- Och, zimno!
Strasznie zimno! – narzekamy z Cezarym widząc rano na zewnętrznym termometrze
temperaturę minus siedemnaście i czując jak szybko dom wyziębił się po nocy.
- Znowu trzeba nanieść drewna, bo wczoraj wszystko
poszło! – stwierdzamy z westchnieniem i ubrawszy się na cebulkę oraz odziawszy
gumofilce drepczemy po chrzęszczącym śniegu do drewutni. Tam ładujemy do
wielkich koszy grube kloce i targamy to we dwoje do domu. Pieski biegają za
nami w tę i we wtę. Ale mają zabawę! Plączą się pod nogami. Gonią się po całym
ogrodzie. Na oknach budynku gospodarczego mróz wymalował abstrakcyjne esy
floresy. Coraz więcej sopli zwisa z dachu.
Rozładowujemy
drewno do wielkiej skrzyni w kotłowni i idziemy znowu po następny ładunek. I
tak kilka razy. Zgromadzonego latem a potem pracowicie zwiezionego pod wiatę i do budynku gospodarczego drzewa
ubywa w coraz większym tempie. A zdawało się nam, że tyle go mamy! Trzeba przynieść
dwa kosze drobniejszego drewna pod kuchnię i skrzynkę drewienek rozpałkowych. Do
tego jeszcze przyda się worek trocin i kawałek grubego kartonu. Uff! Na dzisiaj dosyć noszenia. Starczy tego
dobrego. I dobrze, bo nasze kręgosłupy czują to boleśnie.
Rozpalam w
kuchni i przymykam do niej drzwi, żeby ciepło nie uciekało na korytarz. Zadowolone
psy ładują się na kanapę i fotel. Na piecu gotują się wątroby i porcje rosołowe
dla zwierząt. Woda bulgocze w czajniku. Zaparzam dla nas mielony len. Grzeję
też garnek zupy. Grzybówka, barszcz, rosół albo jarzynowa – żelazny zestaw u
Jaworów, dobry na śniadanie, obiad i kolację. Cezary podsmaża na patelni kilka
jajek oraz parę kromek czerstwego chleba. Naciera go czosnkiem. Upojny zapach
wwierca się w nozdrza. Śniadanko gotowe. Och, jak przyjemnie chrupie ten chleb!
Zaparzamy jeszcze kawę. Więcej nam nic nie trzeba.
Siedzimy w kuchni
przy oknie. Skrzący za oknem śnieg wygląda groźnie, ale i pięknie. Gałązki lipy i jabłoni pokryły się kryształkami
szronu. Ptaszki licznie przybywają do zrobionego przez Cezarego karmnika.
Sikorki, nieliczne wróble, sójki i gile, dzięcioł. Jak magnez przyciągają je
kawałki słoniny zatknięte na drucikach oraz ziarenka owsa, pszenicy i
słonecznika wsypane do środka. Dobrze, że odśnieżarka przejechała rano i wydobyła
z tej wielkiej, śnieżnej równiny pogórzańskich pól kompletnie zasypaną i
schowaną w śniegu drogę. Znowu pewnie dzisiaj jakieś sanie przemkną koło
naszego domu. Wszak na taką pogodę to najlepszy pojazd dość często jeszcze w
naszych stronach używany. Pojawi się też w ciągu dnia parę quadów, kilka
samochodów osobowych, autobus szkolny i to by było na tyle. A poza tym będzie
trwała cisza (przerywana, rzecz jasna, od czasu do czasu szczekaniem naszych
psów) a śnieg i mróz pomalują w try miga rzeczywistość tak, jakby nic tu nie
jeździło i w ogóle żywej duszy w okolicy nie było. Gdyby nie nieliczne smużki
dymu unoszącego się z kominów sąsiednich domów zdawać by się nawet mogło, że to
zupełne bezludzie, oddane we władanie coraz bardziej roztańczonej Królowej
Śniegu.
- W sumie to niewiele się tu od dawnych czasów zmieniło.
Widok przez okna prawie taki sam jak pięćdziesiąt, czy sto lat temu. I zima
taka sama – wzdycha Cezary odsuwając firankę żeby lepiej widzieć drogę i przejeżdżające
po niej z rzadka pojazdy sąsiadów.
- A jednak zmieniło się dużo! – odpowiadam i kartkuję książkę,
której fragmenty chcę przeczytać Cezaremu. A w końcu tak dobrze nam w tej
kuchni i tak nas oboje wciąga lektura, że czytam mu wszystko od początku do
końca i tylko przez te kilka godzin czytania dla wzmocnienia popijam sok
owocowy i podjadam podtykane przez męża ziarenka dyni i suszone owoce żurawiny…
Akcja czytanej
przeze mnie książki toczy się na Pogórzu Dynowskim w czasach II wojny
światowej. Opowiada o kampanii wrześniowej, o życiu podczas okupacji, o
konspiracji na tych terenach, o powojennej działalności band UPA. Książka
obfituje we wzruszające momenty, opowieści
o bohaterskich akcjach, czy okrutnym zachowaniu okupantów, ale są też w
niej opisy zim. Zim podobnych a jednocześnie niepodobnych do obecnych, bo
pełnych wojennej grozy, głodu i lęku. Oto kilka fragmentów tej opowieści
dotyczących koszmaru zimy 1941/1942…
„ Takich ostrych
mrozów, obfitych opadów śniegu, zawiei i zamieci, mieszkańcy gminy Dubiecko nie
przeżywali od dwudziestu lat. Już pierwszy, październikowy napływ „syberyjskich”
mrozów, spowodował wielkie spustoszenie w zaskoczonej tym atakiem przyrodzie.
Wróble zamarzały w locie i padały na ziemię. Jana, ps. „Sierotka” ubolewała nad
losem niewinnych ptaszków i zbierała je niczym grudki lodu po podwórzu stryja
Wojtusia, a także na klepisku jego stodoły.
Trzaskającym mrozom towarzyszyły obfite
opady śniegu, lodowate wiatry, zawieje i zamiecie. Drogę biegnącą przez wieś
przykrywały dwumetrowe zaspy, przez które nie mogły się przebić zwykłe,
drewniane pługi. Trzeba było łopatami wycinać głębokie tunele i torować
przejazd dla niemieckich pojazdów i dla chłopskich sań. Sołtys organizował w
tym celu „specjalne brygady” mężczyzn, które staczały łopatowe boje z zaspami,
z mrozem i arktycznymi wiatrami”
„W czasie tej wczesnej, ostrej i długiej
zimy, ludziom brakowało opału, w który nie zdołali zaopatrzyć się w lecie i w
jesieni. Liczył się każdy kawałek drewna choćby z płotu wyrwanego(…)”.
„Drzewa owocowe
pękały od mrozów, masowo wymarzały także leśne drzewa.”
„W zimie 1942 roku,
obok ostrych mrozów i śnieżyc, wystąpiła fala głodu, szczególnie przykrego na
obszarach Polski wschodniej, okupowanej wcześniej przez Sowietów a następnie
przez Niemców. Sprawcą głodu był nieurodzaj 1941 roku i szalejąca wojna na
Wschodzie. Okupanci wyznaczali teraz ogromne kontyngenty w zbożu, ziemniakach,
w mięsie i nabiale, których wielu rolników nie było w stanie odstawić. Wszelkie
zaległości w dostawach płodów były bezwzględnie karane wywózką do obozu
koncentracyjnego, bądź ciężkim więzieniem w Dubiecku lub w Przemyślu. Zagrożeni
represjami rolnicy oddawali nieraz tej zimy ostatnie ziarno, żeby uniknąć policyjnej
interwencji.”
„Z wioski każdego
dnia wyruszali za chlebem nękani głodem ludzie, nieśli tobołki, wstępowali od domu
do domu i prosili o garstkę ziarna, choćby kilka ziemniaków, czy buraków
cukrowych, z których mogli ugotować słodki wywar lub gęstą melasę.”
„ Trafiali tutaj także
ludzie ze wschodnich terenów powiatu, a nawet z dystryktu lwowskiego. Kupowali,
lub żebrali datki żywnościowe, a kiedy wracali z tobołkami do swych domów na
stacjach czyhała na nich policja niemiecka i ukraińska, żeby odebrać im te
dobra i ukarać na nielegalny handel. Kary były szczególnie drastyczne: za kilka
kilogramów ziemniaków, torebkę zboża, lub bochenek chleba, katowano właściciela
w nieludzki sposób, a nawet rozstrzeliwano.” – Tomasz Blecharczyk, „Kryptonim „Niewiadka””, wydawnictwo Radostowa,
Starachowice 2010.
Wracamy z
Cezarym do naszej zwyczajnej, pogórzańskiej rzeczywistości. Trzeba dorzucić drew
do pieca. Nakarmić zwierzaki. Odśnieżyć przed domem. Przeczytać wiadomości w
Internecie. Pójść do swych codziennych, zwyczajnych spraw ciesząc się tym, że
dane nam jest żyć w latach pokoju i życząc sobie z całego serca by ten dobry czas
nigdy się nie skończył…