…Kiedy w warzywniku wszystko już posiane i właściwie samo
rośnie, nie wymagając już częstego doglądania i podlewania, kiedy trawnik po
raz enty skoszony a psy po wczorajszym spacerze nadal ubłocone i śpiące pokotem
w cieniu, kiedy mimo porannego zachmurzenia i ochłodzenia pogoda znowu
zapowiada się majowo-letnia…w Jaworach pojawia się chęć na wycieczkę, na
chociażby krótkie wyjrzenie poza swe obejście i poza schodzone po wielekroć
najbliższe okolice górzysto-leśne.
Nie, nie znudziło się nam tutaj i pewnie nigdy nie
znudzi, bo mało jest miejsc tak pełnych zieleni, ciszy i uroku pełnej swobody,
jak tu u nas, w ogrodzie, w lesie, na polnych dróżkach i pobliskich szlakach.
Ale czasem chce się wyjrzeć poza znaną, oswojoną przestrzeń i odetchnąć trochę
innym powietrzem, zobaczyć inne strony, poznać coś, dowiedzieć się czegoś
więcej, odnaleźć mieniące się odmiennym światłem zachwycenia oraz spowite w sekretne cienie wzruszenia. Wszak jesteśmy wędrowcami, tak niegdyś sami siebie
nazwaliśmy zakładając tego bloga, a duch wędrowania nie opuścił nas dotąd i
miejmy nadzieję, iż nigdy nie opuści, bo nawet gdy ciała zestarzeją się i
odmówią posłuszeństwa wolna dusza nadal będzie w stanie wędrować, chociażby w
wyobraźni albo we wspomnieniach.
Wybraliśmy się zatem
do blisko nas położonego rezerwatu torfowisk i przyrody bagiennej „Brodoszurki”.
Rezerwat leży na terenie Parku Krajobrazowego Pogórza Przemyskiego między
wsiami Winne-Podbukowina a Bachórzec. Pokrywa się on w części z trasą turystyczną
„Trzy ścieżki tożsamości – środowisko, historia, kultura”. Byliśmy
w tamtejszych okolicach w zeszłym roku, o podobnej porze, ale pogoda była
wówczas nie tak letnia jak obecnie a my nie obuci w najlepsze do takiej
wędrówki kalosze musieliśmy rezygnować z wkraczania na bardziej podmokłe tereny
a tym samym ze zwiedzenia wszystkich ciekawych zakamarków rezerwatu. Jedyne, co
nas obecnie nieco martwiło to uparcie ukryte za chmurami słońce, bo wprawdzie lepiej się
idzie, gdy jego promienie nie prażą bezustannie, ale zdjęcia wychodzą gorzej,
są niedoświetlone, a barwy nie tak wyraziste jak w pogodny dzień. Mieliśmy
nadzieję, że szybko się wypogodzi. Jednak aż do końca naszej wędrówki po
torfowiskach niebo pozostawało szare, co nie przeszkadzało w odczuciu duchoty,
męczącej, prawie tropikalnej wilgotności powietrza i osaczaniu nas przez chmary
dokuczliwych komarów.
Mimo tych niedogodności mieliśmy czas aby
zachwycić się niezwykłą, występującą tam roślinnością (m.in. bagno zwyczajne,
mchy torfowce, żurawina błotna, rosiczka, borówka bagienna, wełnianka),
zapachem sosnowego boru, widokiem martwych, powalonych drzew, barwami wody w stawach i koncertami żab rezydującymi
licznie na tych podmokłych terenach i mających tam istny raj z powodu idealnego do ich rozwoju mokrego środowiska, obfitującego w będące ich przysmakiem
owady (ważki, łątki, jętki, nartniki). Popatrzcie zresztą sami na zdjęcia, przedstawiające
najciekawsze, naszym zdaniem miejsca, posłuchajcie tego niesamowitego kumkania
nad jednym ze stawików…
Ponieważ całą
dostępną do przejścia trasę tego niewielkiego rezerwatu przeszliśmy w około
dwie godziny pojawił się w nas pewien niedosyt oraz chęć kontynuowania wycieczki.
Wówczas wpadłam na pomysł, że ruszymy do
pobliskiego Dubiecka i nareszcie zlokalizujemy miejscowy cmentarz żydowski, o
którym sporo czytałam, ale nie miałam pojęcia, w którym dokładnie miejscu się znajdował.
Do leżącego nad Sanem Dubiecka jeździmy przynajmniej raz w tygodniu na zakupy,
bo to najbliższe od nas miasteczko a właściwie wieś, gdyż miejscowość z uwagi
na zbyt małą liczbę mieszkańców utraciła prawa miejskie w latach trzydziestych
ubiegłego wieku. Jednak zabudowa jest tam typowo miejska a ilość sklepów
wzrasta z każdym rokiem. W tamtym dniu mając czas i ochotę na zobaczenie
nieznanego oblicza tej miejscowości podążyliśmy na jego obrzeża, asfaltową drogą
wiodącą w stronę Śliwnicy, bo właśnie tam, jak wynikało w opisów książkowych oraz
dostępnych w nich map skrywał się gdzieś zapomniany cmentarz.
Chociaż
jechaliśmy powolutku i uważnie rozglądaliśmy się na boki nigdzie nie mogliśmy tej
niewielkiej nekropolii wypatrzeć. Zbytnio nas to nie dziwiło, bo zazwyczaj
żydowskie kirkuty są zaniedbane, kompletnie zdewastowane, zarośnięte albo
zawalone śmieciami a często na ich miejscach jak gdyby nigdy nic buduje się sklepy,
domy mieszkalne, czy jak niegdyś w Dynowie
- place zabaw dla dzieci!. Tymczasem pogoda zrobiła się wspaniała!
Wszystkie chmury zniknęły gdzieś jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
słońce całą mocą oświetlało okoliczne,
kolorowe domki, obsadzone wielobarwnym kwieciem ogródki i obsiane żytem,
pszenicą gryką albo rzepakiem pola. W
tle widać było malowane wszelkimi odcieniami zieleni wzgórza. Nigdzie jednak
nie umieliśmy wypatrzeć rzeczonego kirkutu. Jednak koniec języka za
przewodnika! Zatrzymaliśmy się więc przy pierwszej posesji, gdzie widać było
jakichś ludzi. Młoda kobieta z dzieckiem nie umiała nam udzielić informacji na
pytanie o cmentarz. Zawołała jednak matkę, ta z kolei po kilku minutach
przyprowadziła dziadka, który nareszcie coś wiedział i widać było, że ma wielką
chęć opowiedzieć o tym, co było wiadome mu na temat wydarzeń mających miejsce
na cmentarzu w czasie drugiej wojny światowej.
- Musicie się wrócić i skręcić w drugą uliczkę w lewo a
potem jeszcze raz w lewo! Zobaczycie w oddali stare dęby i to właśnie tam
mieści się ten cmentarz! Na pewno traficie, bo tak wielkich drzew nie da się przegapić!
– opierając się na wiodącej do ogrodu furtce tłumaczył staruszek schrypniętym,
lecz silnym głosem.
- A czemu pani szuka tego cmentarza? – zaciekawiła się jego
córka, będąca mniej więcej w tym samym co ja wieku. Popatrzyła na mnie w ten
charakterystyczny, taksujący sposób, jakby chciała przeniknąć mnie na wskroś i
dowiedzieć się, co też mam wspólnego z leżącymi tam Żydami.
- Czytałam niedawno ciekawą książkę o wydarzeniach
wojennych w tych okolicach i zapamiętałam, kilka informacji o tutejszym
cmentarzu. Dlatego chciałam zobaczyć na własne oczy miejsce, gdzie rozgrywało się
tyle tragedii ludzkich! - odparłam
patrząc jej prosto w oczy. Wówczas stropiła się nieco i wycofała w głąb ogrodu,
natomiast jej ojciec podszedł bliżej i zdławionym z przejęcia szeptem zaczął
opowieść…
- Chociaż w czasie wojny byłem małym dzieckiem, to
wiele pamiętam i z własnych obserwacji i z relacji moich rodziców…
- Z całej okolicy zwozili tam Żydów ciężarówkami. Najwięcej
chyba w 1942 roku…Tak, wtedy było tu najgorzej. Kilka razy ich wtedy przywieźli.
Mężczyzn i kobiety. Starców i małe dzieci. Im albo mieszkającym w pobliżu chłopom
kazali kopać długie i głębokie doły. Potem kładli przez środek długą deskę i
kazali tym biedakom na nią gęsiego wchodzić…
- Ludzie poukrywani w domach albo schowani w krzakach dobrze
widzieli wszystko. Tego widoku, tych krzyków nie da się zapomnieć! – głos starego
człowieka zadrżał. Zamilkł na chwilę i osłaniając oczy przed słońcem spojrzał w
stronę, gdzie położony był cmentarz. Westchnął i po chwili wrócił do swej
opowieści.
- Te serie karabinów maszynowych, te lamenty, próby
ucieczki, przewracanie tych nieszczęśników, zaganianie jak bydło na rzeź! Tego
nie da się zapomnieć!
- I była jakaś mała dziewczynka, co tak strasznie płakała
i wciąż wołała: mame, mame! A mama już martwa albo tylko postrzelona w dole
leżała!
- Wrzucili tam to dziecko. Na ten stos drgających wciąż ciał.
Przysypali wapnem i ziemią. Nic ich nie obchodziło, że tam żywi ludzie pod
spodem.
- Jeszcze przez kilka dni ziemia się ruszała. I nie
wiadomo, czy to od duszących się tam pod spodem Żydów, czy od gazów przez
martwe ciała wydzielanych…
- A nijak pomóc im się nie dało. Za wszystko kulka w łeb!
– roztrzęsiony ocierając załzawione oczy mężczyzna na nowo przeżywał dawne
zdarzenia. Obserwująca go z oddali córka natychmiast podeszła do niego a potem
stanowczo pożegnawszy się z nami, wzięła staruszka pod ramię i odeszła razem z
nim w cienistą część ogrodu tłumacząc cicho:
- No już ojciec, wystarczy. Nie trzeba się denerwować, bo
jeszcze ojcu na serce to zaszkodzi…
Przejęci
usłyszaną historią oraz wzruszeniem napotkanego staruszka, dziękując za opowieść pożegnaliśmy się i pojechaliśmy we
wskazane przez niego miejsce. Teraz bez trudu znaleźliśmy już niewielki, założony w
XIX wieku żydowski kirkut. W jego obrębie rosły ogromne, wiekowe dęby,
ocieniające większą część porośniętej bujnymi trawami i chaszczami nekropolii.
Brama wejściowa była zamknięta. O tym, że to żydowski cmentarz nie informował
żaden napis a jedynie niewielka, żelazna gwiazda Dawida widoczna na bramie. Choć wpatrywałam się usilnie w gęstą zieleń za płotem nie dostrzegłam tam ani
śladu po żydowskich nagrobkach – macewach. Nie zauważyłam tam niczego, co
byłoby pamiątką po pochowanych tam ludziach. Nie spodziewałam się ich tu
zresztą. Wiedziałam, że Niemcy wyrwali stąd te kamienne, półkoliście zakończone
płyty i użyli ich do brukowania ulic albo utwardzenia dna rzeki.
Jak wynika ze
wspomnień tutejszych mieszkańców oraz ze zgromadzonych w IPN dokumentów na
terenie tego cmentarza w czasie II wojny światowej w kilku masowych egzekucjach
zginęło około 160 osób pochodzenia żydowskiego. Na podstawie fotografii
lotniczych oraz badań georadarowych zlokalizowano tam kilka głębokich i
szerokich dołów przykrytych obecnie grubą warstwą ziemi, zarośniętych trawą, kwiatkami
polnymi, ziołami i krzakami.
Wiele zmieniło się
w tych stronach przez ostatnie siedemdziesiąt kilka lat. Życie w okolicach
toczy się jak gdyby nigdy nic. Ludzie mają swoje troski i radości. Zajmują ich
codzienne, zwyczajne sprawy. I kolejne maje kolorują rzeczywistość w wyraziste,
optymistyczne barwy. Tylko ziemia skrywa wiele mrocznych historii i tajemnic.
Tylko dęby rosnące na tym starym cmentarzu pamiętają wszystko i spoglądają w
niemym zamyśleniu na to pogórzańskie, tak sielskie dzisiaj miasteczko. Wiekowe drzewa uparcie wrastają korzeniami między kości zmarłych, a koronami ogarniają błękitne
niebo, dziwiąc się wciąż światu, ludziom, czasom i zdarzeniom…