, że każdego roku las truchlał widząc
ich nieprzebrany, jesienny napływ. A oddychał z radością, gdy pierwsze śniegi
zakrywały litościwie owe paskudne śmieci, gdy przymrozki warzyły sterczące tu i
ówdzie prawdziwki czy podgrzybki. Na te, poza leśnymi zwierzętami, nikt już nie
mógł się złakomić. I dobrze.
Lisica, co się to z jamy pośród liści
właśnie wygrzebała wyszeptała w mrok jedno tylko zdanie, znane tu wszystkim
hasło: -„Nasza jest noc” Wiedziała, że
szeptu jej wysłucha młody, przystojny lis, co to w okolicy od jakiegoś czasu
krążył i jej śladów wypatrywał. Cieszyła się, że udało jej się umknąć najpierw kłusowniczym
wnykom a potem polowaniu, co to parę tygodni temu w tych stronach trwało. A
całkiem było blisko by stała się upragnionym łupem jednego czy drugiego
myśliwego uzbrojonego w superszybki samochód terenowy, nowoczesny sztucer i
lornetkę. Ale umknęła. Cudem chyba, bo to i dwa psy gończe ją tropiły a nagonka
zewsząd trwała taka, że nie lada sprytu i wytrzymałości trzeba z jej strony
było by na bezpieczne bagniska resztką sił dobiec. Przeleżała tam w rowie czas
jakiś. Odpoczęła. A gdy się całkiem w lesie uspokoiło przylizała zmierzwione
futro, napiła się wody z kałuży i wreszcie w swój ulubiony rejon wróciła. Bo on
czekał na nią. Wierny, cierpliwy, zakochany rudo-siwy lis…
- Nasza jest noc – zanucił
miłośnie jej wielbiciel wynurzając się spomiędzy zielonego gąszczu jeżyn i
przywołując ją do siebie. Wyprężyła się
na jego widok. Zgrabnie ogonem po ziemi zamiotła. Uszami zastrzygła. A potem wsłuchana
w jego śpiew i rytm swego serca w upojeniu za nim podążyła. Ale widział to
tylko księżyc i stary dąb, co to od
zawsze lubił takie pary podpatrywać a potem ich potomstwu się przyglądać i
dobrze mu życzyć. Ileż już on tu widział
i znał lisów, wilków, jeleni, saren, dzików, zajęcy, wiewiórek, kun i myszy! Do
tylu się przywiązywał, nad tyloma śmiał się i płakał, że aż w jedno mu się
wszyscy zlali. W jeden oddech i błysk, w jeden ruch i szelest. W jedno pełne
ufności w opiekę lasu istnienie.
W tym czasie ludzie siedzieli w swoich przystrojonych
świątecznie domach. Grzali się w cieple ognia, spoglądali w swe oczy w blasku
świec.
- Dziadku dębie, dziadku dębie wytłumacz mi,
czemu ludzie stale nas tutaj nachodzą. Czy tak im źle w ich ludzkich chatach?
Dlaczego tak często zaburzają nasz spokój? Przecież my ich w ich domostwach nie
nachodzimy. Czy i oni nie mogliby tak samo? – dobiegł go nieśmiały szept
rosnącej w jego cieniu młodej kaliny. I ona miała z ludźmi związane przykre
wspomnienie. Oto dorosła i tej jesieni pierwszy raz okryła się czerwonymi
koralami. Wyglądała z nimi tak pięknie, że aż budziła zazdrość okolicznych
dzikich bzów i leszczyn. Ale pewnego pochmurnego dnia od strony wsi nadjechała hałaśliwymi
quadami zgraja ubranych w kaski złaknionych silnych wrażeń młodzieńców. Narobili
takiego zgiełku, że ziemia aż dygotała. A do tego rozchlapali dokoła tyle
błota, że kalina większość swych korali postradała a te, które zostały pokryły się
szarą, ohydną skorupą.
- Bo oni, kalinko miła, też z lasu prastarego się wywodzą. Kiedyś
wszyscy żyli razem, szczęśliwie. Ludzie, zwierzęta i drzewa. Las był domem dla
wszystkich. A potem ludzie odeszli i teraz mają w sercach wieczny, bolesny
brak. Próbują go czymś zapełnić, a nie potrafią. I chociaż tęsknią, to nie
rozumieją za czym ta tęsknota… - odparło ze smutkiem wiekowe drzewo i zadrżało
współczuciem, gdy od strony pobliskiej chaty znowu coś zaniosło się
nieustępliwym, corocznym echem zwykłego o tej porze świętowania.
- Cicha noc, święta noc…Ano
cicha, ano święta…I oby taką pozostała. Zawsze. Choć wiadomo, że za parę dni znowu ci
tam hałasować będą, grzmieć i huczeć po północy, rozbłyski dziwne na niebo
wypuszczać, leśne istoty niewinne strasząc. Biedni ci ludzie, co to ciszy się
boją. Pewnie w tej ciszy mogliby za dużo ze swych skrywanych myśli usłyszeć, za
dużo prawdziwych uczuć doznać. Toteż robią wszystko by je czymkolwiek zagłuszyć,
odsunąć od siebie jakby ich wcale nie było – westchnął dąb dostrzegłszy z ulgą, że w
końcu światełka w chałupie Jamrożego gasnąć zaczęły. Niedługo potem tylko blask
księżyca i ledwie widocznej na niebie gwiazdy oświetlał pogrążony w swym
tajemniczym, niedostępnym dla ludzkich oczu dzianiu grudniowy, nocny las…