- Jadąc wczoraj w odwiedziny do rodziny w mieście zauważyłam obficie owocujące przy drodze krzewy czarnego bzu! Od razu pomyślałam wtedy o pani! O tych pysznych, bzowych konfiturach, co mi je kiedyś pani dała!– oznajmiła sympatyczna doktor stomatologii pochyliwszy się nad moją otwartą paszczą i grzebiąc w niej jakimś srebrzystym szpikulcem.
- I jeszcze mirabelki widziałam! Całe żółte od wielkiej ilości owoców! I śliwy węgierki oblepione wręcz fioletowymi, wyjątkowo dorodnymi śliwkami! Dobrze się składa, bo od przyszłego tygodnia wybieram się na urlop. Kupię sobie śliwek na targu i będę smażyć powidła! Takie domowe najlepsze, bo bez dodatku cukru! – dodała radośnie i wziąwszy w dłoń warczące upiornie dłuto zanurzyła je w mym bezbronnym zębie.
Gdybym mogła wówczas odpowiedzieć dentystce pożaliłabym się, że niestety, ale w moim ogrodzie nadzwyczaj marne tego lata zbiory. Co do czarnych bzów, to większość ubiegłej jesieni podcięliśmy, świadomie decydując się na to, że w tym roku nie wydadzą owoców. A te, które podcięcia uniknęły prawie wcale nie zaowocowały, a jeśli nawet, to w większości ich czarne owocki uschły na krzewach. W ubiegły weekend udało mi się zebrać zaledwie dwa kilogramy maleńkich, bzowych koraliczków i zrobić z nich kilka słoików konfitur. I jeśli idzie o czarne bzy, to by było w tym roku na tyle. Natomiast śliwki węgierki w wielkiej obfitości jeszcze niedojrzałe pospadały z drzew. Na skutek czego w ogrodzie chodzi się teraz po fioletowych, śliwkowych kobiercach utworzonych z owocków zalegających między suchymi połaciami wypalonych przez słońce traw. Ta niewielka ilość węgierek pozostała na drzewach także w większości jest mała, twarda, pomarszczona, prawie pozbawiona miąższu, często robaczywa i nie nadająca się do niczego. Tak więc nie będzie u mnie w tym roku smażenia powideł, robienia wina, soków i dżemów. Dobrze, że mam jeszcze trochę ubiegłorocznych przetworów. Jakoś więc damy sobie zimą radę z tym, co jest.
Uporczywie przedłużająca się u nas susza jest tym dziwniejsza, że jak dowiadujemy się od mieszkańców sąsiednich przysiółków, wsi albo miasteczek tam owszem, pada nawet dość często. Nieraz jest to tak blisko nas, że wręcz słychać padający deszcz, czuć jego zapach w powietrzu, widać nieopodal zaciągnięte, granatowe niebo, dochodzi tu dźwięk grzmotów i potężnych wyładowań atmosferycznych. Tymczasem tu jakby Stwórca rozpiął nad naszym przysiółkiem ogromny parasol. Monstrualne chmury potrafią wisieć nad nami przez kilka dni z rzędu i łudzić nadzieją, zwiastując rychłe, duże i długie opady. Jednak zazwyczaj nie spada na naszą górkę nic a co najwyżej odrobinę pokropi przez parę minut a potem w try miga wszystko wysycha, jakby tego deszczyku w ogóle nie było. Tak więc dotkliwa suchota ogarnia coraz większe połaci traw, krzewów i drzew. Dobrze przynajmniej, że często o poranku unosi się nad naszymi okolicami mgła, która potem opada rosą na krańcowo spragnione rośliny. Ta niewielka ilość wilgoci jest dla nich chyba tym czym dla konającego zdaje się być zwilżenie spieczonych warg, podczas gdy życie przywrócić by mu mogło tylko podanie solidnej kroplówki. Ze smutkiem słuchałam wczoraj dźwięków piły spalinowej, którą Cezary wycinał kompletnie uschnięte stare śliwy w naszym ogrodzie…
Dobrze, że udało mi się ukisić kilkanaście słoików ogórków, bo i one padły w tym roku bardzo szybko, mimo, iż wiele razy były podlewane. To samo z cukiniami. Zaczynają właśnie dojrzewać pomidory, którym susza zdaje się najmniej szkodzić, zatem codziennie suszę je albo przerabiam na soki. Suszę też w piecu maleńkie gruszeczki-ulęgałki, które także pospadały na trawę i w stanie surowym są nie do zjedzenia, natomiast w postaci ususzonej stają się podobne w smaku i konsystencji do fig albo daktyli. Nie wiem, czy będzie cokolwiek z gruszek odmiany bera. Dwie ogromne grusze, które górują nad naszym ogrodem ledwie zipią. To samo ze starymi jabłoniami. Żółkną i opadają liście ze stareńkiej lipy. Wyschły na wiór krzaczki truskawek i poziomek. Zmarniał mi też lubczyk, którego zawsze miałam tak dużo, że mogłam go mrozić i suszyć w sporych ilościach. Tylko róże znowu obficie kwitną a i dynie na polu zdają się mieć zupełnie dobrze. Widocznie ich korzenie sięgają w ziemi na tyle głęboko, że cudem dostają do jakichś ostatnich pokładów wilgoci. Zajadamy więc na bieżąco pomidorowo - paprykowo - dyniowe lecza. Upalna, tropikalna pogoda sprzyja posilaniu się takimi lekkimi, prostymi, pełnymi witamin potrawami. Z czegoś przecież trzeba siły żywotne czerpać. A przedłużający się upał i susza sprawiają, że niestety coraz mniej w człowieku energii do działania. Umęczeni pogodą zawiesiliśmy na jakiś czas wyjazdy do naszego lasku po drewno. Coraz bardziej chce się teraz polegiwać w sypialni i ucinać choćby półgodzinne drzemki, po których wstaje się półprzytomnym, zapoconym i zupełnie nie zregenerowanym…
- Ależ przyjemnie wczoraj u nas w mieście popadało! Momentami potoki wody płynęły ulicami. A jak się uspokoiło to cudownie pachniało wieczorem! Aż chciałoby się boso po kałużach poskakać. Prawie jak w czasach dzieciństwa! – zaćwierkała pogodnie dentystka dokładnie zalepiając mój wyborowany uprzednio ząb światłoutwardzalną masą.
Nic nie odrzekłam, bo odrzec wówczas nie mogłam. Usiłowałam tylko przełknąć ślinę, która jak zwykle zaczęła się drażniąco przesączać do mego gardła. Ale i to mi się nie udało. Dałam więc za wygraną i trwając z otwartymi szeroko ustami spoglądałam tylko bezradnie w stronę okna, gdzie na pogodnym niebie widać było mnóstwo malowniczych obłoków, z których najprawdopodobniej znowu nie spadnie w naszym przysiółku ani kropla życiodajnego deszczu…