Zupełnie
niedawno odkryłam, iż blog poza zapisywaniem zdarzeń, uczuć, stanów
emocjonalnych czy refleksji towarzyszących mi w danym momencie życia spełnia
także rolę „przypominacza” o pogodzie panującej w danym roku, miesiącu, dniu.
Bo przecież z czasem wszystko się zaciera i miesza, choć wówczas, gdy jest
teraźniejszością zdaje się tak ważne, tak niemożliwe do zapomnienia. Jednak
czas nieustannie otacza mgłą przeszłość i tylko niektóre fakty czy związane z
nimi przemyślenia albo uczucia zdają się po latach równie wyraziste, jak
niegdyś. Są oczywiście sprawy, których nie da się zapomnieć, bo były one
kamieniami milowymi w naszych losach albo zwrotnicami, po których tory życia
pobiegły w zupełnie inną niż do tej pory stronę. Są też takie, których
przypomnienie przywoływane jest z mroków głębokiej niepamięci przez zapach, smak, jakiś widok, słowo –
klucz czy skojarzenie. Ogromnie tajemniczy i trudny do pojęcia oraz okiełznania
jest świat naszych myśli i wspomnień. Kryją się tam dzikie, niezmiennie bujne
ogrody wiecznie żywych uczuć oraz pustynie wymarłych już emocji. Znaleźć tam
można słowa, które kiedyś miały moc huku armaty a teraz zdają się nic
nieznaczącym brzęczeniem komara. Siedzimy tam my sami w milionach przeszłych
wcieleń, masek i odsłon, w radościach, smutkach czy stanach zwyczajnej
stabilności, która jest koniecznym tłem i osnową dla wszelkiego dziania.
Nie miałam
dzisiaj zamiaru pisać o czymś więcej poza tym, że od kilku dni oglądać mogę co
rano szadź. Jednak nie byłabym sobą, gdybym w zwykłe stwierdzenie tego faktu
nie wplotła kilku rodzących się w mej głowie refleksji. Ha! Nic na to nie mogę
a chyba i nie chcę poradzić!:-)
Szadź jest
zamarzniętą mgłą a jej ilość i grubość zależy od natężenia owej mgły i niskiej temperatury
powietrza. Jej malowniczość zależy natomiast od nastroju obserwatora i
umiejętności zauważenia w niej czegoś ciekawego, od słońca, koloru nieba albo
od innego sposobu jej oświetlenia. Właściwie, to wiele rzeczy w życiu od tego
zależy. Czy widzimy, czy chcemy albo czy staramy się dostrzec coś bardziej
wielowymiarowego i fascynującego, niż pospolity obrazek za oknem. Jeśli naszą
uwagą „oświetlimy” jakiś fragment tego obrazka mocniej, niż resztę, wtedy
nabierze on nowego znaczenia i głębi. Wtedy też będzie trudniejszy do
zapomnienia. A gdy nie chcemy na coś zwracać tej uwagi, pamiętać o czymś,
przydawać mu znaczenia wówczas zazwyczaj pozostawiamy to w cieniu. Choć,
paradoksalnie, bardzo często to, co tkwi w owym cieniu najbardziej jest
fascynujące, drażniące, niepokojące, pełne rozmaitych uczuć, słowem - trudne do
zapomnienia.
Ale wróćmy do
zwyczajnej szadzi…To, jak wyraźnie widać ją na towarzyszących temu postowi
zdjęciach zależy od użycia przeze mnie lampy błyskowej, zbliżenia czy oddalenia
obiektywu oraz samego momentu, gdy dane mi było ową szadź fotografować. Duży
wpływ na to, co jest utrwalone na zdjęciach ma też, rzecz jasna, samopoczucie
fotografującego. A mnie marzły wówczas dłonie, bo z uwagi na wygodę obsługi
aparatu fotograficznego nie ubrałam rękawiczek, dlatego po kilkunastu minutach
spaceru w lodowatej mgle tak rozbolały mnie skostniałe palce, że musiałam
wracać do domu aby rozgrzać się w cieple kuchennego pieca. Na domiar złego tuż
po wyjściu z domowych pieleszy zaczęło mnie dręczyć donośne burczenie w
brzuchu. Dopadło mnie więc i nie chciało odstąpić wyobrażenie smaku porannej
owsianki oraz możliwość trzymania w zmarzniętych dłoniach gorącej miseczki z tą
mleczną zupą. Nie spędziłam zatem na dworze tyle czasu, ile wprzódy
zamierzałam. Coś mnie przez to ominęło z tych następujących tuż po świtaniu,
listopadowych widoków oraz ze zmian zachodzących w nich jeszcze potem. Nie widziałam
lśnienia szadzi w świetle księżyca. Ani nie wyszłam na dwór później i nie
zrobiłam zdjęć, w tym jednym, krótkim momencie, kiedy mocniej zaświeciło słońce
i na tyle ogrzało powietrze, iż szadź
osypywała się z drzew podobna do srebrzystego konfetti.
Ale w życiu tak to już jest, że nie można mieć
wszystkiego. Nieraz stokroć ważniejsze od zachwytów dla duszy jest proste
ciepło i wygoda dla ciała. Dzięki temu chyba udaje się zachować jako taką
równowagę, między tym co duchowe i cielesne. Nie odlecieć za daleko w jakieś
rejony abstrakcji, fantasmagorii, złudzeń czy mrzonek. Nie odejść za bardzo od
tego, co łączy człowieka nitką bezpieczeństwa ze zwyczajnym, prozaicznym, lecz
dającym mu poczucie spokoju życiem. A także, jak w tym konkretnym przypadku,
nie przemarznąć na kość i nie przeziębić się.
Umieć się zatrzymać i choćby z niemożliwą do zaspokojenia tęsknotą czy z
uczuciem niedosytu pójść za tym, co w tym momencie najważniejsze,
najkorzystniejsze dla człowieka. I jeszcze, idąc drogą tego typu refleksji,
czasem dobrze jest pofantazjować, odfrunąć w rozmowie w rejony poetyczne i
anielskie, zagłębić się w psychologiczne dywagacje, popisać albo poczytać coś
na blogach, ale niekiedy bardzo potrzebna jest też człowiekowi zwyczajna,
prosta rozmowa o życiu, o tym co się dzieje tu i teraz, o tym co dotykalne a
nawet przyziemne. Móc się z kimś pośmiać albo popłakać. Móc się kogoś poradzić
albo spróbować komuś pomóc. Popatrzeć w
czyjeś oczy, otrzeć się o jego ciepło, zapach, aurę a potem oddalić się by móc
znowu wrócić do swojego „ja”. Egzystować w różnorodności dziania i odczuwania.
Nie wykluczać niczego, ale i niepotrzebnie nie wartościować. Bo wszystkim można
się przecież zmęczyć, gdy trwa zbyt długo, gdy zawłaszcza zanadto. Wszystko też
może się człowiekowi przejeść – i niebo i ziemia.
Nie zmienia to
jednak faktu, iż gdybym tego konkretnego poranka wyszła na zewnątrz pół godziny
wcześniej albo pół godziny później wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Ani
lepiej ani gorzej, ale na pewno inaczej. Fotografie, które pokazuję Wam dzisiaj
robiłam tuż po szóstej rano, w trakcie rozwidniania się. Niebo było wtedy kompletnie
zachmurzone a mgła unosząca się dookoła zmiękczała i rozmywała kontury traw,
drzew, krzewów i innych szczegółów otoczenia. Było tak wcześnie, że przy naszym
karmniku dla ptaszków, gdzie wisiały spore kawałki słoniny nie dostrzegłam jeszcze ani jednej sikorki. Zleciały się
doń dopiero kilkanaście minut później, co dostrzegłam już siedząc wygodnie przy
stole kuchennym a zdjęć robić wygłodniałym sikoreczkom nie chciałam, żeby nie
płoszyć tych niebożąt i nie przerywać im upragnionego i jakże potrzebnego w ten
mróz śniadania. Ja też zresztą napawałam się już wtedy smakiem i ciepłem
upragnionej owsianki. W piecu, pośród pachnących lasem szczapek drewna buszował
wesoło ogień. I nic więcej mi do szczęścia w tamtym momencie nie trzeba było.
A tymczasem na
zewnątrz mgła wciąż upiększała rzeczywistość w kolejne wabiące nieznanymi
sekretami zasłony, w warstwy białej, delikatnej jak niepochwytne marzenie
szadzi…