Nigdy nie wracałyśmy już z Shadi do
rozmowy o jej trudnej przeszłości.
Iranka nie podejmowała tematu swego pozostawionego w ojczyźnie syna a my
z Tunde czułyśmy, że nie trzeba więcej trącać tych najboleśniejszych strun. Dopiero
wiele lat potem, już w Polsce dane mi było dowiedzieć się z listów Shadi jak
potoczyła się dalej jej historia. Tamto jej pamiętne, trudne wyznanie sprawiło
jednak, że nasze wzajemne zrozumienie pogłębiło się a wieź między nami wzmocniła
w czasach, gdy jeszcze byłyśmy szkolnymi koleżankami. Każda z nas, bowiem
nosiła w sobie wiele nie zagojonych ran z przeszłości, o niektórych z nich
rozmawiałyśmy, a inne znowu ukryte były w najtajniejszych zakamarkach naszych
serc. Czułyśmy jednak, iż cierpienie jest swoistym nauczycielem, zwiększa
umiejętność empatii i wzajemnej bliskości. A na obczyźnie właśnie to było nam
najpotrzebniejsze. Bo chociaż budowałyśmy co dzień nasze prywatne, nowe
szczęścia, to jednak wciąż miałyśmy poczucie straszliwej obcości i
nieprzystosowania do życia w nowym, lepszym świecie. Byłyśmy jak małe
przedszkolaki w środku roku rzucone w środowisko zżytej ze sobą, gwarnej klasy
i choć zachwycone tą nową, niezwykłą rzeczywistością, to wciąż za swoim małym
przedszkolem tęskniące.
Najmniej tęskniła za swą ojczyzną Tunde. Wynikało to z tego, że nieomal
cudem wyrwała się ze swych Węgier, z kołowrotka męczącego życia z matką schizofreniczką,
ojcem alkoholikiem i bratem kryminalistą. Mieszkali tam wszyscy w dwupokojowym
mieszkanku, do którego Tunde z niechęcią wracała po pracy na kolei, bojąc się
za każdym razem, co tam zastanie. Swoje osobiste rzeczy musiała zamykać w
szafie na klucz, ponieważ zdarzało się, że rodzina okradała ją z najcenniejszych przedmiotów
lub w najlepszym razie robiła jej w pokoju wielkie spustoszenie. Matka Tunde
miała obsesję cięcia wszystkiego, co wpadło jej w ręce a jak tylko znalazła
gdzieś nóż czy nożyczki od razu garderobę Tunde zamieniała w strzępy. Mimo
kilkukrotnych pobytów w szpitalu psychiatrycznym jej stan nie ulegał poprawie.
Wydawało się tylko, że choroba przyczaja się na chwilę by potem wybuchnąć ze
zdwojoną siłą. Ojciec Tunde z rozpaczy i bezsilności upijał się do
nieprzytomności a w rzadkich chwilach trzeźwości wypłakiwał się córce z całego
swego zmarnowanego życia. Ukochany brat, niegdyś pilny uczeń, laureat olimpiad
matematycznych, w wieku dojrzewania popadł w złe towarzystwo, które nauczyło go
napadać na kioski i samochody, wąchać klej i okradać samotne staruszki na
ulicy. Do domu rodzinnego wpadał z rzadka. Byle cos zjeść, byle się wyspać.
Wysłuchać zrzędzenia wiecznie niezadowolonej matki oraz bełkotu pijanego ojca.
Rano, czym prędzej więc uciekał do koleżków, wśród których czuł się ważny i
doceniony.
A w co uciekała Tunde? Co jej dawało jako
takie ukojenie? Jej zbawieniem był Internet a zwłaszcza świat gier
strategicznych. Doszła do mistrzostwa w kolejnych poziomach rozgrywek on line i
zyskiwała międzynarodową sławę świetnego gracza. Swego australijskiego męża
poznała, właśnie przez Internet. Grając, spędzali w sieci całe wieczory. Aż
wreszcie on coraz bardziej zafascynowany genialną Węgierką nawiązał z nią
internetową przyjaźń i gorący romans. Steve był starszy od niej ponad
trzydzieści lat. Rozwiedziony. Mieszkający z dwiema dorosłymi córkami i matką
staruszką. Samotny, schorowany i szukający bratniej duszy oraz ostatniej iskry
romantyzmu i przygody.
Pamiętam, jak pewnego lata, po południu moje
koleżanki odwiedziły mnie w domu. Wszystkie trzy uwielbiałyśmy jeść i dzielić
się przepisami na nasze najlepsze, narodowe potrawy oraz częstować się tym, co
nam najbardziej smakowało. Dlatego poprzedniego dnia, wiedząc o ich wizycie
upiekłam pyszny cheese cake, czyli sernik oraz obrałam ziemniaki na placki
ziemniaczane, czyli potato cakes. Wiedziałam, że Shadi przyniesie ze sobą
orzeszki pistacjowe i daktyle a Tunde obiecała poczęstować nas pysznym tokajem.
Kiedy przyszły ubrałyśmy fartuszki i
zabrałyśmy się dziarsko za tarcie ziemniaków, przygotowywanie masy na placki a
potem za ich smażenie. Wesoło nam było razem kręcić się po mojej małej kuchni.
Zaśmiewałyśmy się do łez, nie umiejąc znaleźć w języku angielskim słów na
określenie najprostszych czynności kuchennych oraz używanych tam przedmiotów. Przypaliłyśmy
ostatnią partię placków, bo rozchichotane zapomniałyśmy o bożym świecie aż
przypomniał nam o nim swąd przypalenizny oraz powracający z garażu Cezary.
Potem, popijając tokaj i wodę mineralną
usiadłyśmy sobie w living roomie, gdzie pokazywałam koleżankom moje albumy ze
zdjęciami z Polski. Wpatrywałam się z czułością w tę malutką Olę z przedszkola,
z podstawówki i z liceum. Pokazywałam im zdjęcia pozostawionej w Polsce rodziny
i przyjaciół. Wspólne wigilie. Wycieczki po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i
po Beskidach. Mamę na ławeczce w ogrodzie. Tatę siedzącego na ulubionym fotelu.
Moje wierne psy. Spotkanie klasowe po latach. Wspomnienia, wspomnienia…
I nagle łkanie ścisnęło mi gardło, bo
zrozumiałam, jak to strasznie wszystko było już dawno temu i jak daleko
odeszłam od tamtych czasów, ludzi i miejsc. Czy tamta Ola z fotografii mogłaby
przypuścić jak bardzo zmieni się jej zwykłe, monotonne nieco życie?
- Zapuszczanie korzeni w cudownej krainie
koali i kangurów bywa fascynujące, ale i bolesne. A może starych drzew nie
powinno się przesadzać? – pomyślałam, chowając zapłakaną twarz na piersiach
Shadi. Na szczęście nie potrzebowałam nic mówić, bo Shadi i Tunde dobrze
rozumiały to, co działo się w mym sercu.
- Wiecie co
dziewczyny? Jednak tutaj nie ma tak pięknych jezior i lasów, jakie są w Iranie
– rzekła cicho Shadi gładząc moje
wstrząsane łkaniami plecy.
- I nie ma tu
wcale zabytków! – zawołała Tunde – Oko by Australijczykom zbielało, gdyby
zobaczyli zamki, muzea, mosty i piękne kamienice w Budapeszcie!
- Pamiętam Olu,
jak pokazywałaś nam zdjęcia z Krakowa. To śliczne miasto! – klepiąc mnie
nieporadnie po ramieniu dodała Węgierka.
- Dostałam
wczoraj maila od mamy. Ojciec ma problem z sercem. Nie wiem, czy zdążę go
jeszcze zobaczyć…- westchnęła Iranka, bezskutecznie poszukując po kieszeniach
chusteczek higienicznych.
- A ja, chociaż
nie cierpię mojej rodziny a najbardziej matki, to ilekroć gadam z nimi przez
telefon omal nie słyszę własnego głosu. Tak mi dudni serce – szepnęła Tunde.
- Ostatnio brat
poprosił mnie bym znalazła mu jakąś robotę w Melbourne, bo chciałby się
wreszcie wyrwać z tego zwariowanego domu. A jak ja mam mu coś załatwić, skoro
sama nie mam jeszcze pracy i mój Steve z powodu pogorszenia zdrowia też nie
może znaleźć nic odpowiedniego? –
zwierzyła się ponuro Węgierka i głośno wysiąkała nos.
I tak, jak parę minut wcześniej dobrze nam
było pośmiać się razem, tak teraz przytulone do siebie chlipałyśmy jak trójka
bezradnych dziewczynek. I trwałoby to tak i trwało, gdyby nie przyszedł mój mąż
i nie zaproponował wspólnej wyprawy na molo.
- Dziewczyny! Co
będziecie tak siedzieć i się mazać? Zobaczcie, jaka ładna pogoda!
- Chodźcie,
przejedziemy się nad zatokę. Podobno sprzedają tam w kiosku ogromniaste, pyszne
lody! – zawołał dziarsko a my pozbierałyśmy się szybko i już po chwili
mknęliśmy naszym jeepem po słonecznych, pustych o tej porze uliczkach Melbourne,
aby znaleźć się nad pełną kolorowych blasków zatoką.
Nie pamiętam już dzisiaj smaku tamtych
lodów. Widzę tylko na zdjęciach roześmiane twarze Shadi i Tunde wylizujące z
zapałem zawartość waflowych rożków. Patrzę na dwie, bliskie memu sercu kobiety,
które w promieniach zachodzącego słońca spacerują po molo, przypatrują się
mewom, kołującym na tle pomarańczowo-złotego nieba i człapiącym po płytkich wodach pelikanom.
Jak dalej potoczyły się losy tych kobiet? Tunde
skończyła kurs opiekunek dla starszych osób i zdobyła dobrze płatną, lecz
ciężką pracę w domu spokojnej starości. Do tej pory nie ma dzieci. Utrzymuje
dom. Troskliwie zajmuje się chorym mężem. Załatwia wszystkie konieczne dokumenty,
aby sprowadzić do Australii brata.
Dwa lata temu, dokładnie w pierwszy dzień
Nowego Roku mąż wyznał Shadi, że ma już jej dość i żąda rozwodu oraz tego, by
jak najprędzej wyprowadziła się z jego domu. Po kilkunastu miesiącach
szarpaniny rozstali się i samotna Shadi wynajmuje teraz skromne mieszkanie na
przedmieściach Melbourne. Dokształca się, pragnąc uznania swych kwalifikacji
zgodnie z wymogami australijskimi i pracuje jednocześnie jako ekspedientka w
aptece. A co z jej synem? Ojciec wysłał go podobno na studia do Londynu. Shadi
wybiera się tam wobec tego w przyszłym roku, mając nadzieję, że takie spotkanie
na neutralnym gruncie może pomóc im nawiązać jakieś porozumienie a może i
bliską wieź.
Shadi i Tunde mieszkają w tej samej
dzielnicy Melbourne i nadal się przyjaźnią.
Wszystkie trzy pisujemy do siebie listy i
wspominamy w nich dawne, beztroskie, szkolne czasy. Oglądamy nasze wspólne
fotografie i marzymy o tym, by jeszcze kiedyś móc razem przejść się uliczkami
Melbourne, zwierzając się z naszych marzeń i tęsknot. Czy będzie nam dane? Czas
pokaże…
Ty to umiesz, Olu, dawkować napięcie :)))
OdpowiedzUsuńŻyczę Wam serdecznie, abyście się kiedyś spotkały i chyba to dobrze, że chociaż z nimi dwoma masz kontakt i wiesz, co u nich słychać. A życie toczy się dalej ...
Tak, życie toczy się dalej.Jego meandry są zaskakujące i nieprzewidywalne. Najwyższa pora by życie pokazało tym dwóm kobietom łaskawsze oblicze.
UsuńDziękuje Ci za ciepłe życzenia Lidko!:-)
:))
UsuńWierzyc sie nie chce, ze z drugim mezem rowniez Shadi nie wyszlo, ilez mozna miec pecha w zyciu? Tunde tez do szczesliwcow nie nalezy.
OdpowiedzUsuńA ja myslalam, ze takie nagromadzenie nieszczesc zdarza sie tylko w filmach.
A my narzekamy na zla pogode...
Prawdziwe życie pisze takie scenariusze, że niech sie wszystkie filmy hollywoodzkie schowają!Trudno w zyciu o happy end i sprawiedliwość. Póki się ono toczy wszystko jest możliwe.Na szczęście stare rany w sercu zabliźniają sie z czasem i tworzy sie miejsce na nowe nadzieje oraz rozczarowania.Jak to w życiu...
UsuńUkochane miejsca, które chcielibyśmy znów odwiedzić,
OdpowiedzUsuńludzie, z którymi chcielibyśmy się znów spotkać
i wiele inych pragnień i marzeń spoczywa, mniej lub bardziej
spokojnie, gdzieś na serca dnie - wszystkie one ukołysane
tęsknotą i nadzieją.
"Całe życie składa się tylko z powitań i pożegnań" jak mawiała
Ania z Zielonego Wzgórza, cytując panią Linde...
Oleńko, Ty wiesz, życie nie raz nas zaskakuje, zatem wierzę,
że pospacerujecie jeszcze kiedyś uliczkami Melbourne :)
Tak, zycie nas zaskakuje. Zarówno pozytywnie, jak i negatywnie, ale póki trwa wszystko jest mozliwe i trzeba mieć nadzieje, że wiecej bedzie tych dobrych dni i radosnych usmiechów niż niepogody i smutku.
UsuńPóki kolejne lata policzki piegami nam złocą wszystko jeszcze być może!:-)
Nie wiem co napisać - że życie jest smutne, że trzeba chwalić swój ogonek, bo nie wiadomo co jest gorsze- rak czy odrzucenie przez drugiego człowieka ?
OdpowiedzUsuńChyba jednak to drugie .....
Widzę, że brakuje Ci tych kobiet- były ważne w Twoim życiu...
Tak, były wazne w moim zyciu, bo pojawiły sie wówczas, gdy bardzo potrzebowałam takich siostrzanych, ciepłych dusz. Kobiety kobietom sa potrzebne, bo daja sobie zrozumienie, wrażliwośc, uwagę i wzajemną ufność. To jest, było i będzie dla mnie zawsze bezcenne.
UsuńI tak, jak piszesz - czasem własne problemy maleją, gdy zetkną sie z ogromem cudzych problemów, przerastającymi nasze wyobrazenie i wytrzymałosc psychiczną.
Życie jest smutne, ale bywa też radosne a wszystko to przeplata się, jak nitka w mroczno-świetlistym gobelininie...
Dziękuje Olga za chwile wzruszenia...:)
OdpowiedzUsuńJesli wzruszyłaś sieSznupciu moimi opowieściami, to tak jakbyśmy przeżywały je razem, po siostrzanemu - dobrze, że jesteś i odczuwasz podobnie!:-)
UsuńSmutek co nie wiadomo skąd, jak i dokąd ; czekanie z góry na dół i z dołu do góry; niewiara na całego i wiara na całego w to co przyjdzie lub w to co minie...
OdpowiedzUsuńSerdeczności:)
Wszystkie uczucia, wszystkie nadzieje i niepokoje, bezradne mysli,ataki bezsilnosci,zrywy entuzjazmu i szaleńczej wiary - to jest życie prawdziwe, codzienne, wyraziste i niepowtarzalne.
UsuńTylko jedno - nam własnie przeznaczone, do przezycia od początku do końca.
Pozdrowienia zasyłam!:-)
Jak pięknie piszesz o tych przyjaciółkach, które poznałaś w Australii. Zawsze kiedy czytam wspomnienia bardzo się wzruszam , i wyobrażam sobie Waszą radość i łzy. Masz dar opowiadania i przelewania tego slowem pisanym. Oleńko ściskam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTyle silnych uczuć doświadcza człowiek w zyciu i własnie uczucia pamięta najwyraźniej. Czasem wszystko staje przed oczami tak mocno, jakby wydarzyło sie wczoraj a tymczasem lata minęły...Ciepłe uśmiechy bliskich nam osób, wspólne łzy, głebokie spojrzenia, uściski, westchnienia, nić zrozumienia i wzajemnej szczerości - pozostają w nas na zawsze...
UsuńSerdecznie pozdrawiam Alinko!:-)
Upał się zrobił więc usiadłam i nadrobiłam zaległości:)Niesamowite kobiety, różne losy- prawie jak serial w odcinkach:)Różnica jednak kolosalna. Lepiej się czyta takie rzeczy niż ogląda.Pragnienia się spełniają. Być może i Wasze, dotyczące spotkania również się spełnią:)A może spotkacie się w Polsce? Podsyłam trochę ciepełka:)
OdpowiedzUsuńJaskółko! U mnie też upał, cięzko na dworze w ciągu dnia wytrzymać. Tylko poranki i wieczory są przyjemne i da się wtedy cos zrobic na dworze. A roboty przybywa i przybywa!
UsuńA kobiety z moich opowieści też zapracowane, w kołowrotek swoich trudnych spraw uwikłane, szczęścia prostego i spokoju łaknące, a wciaz daleką drogę mające do niego.Podobne do siebie wszyskie jestesmy a podobieństwa przyciągają...
Serdecznosci zasyłam!:-)
Smutne historie i mąm nadzieję, że w dalekiej Australi żyje im się teraz znacznie lepiej.
OdpowiedzUsuńTak, lepiej. Ale człowiek rózne bóle nosi w sobie i gdzie by nie zamieszkał, siebie zabiera ze sobą...
Usuń