Obok naszego domu jest niewielki zarośnięty brzozowo-wierzbowym
młodniakiem wzgórek. Ma on dla mnie szczególne znaczenie, bowiem tutaj ukryta
jest w chaszczach pewna piwnica będąca pamiątką po okrutnych wydarzeniach z czasów
drugiej wojny światowej. Ale o tamtej historii napiszę być może innym razem.
Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o tym, że do pewnych miejsc, zachowań czy faktów
jest nam bliżej, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać…
Stojąc na owym wzgórku i patrząc w kierunku północnym
można w pogodny dzień zobaczyć w oddali maleńkie sylwetki wiatraków. Gdyby
chcieć do nich dojechać zajęłoby to co najmniej czterdzieści minut, bowiem wieś
Markowa, na obrzeżach której są usytuowane oddalona jest od nas o mniej więcej
30 kilometrów. Jadąc tam trzeba korzystać z jednej z dwóch, będących w fatalnym
stanie dróg krajowych, zdewastowanych przez ciężarówki wożące piach do budowy
autostrady. Jednak gdyby udało mi się niczym śmigłej sarnie przebiec wzgórzami
i lasami widocznymi w drodze do owych wiatraków byłoby o wiele krócej i
szybciej. Czasem we śnie tak biegam, frunę albo skaczę i wszędzie wtedy jest
tak blisko, wszędzie tak łatwo dotrzeć albo uciec stamtąd, gdzie coś człowieka płoszy
i przeraża...
Po co ten przydługi wstęp? Cóż, zmagam się z
myślami, albowiem zamierzałam napisać prosty, pogodny tekst o skansenie w Markowej.
Jednak nie bardzo udaje mi się to zamierzenie zrealizować…. We wsi Markowa byliśmy
parę dni temu i narobiliśmy mnóstwo ciekawych zdjęć. Wystarczyłoby je pokazać,
napisać parę zdań i już temat byłby odfajkowany. Ale ponieważ w moim pisaniu
zawsze najważniejsze są uczucia i emocje towarzyszące przeróżnym zdarzeniom nie
potrafię i nie chcę poprzestać tylko na powierzchownym, prostym opisie.
Pojechaliśmy do owego skansenu z serdecznymi
znajomymi chcąc zażyć beztroskiej rozrywki i odpocząć po zakupach i wizycie u lekarzy. Z radością i przyjemnością zanurzyliśmy się w świat wsi polskiej
takiej, jaką była w dziewiętnastym i dwudziestym wieku. Niby to nie tak dawno, ale jednocześnie bardzo dawno temu.
Jak żyło się ludziom bez prądu,
gazu, wody w kranie, telewizora, komputera, telefonu komórkowego, pralki
automatycznej oraz nieodłącznego supermarketu na rogiem? Na pewno w tamtych
czasach trzeba było o wiele ciężej pracować, być bardziej zależnym od sił
natury, tradycji oraz opinii społecznej. Mieszkańcy wsi niczym mróweczki w
wielkim mrowisku współpracowali ze sobą w różnych dziedzinach, uzupełniając się
wzajemnie. Kwitło zgodne zazwyczaj i pełne wytężonej pracy życie. Markowa to
była przed wojną wielka, nowoczesna wieś! Zamieszkiwało ją wówczas około pięciu
tysięcy ludzi (w tym około 120 Żydów). Byli tam kowale, cieśle, strażacy i
sklepikarze. Działała kasa pożyczkowa, spółdzielnia zdrowia, istniał kościół
oraz kółko teatralne. Markowianie trudnili się uprawą roli, olejarstwem,
tkactwem, stolarstwem, garncarstwem, pszczelarstwem, hodowlą bydła oraz wieloma
innymi niezbędnymi do przeżycia czynnościami. Poza tym mieli rzecz jasna swoje
pasje, bo przecież nie samą pracą człowiek żyje. Kobiety robiły ozdoby ze
słomy, bibułek i koronek, uprawiały ogródki, hodowały kwiatki. Większe dzieci
bawiły się na podwórzu w dzikich Indian i kowbojów a te całkiem małe, uczepione
koników na biegunach huśtały się na nich z zapałem. Matki wywoziły na podwórko
swe pociechy w drewnianych albo wiklinowych wózkach i oddając się miłym
pogawędkom z sąsiadkami wystawiały twarze ku słońcu. Mężczyźni w wolnym
czasie zazwyczaj przesiadywali w karczmie. Niektórzy z nich grali na jakichś
instrumentach (prężnie działała we wsi orkiestra dęta), inni próbowali rzeźbić w drewnie
lipowym, a jeszcze inni w zaciszu stodół naprawiali swe proste maszyny
rolnicze. Kwitły przyjaźnie i miłości. Niekiedy jak burze pojawiały się nagłe
kłótnie i niesnaski, ale przeważnie szybko cichły, oddalały się w niepamięć i
znowu wszyscy mieszkańcy wsi, ubrani w paradne stroje, pozdrawiając się wzajemnie
zgodnie szli w niedzielę do kościoła…
Przechadzam się po skansenie. Wdycham specyficzny
zapach drewnianych chat, dotykam spękanej faktury starodawnych sprzętów,
podziwiam wozy, maszyny rolnicze, meble domowe, ogródki. Znowu wyobrażam sobie
żyjących tu dawno temu zwyczajnych, takich jak my, ludzi…
A żył też wśród nich pewien niezwykły jak na
tamte czasy i miejsce człowiek. Nazywał się Józef Ulma. Jego największą pasją
była fotografia. Czytał dużo książek i był nawet przez pewien czas
bibliotekarzem w swojej wsi. Mężczyzna o otwartym i ciekawym świata umyśle.
Potrafiący zarażać sąsiadów swymi niebanalnymi zainteresowaniami. Trochę inny niż cała reszta… Światły, pełen
marzeń i odważnych planów. A przecież urodził się w ubogiej rodzinie wiejskiej.
Skończył zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej a dopiero w późniejszym okresie
także szkołę rolniczą w Pilźnie.
I oto jestem w skansenie i stoję w starej
chacie, w której urządzono galerię zdjęć z dawnych lat. Oglądam pożółkłe i
wyblakłe fotografie przedstawiające nieżyjących już dzisiaj ludzi. Są na nich
uwiecznieni przy pracy, w typowych jak na tamte czasy, prostych strojach. Widać
zabudowania wiejskie. Niektórzy Markowianie uśmiechają się spoglądając w
obiektyw. Gospodynie domowe rozkładają szeroko wykrochmalone fartuchy. Niektóre mają poważne, skupione miny a inne zalotne i swawolne. Chłopcy śmiesznie się wykrzywiają
a dziewczynki kręcą w zawstydzeniu swe mysie warkoczyki. Nie słychać tylko piania
kogutów ani szczekania psów, ale zdaje się, że wszystko nadal żyje i ogromne
koło kieratu zaraz się poruszy a konie pociągną go w jednostajnym marszu.
Wszystkie uwiecznione na fotografiach osoby wierzą niezbicie, że ich los będzie
nadal trwał w tej błogiej niezmienności. A głęboka wiara oraz przekazywane
z pokolenia na pokolenie tradycje uchronią ich przed złem tego świata. Ach,
przecież ten świat jest tak daleko! Do nich nigdy nie dojdzie. W Markowej
zawsze będzie tak, jak jest…
A tymczasem przede mną na przedwojennym
zdjęciu Józef Ulma… Najważniejsza, najbardziej wyróżniająca się, najbardziej
pamiętna postać w całej Markowej a z pewnych względów także na Podkarpaciu i w
Polsce. Za ogromną odwagę pośmiertnie odznaczony medalem – Sprawiedliwy
Wśród Narodów Świata.
Kilka miesięcy temu prezydent w towarzystwie innych
dostojników państwowych otworzył w tej wsi muzeum Polaków Ratujących Żydów Podczas II Wojny Światowej. Pamiętam to wydarzenie dobrze, ponieważ oglądałam
wieczorem w TV relację z otwarcia owego muzeum a kilka godzin wcześniej spacerowałam z
kozami po pobliskim pagórku i spoglądałam na ledwo widoczne spoza oparów mgły markowskie
wiatraki…
Cóż takiego zrobił Józef Ulma? Na pewno
znacie tę historię. Streszczę Wam ją króciutko. Otóż on wraz z żoną
Wiktorią przez dwa lata ukrywał w swoim gospodarstwie ośmioro Żydów. Niestety,
na skutek donosu granatowego policjanta w 1944 roku cała rodzina Ulmów została zamordowana (sześcioro
dzieci, żona w ostatnim trymestrze ciąży). Niemcy zastrzelili także dwie, ukrywające
się w piwniczce Józefa rodziny żydowskie. I to tyle. A trwała akurat wiosna.
Pewnie równie piękna jak obecna. Jednak nagle jej uroda nie miała żadnego
znaczenia. Niewinność tej pory roku nie potrafiła ochronić nikogo przed jego
przeznaczeniem. Tak, jak i teraz nikogo nie chroni. Cudownie zielona wiosna to
tylko jedna strona medalu. Z drugiej jego strony toczą się zwyczajne sprawy.
Ktoś cierpi. Ktoś umiera. Ktoś zdradza. Ktoś posiada wszystkiego za dużo a inny
znów nie ma czego do garnka włożyć. A w domach i w chatach targane wiatrem firanki
łopocą w oknach jak gdyby nigdy nic…
Na dłużej zatrzymałam się przed fotografią
ukazującą Józefa i jego żonę Wiktorię. Spoglądam w ich oczy i uśmiecham się.
Oto mam przed sobą dwoje młodych, zakochanych w sobie ludzi. Jeszcze całe życie
przed nimi! Jeszcze tyle zdołają razem zrobić, tyle dobrych lat spędzić w
serdecznym zaciszu bezpiecznej chaty, w otoczeniu gromadki dzieci. Wspomagani odziedziczonymi
po przodkach tradycjami, ich wiedzą, wiarą i kulturą osiągną bardzo wiele… Chętnie
bym z nimi porozmawiała, zaprzyjaźniła się nawet. Czuję, iż byli to ludzie
bliscy mi duchowo i mentalnie. Może Wiktoria pokazałaby mi jak wyplatać
starodawne płotki wokół ogródka a Józef polecił do przeczytania jakąś pasjonującą
książkę ze swej biblioteki…?
Stoję i stoję… Jakbym wrosła w podłogę. Nie
mam siły ani ochoty stąd odejść, choć mąż i znajomi już dawno wyszli na zewnątrz
i nawołują zniecierpliwieni, kiedy w końcu skończę oglądać galerię pożółkłych
fotografii. Dobiegają tu do mnie ich śmiechy i żarty. Na zewnątrz świeci
słońce. Kwitną stare wiśnie. W otoczonym plecionym płotkiem ogródku pachną
kwiaty i zioła. Codzienność toczy się jak gdyby nigdy nic. Kołowrót życia nie stanął
w miejscu. Nigdy nie staje...Trzeba iść.
Wzdycham ciężko czując się nagle o wiele bliższa tamtym
dawnym, okrytym ciemną chmurą tragicznych wydarzeń czasom, niż tym obecnym,
pogodnie majowym. Po raz ostatni omiatam wzrokiem liczne fotografie i wychodzę prosto w słońce. Nieuważnie robię jeszcze kilka zdjęć. A potem już pora
wsiadać do samochodu i wracać do domu. Przesłaniam dłonią oczy, bo światło dnia
aż razi i spoglądam na południe. Gdzieś tam, za lasami i wzgórzami, niby
daleko, ale przecież blisko jest nasz dom. Otoczony ogrodem, laskami i polami stoi
tam sobie ufnie, czekając na powrót swych gospodarzy. I psy też czekają
wiernie. Słysząc, że podjeżdżamy do bramy jak zwykle wyskoczą radośnie ze swych
bud i skomląc przywitają nas serdecznie.
Na niebie przepłyną strzępiaste obłoki. Wiatraki będą się kręcić zgodnie z siłą wiatru. Maj roztoczy na powrót
swój urok a bzy rozkwitną upojnie. Niech to trwa mimo wiosennych zachmurzeń i burz. Niech się co roku bez
przeszkód wszystko powtarza. Niech będzie tu
zawsze tak, jak jest…