*Zainspirowana obejrzaną niedawno ekranizacją "Dziwnych losów Jane Eyre" i pragnąć pozostać w specyficznym nastroju wiktoriańskich powieści pokusiłam się o napisanie powyższej ballady i zilustrowanie jej znalezionymi w Internecie zdjęciami...
Właśnie
obejrzałam przepiękny, krótkometrażowy, fabularno - dokumentalny film pt. "Niepospolita"o wspaniale
zapowiadającym się rozwoju i sukcesach naszej Polski przedwojennej. Jestem pod
tak wielkim wrażeniem tego dzieła, że od razu, na gorąco piszę tego posta by
polecić jego obejrzenie innym. Naprawdę warto! Film został nakręcony cztery
lata temu, więc pewnie niektórym z Was jest on już znany, ale tych, którzy go
jeszcze nie widzieli szczerze chciałabym do jego obejrzenia zachęcić. W trakcie
oglądania tego niedługiego bo 21 minutowego filmiku rodzi się w człowieku ogrom
pozytywnych uczuć. Przede wszystkim zachwytu nad niezwykłymi osiągnięciami II
Rzeczypospolitej a wreszcie niestety i żalu za tym, co być mogło a co tak
gwałtownie przerwał wybuch II wojny światowej.
Na zachętę dodam
jeszcze, ze głównymi bohaterami filmu jest para dwojga młodych, utalentowanych
reportażystów. Pierwsza z nich to piękna Diana, postać fikcyjna, natomiast drugą
osobą z tego duetu jest przedwojenny pisarz, dziennikarz i scenarzysta Tadeusz
Dołęga-Mostowicz. Nie ma chyba w Polsce osoby, która nie widziałaby starych czy
też najnowszej ekranizacji jego „Znachora”. A był on bardzo płodnym pisarzem.
Urodzony w 1900 roku napisał przed wojną kilkanaście powieści, na podstawie
których nakręcono kilka filmów i seriali (poza „Znachorem”, były to m.in. „Profesor
Wilczur”, „Doktor Murek”, „Kariera Nikodema Dyzmy”, „Trzy serca”, „Pamiętnik
pani Hanki”). Jego kariera rozwijała się spektakularnie. Miał mnóstwo planów. W
1939 roku podpisał nawet kontrakt z hollywoodzkimi wytwórniami na realizację
kilku swoich scenariuszy. Także w życiu prywatnym zaczęło mu się wieść bardzo
dobrze. Dzięki ogromnej poczytności swych książek oraz popularności filmów
nakręconych na ich podstawie dorobił się sporego majątku. Pod koniec lat
trzydziestych zakochał się i planował szybkie zaręczyny oraz ślub. Niestety, wojna
zmieniła wszystko. Dołęga-Mostowicz jako kapral Wojska Polskiego wziął udział w
wojnie obronnej naszej ojczyzny i zginął 20 września 1939 roku zabity przez
Rosjan.
Tadeusz Dołęga Mostowicz
Na koniec
jeszcze raz jeszcze z całego serca pragnę podziękować Kitty za podesłanie mi
tego wspaniałego filmiku. Kitty, na pewno obejrzę go jeszcze nie raz, bo to moim zdaniem ważne i naprawdę poruszające dzieło. I w ogóle mam teraz ochotę na oglądanie innych
filmów na ten temat, czy też poczytanie o tamtych czasach albo posłuchanie
przedwojennych piosenek. Ech, serce galopuje, wyobraźnia pracuje, pod powiekami
wyświetla się świat przedwojennych musicali, gwiazd filmowych, pisarzy i poetów dwudziestolecia międzywojennego, piękna rozbudowującej
się Warszawy, uroku Kresów Rzeczpospolitej, czy też imponujących inwestycji, takich
jak budowa portu w Gdyni. A w tym wszystkim przeplata się atmosfera dumy i radości
z sukcesów odrodzonej Polski ze świadomością tego, co nadejść musiało a z czego ci wszyscy pracowici, utalentowani ludzie długo nie zdawali sobie sprawy…
…Jakiś czas temu znalazłam w Internecie wzruszającą pieśń
pt. „Proszę Polsko, nie umieraj” autorstwa Witolda Mikołajczuka, utalentowanego
wokalisty, kompozytora, gitarzysty, akordeonisty, autora tekstów śpiewającego pod pseudonimem
„Witek, muzyk ulicy”. Pseudonim ów nie wziął się znikąd. Otóż Witek, chłopak
wywodzący się ze wsi i próbujący swych sił w wielu zawodach, porzuciwszy pracę
w korporacji przez kilka lat boso występował na ulicach Warszawy, gdzie dla
przechodniów brawurowo wykonywał swoje pieśni. Wysłuchawszy piosenki Witka i
obejrzawszy wspaniały klip towarzyszący temu utworowi odszukałam inne jego pieśni
i wiele z nich trafiło mi do serca. Bo Witek pisze właśnie od serca a przy
tym dosadnie i porusza tematy bliskie wielu z nas: miłości, emigracji, biedy, współczesnych
zagrożeń cywilizacyjnych oraz historii Polski. Chce się go słuchać, bo czuje
się w jego utworach, w jego chropowatym głosie prawdziwą szczerość, pasję,
gniew, żal, tęsknotę, smutek, rozmarzenie i rozczarowanie. To wszystko, co jest
tak bardzo polskie, takie nasze.
Proszę Polsko,
nie umieraj”
Jest, jest na świecie taki dom
Całkiem niedaleko stąd
W którym stoisz oknie?
Jest, jest na świecie taki dom
Całkiem niedaleko stąd
W którym stoisz oknie?
Ostatni bastion padł
Paranoja i słabość małych ludzi pokazała twarz
Ostatni bastion padł
Przebili jedno serce, ale ja nie przestanę grać
Kochana Ojczyzno
Czas przewietrzyć swe pokoje, przetrzeć stary
kurz
Zdejmij maskę z głów posłańców
Słuchaj pieśni swego ludu
A nie kukieł, karłów i sługusów zza dalekich
mórz
Słuchaj pieśni swego ludu
Ja Ci przecież dobrze życzę, nie rozliczam Cię
Nie chcę wiedzieć z kim Ty byłaś
Z kim chcesz być - Ty lepiej wiesz
Ciężko tańczyć, gdy dwóch prowadzi
Trójkąt ostre rogi ma
Ja nie kreślę takich figur
Cenię sobie prosty świat
Proszę, Polsko, nie umieraj, bo za dużo nas
Swoje życie Ci oddało, ale płomień zgasł
Proszę, Polsko, nie umieraj, nie zamykaj drzwi
Twoim dzieckiem zawsze byłem, chociaż pot i łzy
Proszę, Polsko, nie umieraj, z kolan można wstać
Ponoć wiara czyni cuda, no to wstań i walcz
Proszę, Polsko, nie umieraj, nie sprzedawaj się
Pod latarnią źle się stoi, a Tyś damą jest
Jest na świecie taki dom
Całkiem niedaleko stąd
W którym stoisz oknie…
Znalazłszy tę
pieśń wyrażającą rozpaczliwą prośbę by Polska nie umierała pomyślałam, że tyle
już nasza biedna ojczyzna zniosła, tak bardzo ją rozszarpywano na strzępy,
poniewierano, ośmieszano, oszukiwano i sprzedawano, że aż dziw, iż wciąż
jeszcze istnieje. Jednak odnoszę wrażenie, że to są jakieś marne jej resztki,
bardziej wyobrażenia, niż realna rzeczywistość. I nie zmienią tego na lepsze
żadne nowe partie u władzy ani obiecywane teraz nowe porządki. Coś się zupełnie
zepsuło i psuje bezustannie a ten destrukcyjny trend ogarnia nie tylko Polskę,
ale i wiele innych krajów na świecie. Rosnąca drożyzna i cenzura, wojny i militarystyczne
zapędy kilku państw, nowe łady, resety, ideologie, niepewne jutro… I dostrzega
to, bo przecież trudno tego nie dostrzec, coraz więcej spośród nas. Mało już w
nas Polakach wiary w nadejście jakiegoś pozytywnego dalszego ciągu a wielu już
tej nadziei nie ma zupełnie. Zresztą sam Witek w wywiadzie powiedział: "Uważam, że Polski już dawno nie ma. (...) Wiele programów rozrywkowych jest na
licencji. Najwięcej sprzedanych lekarstw również nie jest polskiej produkcji.
Ciężko trafić na polskie auto, motor czy rower. „Proszę Polsko nie umieraj”, to
jest tekst, który jest musztardą po obiedzie. Polska już umarła. Nie ma
polskich wielodzietnych rodzin. Nie ma w szkole plastyki, techniki . Nasze
dzieci są okaleczane przez kulawy system edukacyjny. Kompletnie nie
modyfikowany.” „Masa zawodów zniknęła. Co my mamy w Polsce Lewandowskiego,
który gra w niemieckiej lidze. Ta cała sytuacja z maseczkami i kłamstwem
covidowym, to też pokazała praktycznie, że Polski nie ma. Bo może cię jakiś
policjant zatrzymywać za brak maseczki, a inni Polacy patrzą i nagrywają filmy.”*
Ech! Zabrzmiało to bardzo pesymistycznie, ale przecież jakkolwiek źle by się nie działo, to przecież mimo wszystko ciągle żyjemy i chcemy żyć. Tu i teraz znajdować swoje małe szczęścia, swoje sensy w morzu bezsensu. Kochać to nasze miejsce na ziemi a nawet odczuwać dumę z tego, że jesteśmy Polakami. No i wciąż bije w nas serce wolności. I właśnie o tym jest kolejna piosenka Witka, muzyka ulicy, którą umieszczam poniżej.
Serce wolności
Lecę chyba do Londynu
do tych Brytyjczyków synów
Matka Polka już nie karmi nie mam za co żyć
Już trzydziestka mnie przegania a ja ciągle bez mieszkania
Dobrze że lodówka pełna to rodziców gest
Koniec z końcem się
nie widzi bo mamoną rządzą Żydzi
Nie chcem ale muszem jechać niech to wszystko szlag
Może funty zmienią kartę może cudem jakimś fartem
Życie do mnie się uśmiechnie i zawołam hej
Niewolnicy nowej ery
wszyscy darmo wykształceni
Przed królową spodnie zdjęli i jeszcze cieszą się
I złożyli broń bez walki tańczą jak w teatrze lalki
Lekkość życia to dewiza generacji tej
Ja tu jednak wolę być
no bo funt nie zmienia nic
Na kolanach źle się myśli boli tylko garb
Ja tak nie chcę nie potrafię w żyłach płynie Lachów krew
Wszędzie trzeba żyć i walczyć nie, nie poddam się
Nie poddam się nie
poddam się
Nie poddam się nie poddam się
Pamiętaj, pamiętaj
masz serce wolności
Pamiętaj, pamiętaj nie kupi Cię nikt
Pamiętaj pamiętaj masz
serce wolności
Pamiętaj pamiętaj nie kupi Cię nikt
Już nie lecę do
Londynu do tych Brytyjczyków synów
Co we wrześniu nie pomogli a tu został gruz
Na tych gruzach budowali dziadek z babcią no i Stalin
Miasto które jak ten Feniks odrodziło się, odrodziło się
Pamiętaj pamiętaj
masz serce wolności
Pamiętaj, pamiętaj nie kupi Cię nikt
Pamiętaj, pamiętaj masz serce wolności
Pamiętaj, pamiętaj nie kupi Cię nikt
Nie kupi Cię nikt nie kupi Cię nikt nie kupi Cię nikt
* Poniżej link do ciekawego wywiadu z Witkiem, muzykiem ulicy
Piękny był
dzisiaj wschód słońca. Spektakularny, ale i trochę niepokojący, bo wbrew woli kojarzący
się z łuną pożogi, z krwawym odblaskiem toczących się na świecie i wciąż nawarstwiających
konfliktów. Jednak te niesamowite odcienie głębokiej czerwieni, swobodnie przenikające się
z fioletem i złotem widoczne były tylko przez moment. Potem niebo bardzo
szybko zszarzało, zachmurzyło się i powróciło do swej zwyczajnej, listopadowej,
jakże kojącej odsłony. We mnie jednak pozostało wspomnienie tego poranka. Mam
je też na kilku zdjęciach a patrząc na nie dzielę się z Wami moimi refleksjami…
Nie samym
pięknem człowiek żyje, nie samym dobrem, nie marzeniami, nie złudzeniami i
pobożnymi życzeniami, nie wierszami, muzyką, literaturą, zachwytem i wyłącznie pozytywnymi
wzruszeniami. Jednak gdyby nie to wszystko, jakżeby w ogóle żył? Jak zniósłby
napór zła i ponurych wieści płynących zewsząd? Jak mógłby zapomnieć o nieuchronności
śmierci? Jak dałby radę po prostu cieszyć się swoją codziennością, gdyby nie
próbował odciąć się od strumyczków strachu, zgrozy i niedobrych przeczuć
usiłujących wedrzeć się do serca najmniejszą chociażby szczelinką?
Tak więc każdego
dnia buduje sobie człowiek swoją tratwę ratunkową. Naprawia ją i łata
bezustannie. Co mu gdzieś jakaś deska odpadnie, to przytwierdzi kolejną. Co go zdoła
liznąć albo i zalać nagła fala bezwzględnego oceanu, to przemieści się w inny
kąt tratwy, to przytrzyma się i skuli jeszcze mocniej by ustrzec się przez następną
groźną falą. A potem przemoczony do nitki wpatruje się w odległy horyzont, bo cokolwiek by się wokół
niego i w nim nie działo, to gdzieś tam wciąż kryje się jakaś uparta siła, bo z
tej oddali dociera do niego światło nadziei czy chociażby złudny blask wiecznotrwałych
wspomnień…
Człowiek nie
jest bezbronny i nagi, choć często tak mu się zdaje. Wypracował sobie swoje
sposoby na ucieczkę przez niechcianymi myślami, przed samym sobą. Każdy robi to
po swojemu. Świadomie albo nieświadomie. Ale robi. By żyć. By dojść aż do końca
przeznaczoną dla siebie drogą. Bywa, iż od natłoku lęków, od tego irytującego permanentnego
straszenia wokół ratują go jego własne, codzienne problemy. Skwapliwie zatem odcina
się od tego, co daleko. Z uwagą patrzy na to, co naprawdę jest jego życiem. Wszak
bliższa koszula ciału…I od nowa podejmuje wyzwania, którym musi sprostać,
ponieważ nikt inny tego za niego nie zrobi. Działa, jak tylko może, usiłuje
mieć na coś wpływ, bo często go ma, choć zdarza mu się w to wątpić. Jednakże
samemu sobie wydaje się tak słaby, tak nic nieznaczący. Ale musi przecież zająć
się kimś bliskim i bardzo chorym. Musi choćby spod ziemi wyciągnąć jakieś
grosze by zacząć spłacać długi. Musi nie ustawać w znalezieniu nowej pracy, choć
w tak wielu miejscach usłyszał już odpowiedź odmowną. I musi też znieść znajomy
ból a nawet przyzwyczaić się do niego i zaakceptować, bo próbował już
wszystkiego i wie, że pewnych boleści niczym nie da się uśmierzyć…
Czasem bywa jednak
i tak, że w najmniej spodziewanym miejscu pojawia się nadzieja. Ukazuje się niby
zardzewiała furtka pośród gąszczu kolczastych jeżyn albo dzikich róż. I wówczas
czuje się podświadomie, iż można znaleźć dla siebie pocieszenie, źródło nadziei
i mocy w poznawaniu przejmujących, cudzych historii. W zbliżeniu się do ogromu
czyjejś krzywdy. W spojrzeniu w czarne czeluści czystego zła, z którym ktoś inny
musiał się jakoś uporać, jakoś je przetrwać, choć nam wydają się one niemożliwe
do przetrwania, do ocalenia chęci na kontynuowanie dalszego życia. I myśli sobie człowiek, że skoro ten ktoś w
tak okropnym położeniu dał sobie radę, skoro potworna rzeczywistość nie zdołała
zgasić w nim ducha, to może i jemu się uda. Szuka więc w sobie podobieństw do
uczuć tamtej, cierpiącej osoby. Znajduje ich wiele i przegląda się w nich jak w
lustrze. I zagłębia się coraz namiętniej w czyjś los, niemal masochistycznie nurzając
się w morzu cierpienia, ucząc się jednak przy tym jak umieć sobie z własnym
losem, z własnym cierpieniem poradzić i w końcu wypłynąć na powierzchnię. Bolesna
to nauka i wiele razy w trakcie jej poznawania przyjdzie człowiekowi oparzyć
się albo zachłysnąć się goryczą, niechęcią, wstydem i beznadzieją. Wiele razy
zdarzy się przerazić niekończącym się złem, które zdaje się tryumfować i coraz
bardziej ranić. Jednak okazuje się, iż takie dosadnie bolesne lekcje, takie przerażające
wejścia w pełne płomieni zwierciadła prawdy bywają niekiedy jedyną możliwością
wyjścia z matni, odnalezienia upragnionego ratunku i doczekania kolejnego
wschodu słońca.
Piszę o tym tuż po lekturze bardzo dobrze
napisanej, wstrząsającej powieści autorstwa Anny Ellory pt. „Króliki z Ravensbruck”.Akcja książki toczy się w dwóch wymiarach. Jednym
z nich jest współczesność i główna bohaterka Miriam opiekująca się swym
umierającym ojcem. Drugim są czasy drugiej wojny światowej i pochodzące z tamtego okresu listy Friedy,
więźniarki obozu koncentracyjnego w Ravensbruck. Miriam pogubiona wewnętrznie,
przeraźliwie samotna i poraniona po trudnym do zerwania związku z
psychopatycznym mężem, z zapartym tchem wczytuje się w owe listy. Zagłębia się
w bolesne zwierzenia młodej kobiety wrzuconej
nagle w same czeluści piekieł obozowej rzeczywistości. A czytając opowieść
tamtej, coraz więcej dowiaduje się o samej sobie, zaczyna rozumieć w jakim
miejscu sama tkwi i co powinna zrobić by wreszcie próbować się wyrwać z
własnej, zawłaszczającej ją otchłani.
Jestem pełna
podziwu dla autorki książki za umiejętność opisania ogromu trudnych emocji
miotających obiema głównymi bohaterkami. A mój podziw jest tym większy, gdy
zdam sobie sprawę, iż Anna Ellory jest literacką debiutantką. Do czasu
publikacji „Królików z Ravensbruck” pracowała jako pielęgniarka w jednym ze
szpitali w Wielkiej Brytanii. I domyślam się, że właśnie tam dowiedziała się tak
wiele o nieskończenie wielu rodzajach cierpienia ludzkiego i o podejściu do
niego pacjentów, z którymi miała do czynienia. Ale nie udałoby się jej pewnie
tak prawdziwie i przejmująco przedstawić tej historii, gdyby sama nie nosiła w
sobie jakiegoś ziarenka cierpienia. Ziarenka, które pozwoliło jej na wczucie
się w przeżycia Miriam i Friedy, na umiejętność dotarcia do serc wrażliwych
czytelników. „Króliki z Ravensbruck” nie są jedną z wielu podobnych do siebie opowieści
o zgrozie obozów zagłady. To pełna psychologicznych tropów i aluzji wędrówka po
meandrach kobiecej duszy. Duszy, która w każdych czasach, w każdym położeniu
mimo wszystko ma szanse na zwycięstwo w walce z gnębiącymi ją demonami i która
swoim przykładem, swoją odwagą i chęcią przetrwania pomóc może następnym,
zagubionym we własnym labiryncie cierpienia duszom.
Nie tylko
pięknem człowiek żyje, ale cudownie jest, gdy to piękno ukazuje się oczom,
które zwątpiły już w jego istnienie. Piękno, które jest ponad wszystko, co złe
i chore. Piękno, które z niczym złym się nie kojarzy. Piękno, które trwa i
trwać powinno w każdych czasach…
*Anna Ellory, „Króliki z Ravensbruck”, wyd. Prószyński i
S-ka”, Warszawa 2020, 446 s.