- Lepiej nie pisz o tym! Ludzie pomyślą, że masz obsesję
na tym punkcie! Za często poruszasz ten
temat! – powiedział Cezary, gdy zapytałam co myśli o temacie następnego, ewentualnego
posta.
- Obsesję? – powtórzyłam i umilkłam stropiona.
Popatrzyłam na drzewa za oknem okryte leciuteńką, seledynową mgiełką. Zerknęłam
na zieleniejące soczystą trawką podwórko i na jabłonie szykujące się do
ukazania ogromnej bujności pąków kwiatowych. No tak – wiosna, panie sierżancie!
Trzeba się cieszyć i intensywnie działać a nie popadać w głębokie zamyślenie na
tematy wcale nieradosne…
- Ale zdaje mi się, że na blogu powinno się pisać o tym,
co człowieka obchodzi, co naprawdę porusza, co mu nie pozwala przejść
obojętnie. Dzielić się uczuciami – jakiekolwiek by one nie były a nie ubierać
maskę wesołka, idealisty czy pogodnego marzyciela, bo ludzie się do tego
przyzwyczaili i takie są oczekiwania, bo przecież idą święta! – powiedziałam bardziej do
siebie samej, niż do Cezarego, który zajął się oglądaniem aparatów
fotograficznych w Internecie i nie bardzo chyba miał chęć na omawianie tego typu kwestii.
- A z drugiej strony…Ludzie mają tyle zgryzot, tyle
problemów osobistych, że pragną chociaż w strefie blogowej odpocząć od nich,
zapomnieć, zresetować się. Czy wobec tego powinnam wciskać się w tę strefę ze
swoją powagą i smutkiem…? Psuć czytelnikom humor? Może lepiej milczeć,
przeczekać te swoje słotne chwile, uporać się z nimi w cichości i nie dzielić się nimi z nikim? –
monologowałam bez żadnego odzewu ze strony męża.
- Oj, Oluś! Zrobisz, co będziesz chciała. Zrobisz, jak
czujesz! Jak zawsze zresztą… – Cezary westchnął
w końcu z rezygnacją i znowu spojrzał w swój monitor przenosząc się w
rzeczywistość pełną najnowszych cudów techniki w dziedzinie fotografii. Zrobiło
mi się głupio. Poczułam się bowiem jak Barbara Niechcic, która stale obarczała
biednego Bogumiła swoimi wątpliwościami, ambiwalentnymi uczuciami i histeriami.
Niełatwo żyć z taką Barbarą…
Zamyśliłam się
na długo. Cezary jest zawsze pierwszym i najważniejszym czytelnikiem moich
postów. Bardzo liczę się z jego zdaniem, bo wiem, że on chce dla mnie jak
najlepiej. Jeśli jego męczą już pewne tematy, to pewnie i inni czują podobnie. Może
więc ma rację, próbując powstrzymać mnie przed pisaniem o …śmierci?
Piszę jednak, bo
mimo wiosny ten temat nie znika, a wręcz przeciwnie, jest jeszcze wyrazistszy,
gdyż tworzy bolesny dysonans na tle ogólnego
rozświergotania, buchającej zewsząd siły odrodzenia i rozkwitającej, jak
co roku o tej porze, nadziei na lepsze. Niestety, tak już jest ten świat
urządzony, że podczas gdy jedni się cieszą i mają wiosenny przypływ energii,
inni chorują i gasną. I nie ma tu znaczenia, czy trwa akurat wiosna, czy
jakakolwiek inna pora roku…
Do niedawna żyły
w naszym gospodarstwie cztery kury i kogut. Było to maleńkie, bardzo zżyte ze
sobą stadko. Kogut troszczył się jak umiał o wszystkie swoje żony, będące w
wieku emerytalnym zielononóżki kuropatwiane. Wskazywał im miejsca wśród trawy,
gdzie można było skosztować robaczków i innych kurzych smakołyków. Zachęcał do
jedzenia. Krzykiem ostrzegał przed drapieżnikami nadlatującymi z nieba. Wyprowadzał
je rano z kurnika a wieczorem dawał sygnał do powrotu w domowe pielesze. Tak
było co dnia. Sielankowa powtarzalność. Jednakże przedwczoraj w ich pogodnym zazwyczaj
żywocie zaczęło się coś psuć. Jakiś kawałek układanki nie chciał wejść na swoje
miejsce. Oto jedna z kur od kilku godzin tkwiła nieruchomo w kurzym wigwamie i
nie zainteresował jej nawet makaron - kolanka (ulubiony przez mój drób
smakołyk), który wyniosłam im do ogrodu po południu. Nie reagowała na
ponaglenia koguta, ani na kłótnie swych kurzych towarzyszek, jak zwykle
zazdrosnych o najlepsze kęski i wyrywające je sobie wzajemnie. Leżała zupełnie
nieruchomo. Grzebyczek kurki, tak zwykle czerwony i pogodnie sterczący opadł
jej na bok i zbladł. Kucnęłam przy niej, żeby przyjrzeć się uważniej, żeby
zrozumieć, co się z nią dzieje. Po
chwili nie miałam żadnych wątpliwości. Przyszedł jej czas. Kiedyś przecież
musiał przyjść a ten słoneczny, kwietniowy dzień nadawał się do tego tak
dobrze, jak każdy inny. Ale żal mi było kurzej starowinki, która przeżyła w
naszym gospodarstwie kilka szczęśliwych lat, która przetrzymała zimowe miesiące
zamknięcia w kurniku i oto teraz, gdy wszystko się zieleniło a promienie słońca
tak przyjemnie ogrzewały ogród, gdy można by się nareszcie tym cieszyć, jej
przyszło umierać…Żal mi też było koguta, może nawet bardziej od kurki, bo
widziałam jak mocno przeżywa dziwne osowienie oraz nieruchomość swej żony i wiedziałam
jak smutno mu będzie potem...
Biedna zielononóżka
leżała stale w tej samej pozycji a jej zaniepokojony, pierzasty mąż przychodził
wciąż do niej, przyglądał się biedaczce, potrząsał bezradnie łebkiem, coś mówił
w kurzym języku, do czegoś usilnie namawiał. Kura próbowała wstać, przejść choć
parę kroczków, ale nie miała na to siły i znowu opadała bezwładnie na trociny,
którymi wysłane jest wnętrze wigwamu. Oczy
umierającej były coraz bardziej mgliste i nieobecne…
Mijały godziny i
słońce zaczęło powoli zachodzić. Zbliżał się też czas powrotu kur do kurnika.
Ale tylko trzy z nich były do tego gotowe. Kogut tkwił cały czas przy swojej
czwartej żonie i najwidoczniej nie chciał opuścić jej w biedzie. Wobec tego
pozostałe trzy zielononóżki także weszły do wigwamu i solidarnie z kogutem przycupnęły
tam zmartwione. Ich sylwetki wyrażały przygnębienie, bezradność i żal. Dla nich także konanie jednej z nich było
małym końcem świata, bo choć często kłóciły się i dziobały, to jednak lubiły się
wzajemnie, bo każda z nich była ważna dla pozostałych.
Wieczorne zimno
zaczęło ogarniać już ogród. Płatki stokrotek stuliły się a przez cały dzień
urzędujące na jabłoniach sikorki gdzieś się pochowały. Pozbieraliśmy i pochowaliśmy z Cezarym
wszystkie narzędzia ogrodnicze, których używaliśmy przy oczyszczaniu warzywnika
z chwastów i przekopywaniu ziemi. Nanieśliśmy do domu drewna do rozpalenia w
piecu, bo nocą wciąż zdarzają się u nas przymrozki i byliśmy gotowi do
zakończenia kolejnego, pracowitego dnia.
Trzeba było jeszcze zamknąć kurnik, ale jak tu go zamknąć, skoro
zielononóżki wraz z kogutem nadal tkwiły nieruchomo w wigwamie i najwidoczniej
zamierzały tam zostać na noc? Musiałam wobec tego pomóc podjąć im decyzję i
zagonić kurze towarzystwo do budynku gospodarczego. Kogut po raz ostatni
spojrzał na nieruchomą kurkę a potem dając sygnał do wymarszu smętnie
powędrował w stronę kurnika. Za nim gęsiego kroczyły trzy wierne żony.
Zamknęłam za nimi drzwiczki i przez chwilę nasłuchiwałam odgłosów z wewnątrz. Zazwyczaj
kury długo dyskutowały o czymś przed snem, zmieniały pozycję na grzędzie i
gdakaniem ogłaszały to całemu światu. Tym razem panowała w środku zupełna
cisza. Westchnęłam ciężko i poszłam po ledwo już żywą kurkę, spoczywającą w
rogu wigwamu. Wzięłam ją na ręce. Pogłaskałam delikatnie. Nawet nie otworzyła
oczu. Oddech miała ciężki, chrapliwy i świszczący. Zaniosłam ją do kurnika i
ułożyłam w zacisznym zakątku na miękkim sianie. Pogładziłam jej mięciutkie
piórka na grzbiecie. I wyszłam. Nic więcej nie mogłam dla niej zrobić. Odkąd
mieszkam na wsi nie raz już widziałam kury w takim stanie. Nie było dla niej
nadziei.
Nazajutrz wraz z
Cezarym pochowaliśmy w głębokim dołku jej zimne, sztywne ciało. Ileż już takich
ciał skrywa ziemia naszego ogrodu? Ileż tego typu, smutnych chwil przeplatało
materię naszej tutejszej codzienności? A przecież takie rzeczy są czymś zupełnie
zwyczajnym i dość częstym na wsi. Tu i życie i śmierć odczuwa się wyraziściej.
Wiele rzeczy widzi się w całej ich drastyczności, do której trzeba przywyknąć, pogodzić
się bo…takie jest życie.
Po śmierci
czwartej żony kogut i pozostałe jego małżonki cały dzień spędziły w wigwamie, w
tej samej pozycji, co poprzedniego dnia. Nie widziałam nawet by coś jadły i
piły. Nie wydawały też z siebie żadnych głosów. Były smutne i zgaszone. Głęboko
przeżywały utratę towarzyszki, swą kurzą żałobę. A mówi się, że kury to istoty głupie i
bezmyślne…
Na szczęście miną
kolejne dni i kury powoli zapomną o tej, której już z nimi nie było. I ponownie
będą cieszyć się słońcem, robaczkami, makaronem i szmaragdową trawą. Aż do
następnego razu, gdy znów na którąś z nich przyjdzie jej czas…
Myślicie pewnie
– to przecież tylko kura. Po co ten tekst? Ileż kur ginie codziennie, ileż z
nich ląduje na talerzach w postaci pieczonych udek i skrzydełek i nikt się nad
nimi nie roztkliwia? Czy nie lepiej spojrzeć na ludzi, na ich tragedie? A mnie
przyszło do głowy, że jeśli w niebie jest jakiś Wyższy Byt, to patrzy na ludzi,
kury i inne zwierzęta tak samo. I sprawiedliwie nie robi rozróżnienia czyje
życie albo śmierć ważniejsza. W każdym żywocie widzi wartość i sens, bo każdy
jest kroplą tworzącą rzekę istnienia. Rzekę, którą wszyscy razem płyniemy do
jednego, wspólnego dla wszystkich morza.
Napisałam kiedyś
wiersz o tym, że „W tej samej chwili na tej samej ziemi, ktoś krzyczy ze
szczęścia a inny z żałości. I tak będzie zawsze. I to się nie zmieni. Radość i
udręka – dwoje pewnych gości…” I nie ma znaczenia, czy te uczucia dotyczą
ludzi, czy zwierząt. Myślę, że wszystkie żywe istoty przeżywają takie stany
podobnie…Komuś właśnie teraz umiera najbliższa istota – człowiek, pies, kot,
ktokolwiek, cokolwiek. I jest to dla niego jakiś koniec świata.
Trwa odwieczny
krąg życia i śmierci. Księżyc zamienia się miejscami ze słońcem. Coś rozkwita a coś przekwita. Podobno nic nie znika na zawsze. Podobno jedno
przekształca się w drugie. Jest w tym jakaś pociecha i nadzieja…