Podczas mojego drugiego lotu do Australii
doznałam ogromnego, graniczącego z mistycznym oczarowaniem zachwytu. Była
ciemna noc. Większość pasażerów samolotu spała lub oglądała filmy na DVD. Ja,
swoim zwyczajem, nie mogąc zmrużyć oka śledziłam na wyświetlającej się przede
mną interaktywnej mapce lotu, którędy przemieszcza się nasz ogromny Boeing 747.
Po przelocie nad ciemnymi, niewyraźnymi połaciami mórz, pól, rzek i gór dotarliśmy
nad Iran. W tej kosmicznej, czarnej przestrzeni gdzieniegdzie widać było
maleńkie, odległe światełka i cieniutkie niteczki autostrad. Wreszcie
znaleźliśmy się nad Teheranem. I to był najpiękniejszy widok, jaki dane mi było
ujrzeć w całym moim życiu! Miliony, miliardy świateł, lampeczek i migotliwych blasków
układały się na dole w kształty fantastycznych ośmiornic, rozgwiazd,
kryształków śniegu oraz misternych pajęczyn złożonych z lśniących perełek i
diamentów. Jęknęłam z zachwytu i wcisnęłam nos w szybę, po raz kolejny ciesząc
się, iż miałam miejsce przy oknie, a dzięki temu dane mi było oglądać ten
baśniowy, niezapomniany spektakl świateł nocnego miasta z baśni tysiąca i
jednej nocy. Czy mogłam wówczas przypuszczać, że w kilkanaście miesięcy potem poznam
pewną niezwykłą kobietę, pochodzącą właśnie z owego wspaniałego miasta? Może w
czasie mojego lotu przechadzała się właśnie ulicami swej pięknej stolicy i
słysząc pomruk przelatującego gdzieś wysoko Boeinga zamyśliła się nad tym, kto
ciemną nocą frunie tak wysoko po niebie…?
Do naszej szkoły dla emigrantów Shadi przybyła
w połowie września. Po wstępnej rozmowie z nauczycielką od razu zakwalifikowana
została do bardziej zaawansowanej językowo grupy. Była piękną, pełną
wewnętrznego blasku i bezpośredniości osobą, zjednującą tym od razu naszą
sympatię i zainteresowanie. Niewysoka, szczupła, o falujących, sięgających do
ramion czarnych włosach, oliwkowozielonych, migdałowych w kształcie oczach i brwiach w kształcie skrzydeł jaskółki.
Ubrana skromnie, lecz gustownie w ciemnozielone płócienne spodnie i haftowaną
delikatnie beżową tunikę. Wchodząc do klasy zdjęła z głowy leciutką, kwiecistą
chustę i z fantazją owinęła nią sobie szyję. Popatrzyła na studentów z
delikatnym, nieśmiałym uśmiechem i przywitawszy się z nauczycielką usiadła
skromnie na brzeżku krzesła. Potem jak każdy nowoprzybyły musiała się na początek
przedstawić nam wszystkim. Opowiedzieć co nieco o sobie.
Słuchając jej i patrząc w subtelną twarz
Shadi poczułam od razu, iż jest ona osobą bardzo wrażliwą, mądrą tą wewnętrzną,
nabytą poprzez liczne doświadczenia życiowe mądrością a przy tym także skromnym
i sympatycznym człowiekiem. Z jej pierwszej wypowiedzi dowiedziałam się, iż ma
czterdzieści cztery lata, z zawodu jest chemikiem i farmaceutą, w Iranie pracowała
w naukowym instytucie chemicznym, a do Australii przyleciała wraz z nowo
poślubionym mężem zaledwie dwa tygodnie temu. Kończąc swą prezentację
uśmiechnęła się promiennie, mówiąc, iż jej imię w języku perskim znaczy szczęście. I rzeczywiście - Shadi sprawiała wrażenie osoby szczęśliwej i poukładanej wewnętrznie!
Tego typu istoty przyciągają do siebie jak
magnes. Nie tworzą żadnych sztucznych barier ani wrażenia dystansu czy obcości.
Są jak dawno niewidziani przyjaciele, z którymi człowiek chce się od razu
przywitać i zagadnąć, co u nich słychać. Nic też dziwnego, że już podczas
pierwszej przerwy Shadi otoczona była tłumem ciekawskich, spragnionych
zaznajomienia się z nią koleżanek. Nie pchałam się więc do niej, jak zwykle w
takich chwilach, zostając nieco z boku. Wiedziałam, że prędzej czy później dane
mi będzie z nią porozmawiać a może i nawiązać jakąś mocniejszą nić
porozumienia.
W tym czasie Saheery nie było w szkole, gdyż
przebywała w Ameryce u brata. Dlatego też moją kolejną, bliską koleżanką stała
się wówczas o kilka lat młodsza ode mnie Węgierka Tunde. Pomagałyśmy sobie w
lekcjach, pożyczałyśmy od siebie książki, po szkole razem wracałyśmy do domu a
niekiedy dla przyjemności spacerowałyśmy brzegiem zatoki i opowiadałyśmy sobie
skomplikowane dzieje naszych losów. Dobrze czułyśmy się razem i nadawałyśmy na
podobnych falach, jednak Tunde ujawniała niekiedy pewną nieprzyjemną, irytującą
mnie cechę. Otóż była zazdrosna o moje kontakty z innymi koleżankami szkolnymi.
Widziałam, jak się dąsa i chmurzy ilekroć w czasie przerwy zamieniłam parę słów
z kimś poza nią. Rozumiałam dobrze, że takie zachowanie wynikało z jej samotnictwa
oraz popartej trudnymi doświadczeniami życiowymi nieufności do bliźnich. Ta
trzydziestoletnia kobieta nie potrafiła poczuć się swobodnie w szerszym gronie. Często milkła i wycofywała się w głąb siebie, do bezpiecznej
krainy wewnętrznych przeżyć. Tymczasem ja, chociaż bardzo ją lubiłam, chciałam
nawiązywać kontakty z pozostałymi członkami grupy uważając, iż mam jedyną w
życiu szansę, by w bezpośrednich rozmowach dowiedzieć się więcej o ich krajach
i ciekawych życiorysach. Aby więc poznać lepiej Shadi a nie urazić tym Tunde
postanowiłam zbliżyć je do siebie i stworzyć z nas trójkę przyjaciółek.
Udało mi się to niebawem i nie okazało się
wcale tak trudne, jak się obawiałam. Otóż Shadi po szkole szła zawsze w tę
samą, co my stronę. Idąc obok Tunde dostrzegałam, jak między przechodniami miga
mi, co jakiś czas beżowa tunika Shadi i jej kolorowa chusta. Zawołałam ją po
imieniu i już po chwili wędrowałyśmy razem w stronę przystanku autobusowego, do
którego zmierzała Iranka. Tunde słuchała z zainteresowaniem mojej rozmowy z
Shadi i po kilku minutach zauważyłam z ogromną ulgą, iż nieufna Węgierka
zaczyna uśmiechać się i oswajać z nową koleżanką. Odtąd stało się naszym
codziennym obyczajem to wspólne wędrowanie ulicami Melbourne, chodzenie do
sklepów z tanimi ciuchami albo ze starociami, spacery nad rzeką czy oceanem,
przesiadywanie na ławeczce i wystawianie twarzy ku cieplejszym, wiosennym
promieniom słońca.
Shadi opowiadała nam o swym życiu w Iranie, o
swojej pracy, o pięknie tego górzystego, położonego nad morzem Kaspijskim i
oceanicznymi zatokami kraju a także o jego problemach społeczno-politycznych.
Zapytałam ją o konieczność noszenia przez muzułmańskie kobiety typowych dla
nich okryć głowy, kolorowych chust albo wręcz okrywających je od stóp do głów
burek.
- Dla mnie to nie
jest żaden problem ani przykry przymus – odrzekła z uśmiechem Shadi.
- Większość
kobiet w moim kraju lubi nosić te chusty zwane powszechnie hidżabami, czując
się w nich wygodnie, naturalnie a nawet atrakcyjniej, niż bez. To dla nas tak
normalne, jak dla was, kobiet z Europy delikatny makijaż oczu czy okulary. W
niczym nam to nie uwłacza ani nie ogranicza.
- Ale Ty przecież
nie zawsze nosisz chustę – zauważyłam przyglądając się z przyjemnością jej
gęstym, lśniącym złociście czarnym puklom, w których tańczył teraz wiatr i
bawił się nimi, uparcie wdmuchując włosy Shadi na jej nos i usta.
- Tak,
postanowiłam w Australii dostosować się do panujących tutaj obyczajów i nauczyć
się chodzić bez chusty. Jestem wolną kobietą i mogę robić, co chcę! –
zachichotała i jak mała dziewczynka okręciła się na pięcie zerkając na swoje
odbicie widoczne w błyszczących witrynach mijanych sklepów.
- A co na to Twój
mąż? – drążyłam temat, naczytawszy się po wielekroć o surowości i
rygorystycznym podejściu fanatycznych islamistów do praw kobiet.
- Mój mąż? Och, Dżabi
to najmilszy, najbardziej tolerancyjny człowiek, jakiego dotąd poznałam!
Zresztą wielu jest mądrych i żyjących na luzie Irańczyków. Nie wierzcie we
wszystko, co plotą o nas mass media! – zawołała i wciągnęła mnie i Tunde do
ogromnego supermarketu pełnego barwnych bluzek, spódnic i sukien. I już po
chwili grzebałyśmy w pełnych kolorowych ubrań koszach a potem z naręczami
różnych części garderoby wędrowałyśmy do przymierzalni i doradzałyśmy sobie, w
czym nam do twarzy, co warto kupić już teraz a do czego wypadałoby się trochę
odchudzić.
Ja i Tunde
miałybyśmy z czego schudnąć, ale Shadi posiadała nienaganną, filigranową
sylwetkę a więc prawdę mówiąc we wszystkim było jej dobrze.
- Jak to robisz
Shadi, że jesteś taka szczupła? – zapytała z odcieniem lekkiej zawiści Tunde a
ja nachyliłam się by wysłuchać jakiejś kolejnej opowieści o dietach
odchudzających czy chorobach. Pomyślałam, że pewnie Iranka jest akurat na
ścisłej diecie, albowiem nigdy dotąd nie widziałam jej jedzącej. W czasie
przerw śniadaniowych nie piła nawet tutejszej, przepysznej kawy z ekspresu!
- Na taką
sylwetkę oraz na spokój duszy najlepiej robi mi Ramadan – wyznała i dodała.
- Ramadan to
najpiękniejszy, najbardziej wytęskniony przeze mnie miesiąc w roku. W czasie
jego trwania nie jem i nie piję nic od świtu do zmierzchu.
-A w nocy? –
popatrzyłam z niepokojem w jej lśniące łagodnym blaskiem oczy, lękając się
ujrzenia w nich jakiegoś cienia niezdrowego fanatyzmu.
- Tak, w nocy
wolno nam jeść normalnie, ale ja przez okres Ramadanu mam słaby apetyt i nie
odczuwam nawet głodu. Jednak wielu ludzi ucztuje nocami i kończy obżarstwo tuż
przed świtem, aby aż do zmroku nie brać niczego do ust – mówiła spokojnie Shadi
a potem zamyśliła się i prowadząc nas w stronę ulubionej ławki przy plaży
kontynuowała swoją opowieść.
- Islam wymaga od
swych wyznawców by przestrzegali reguł Ramadanu, wyznając w ten sposób swoją
wiarę i okazując miłość Bogu i ludziom -
szepnęła, ściągając sandały i opierając z rozkoszą nagie stopy na rozgrzanym
piasku.
- A co ma niejedzenie
do wiary?! – znowu zadałam pytanie, zapominając na moment o tym, że wszak i w
chrześcijaństwie czas postu jest bardzo ważny a umiejętność wyrzekania się
pewnego rodzaju pokarmu dowodzi głębi i wierności wyznawanej wiary. Tunde,
którą chyba nie bardzo interesowały te rozmowy także zdjęła buty i pobiegła w
stronę oceanu, by obmyć zgrzane stopy.
- Gdy nie jem i
nie piję mój umysł i ciało oczyszczają się. Wszystko widzę i czuję wyraźniej.
Potrafię mocniej skupić się na modlitwie. Mam bezpośrednią więź z moim Bogiem
oraz odczuwam ogromną bliskość z innymi ludźmi. Gdzieś znikają wszelkie
zmartwienia i stresy. Wiele osób doświadcza podczas Ramadanu ogromnej miłości i
współczucia dla bliźnich. Proces trawienia nie zaprząta uwagi ani nie odbiera
energii. Zdarza się, iż ludzie na ulicach spontanicznie przytulają się do
siebie. Dzielą się z biednymi tym, co mają w nadmiarze. Wybaczają sobie
wzajemnie wszystkie stare zatargi i nieporozumienia. Chodzą radośni, wolni od trosk
i grzechów. Obserwuję to co roku i dlatego doczekać się nie mogę tego miesiąca
dobroci i cudów – rozmarzyła się Iranka, a potem spojrzawszy na mnie ciepło
rzekła:
-I powiem Ci coś Olgo. Od razu po wejściu do
naszej klasy zwróciłam uwagę na ciebie i poczułam, że będzie nam w przyszłości
dane zaprzyjaźnić się ze sobą – kontynuowała zwierzenie Shadi a potem jak gdyby
zawstydziwszy się tego, co powiedziała roześmiała się i zrywając się z ławki zawołała:
- Biegnijmy do
Tunde, bo nam ją jeszcze ocean porwie!
A potem jak beztroskie dzieciaki skakałyśmy we
trzy po zimnej wodzie, nie bacząc na coraz bardziej mokre nogawki spodni oraz
na ostre słońce, szybko malujące na czerwono nasze wesołe twarze. Bezchmurne,
lazurowe niebo nad nami oraz odległy horyzont i błogi dotyk białego piasku sprawiał,
że czułyśmy się zawieszone w jakimś cudownym bezczasie. Miałyśmy wrażenie, iż
to jedna a najpiękniejszych w naszym życiu, niepowtarzalnie cudowna chwila.
To był dopiero początek tej znajomości. Dane
nam było jeszcze wiele razy ciekawie porozmawiać i spędzić wspólnie przyjazny czas. Ale o tym napiszę w następnym wspomnieniu…